!Mary Stewart - Ognie o północy.doc

(698 KB) Pobierz

 

Mary Stewart

 

Ognie o północy

 

(Wildfire at midnight)

 

Przełożył Witold Nowakowski

 


I

 

WYSPA MGIEŁ

 

 

Spora część winy spada na moich rodziców, zwłaszcza za to, że mi nadali idiotyczne imię Gianetta. Nie... nie tak. Samo imię jest całkiem ładne, ale zaraz wywołuje skojarzenia z jakąś lekko opasłą matrona z mniej podziwianych obrazów dojrzałego Tycjana. Owszem, przyznaję, że tu i ówdzie mogę przypominać modelkę weneckiego mistrza, lecz zaręczam, że jako całość jestem typowym produktem angielskiej prowincji i dalibóg nie wiem, co jeszcze mogłoby mnie łączyć z renesansowymi wizerunkami Wenus.

Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że cała rodzina była pod nieuchwytnym wpływem włoskiego bagnio, skrytego co prawda w pomroce dziejów, lecz wciąż obecnego w naszym życiu. A moja matka miała wystarczająco wiele fantazji, weny i sentymentu, by nadać rudej córce imię, które przed laty nosiła ognistowłosa Gianetta Fox, ulubienica całego Londynu i piękność w czasach, gdy o urodzie pisano przez duże U, a znakomitość i piękno przyciągały uwagę w tym samym stopniu. Cudna Gianetta... Jak przypuszczam, jej matka tylko w połowie była Włoszką; o ojcu, nawet jeśli go znała, nie zwykła wspominać. Pojawiła się nagle, niczym Afrodyta, z zaułków Whitechapel i wiosną tysiąc osiemset pięćdziesiątego ósmego roku rzuciła wiktoriańską Anglię na kolana. Miała wówczas zaledwie siedemnaście lat. Zanim skończyła dwadzieścia, uwiecznił ją w jakiejś alegorycznej pozie każdy londyński malarz (jedynym abstynentem okazał się Landseer), a ona odpłacała im zmysłową miłością. Landseer, jak sądzę, nie dostał premii. W tysiąc osiemset sześćdziesiątym pierwszym zgarnęła główną nagrodę za swe osobliwe cnoty i wyszła za baroneta. Zdołał utrzymać ją na tyle długo, by obdarzyła go dwojgiem dzieci. Potem uciekła z nowoczesnym artystą, gorącym miłośnikiem Francji, specjalizującym się w aktach. Syn i córka zostali pod wątpliwą opieką sir Charlesa. Ów syn był moim dziadkiem ze strony matki.

A moja dobra, kochana i utalentowana matka, spędzająca większą część czasu na lepieniu małych, ślicznych garnuszków i miseczek, które następnie wypalała w piecu pobudowanym w ogrodzie naszej plebanii w Cotswold, nadała mi imię osławionej (i wciąż pamiętanej) prababki. I zupełnie się nie zastanawiała, jaki to może mieć wpływ na moje życie, zwłaszcza wówczas, gdy w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym sama ruszyłam na podbój Londynu.

Miałam dziewiętnaście lat, osiem miesięcy wcześniej skończyłam szkołę, odbyłam w West End kurs modelek i czekałam na rozpoczęcie olśniewającej kariery w jakimś renomowanym domu mody. Dzieliłam z przyjaciółką wynajęty pokój, miałam własne, niewielkie konto (prezent od ojca), dwa ręcznie zrobione garnki i popielniczkę (prezent od matki) oraz pamiętnik (prezent od brata Luciusa). Świat leżał u moich stóp.

Pewnie leżałby tam dość długo, gdyby galeria Morellich nie zakupiła obrazu Zollnera zatytułowanego My Lady Greensleeves, a Mario Morelli – ten Mario Morelli – nie narobił niezłego szumu wokół transakcji. Pamiętacie tę awanturę? Pan Morelli po latach posuchy spowodowanych wojną chciał przywrócić sztuce jej dawną rangę. Nie mógł wybrać lepszego obiektu dla urzeczywistnienia swych celów. My Lady Greensleeves miała wszystkie cechy Zollnerowskiej bravura lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku. Naturalnej wielkości portret przedstawiał piękną kobietę spowitą w pióra, sznur pereł i suto zdobioną, jedwabną suknię. Nie sądzę, aby jakaś część stroju została kiedykolwiek staranniej odmalowana niż połyskujące na wzór damasceńskiej stali obfite zielone rękawy. Zupełne zaprzeczenie wojennej ascezy. Lecz nawet godna pawia orgia kolorów, tak charakterystyczna dla Zollnera, nie mogła przygasić triumfującej witalności modelki ani złagodzić blasku płomiennorudych włosów. To był ostatni portret w pełni ubranej Gianetty Fox i trzeba przyznać, że potrafiła wykorzystać do końca tę okazję.

Morelli także nie zasypiał gruszek w popiele, podobnie jak jego kuzyn, Hugo Montefior, z zawodu projektant mody i mój pracodawca. Wpadli na pomysł, aby odtworzyć zieloną suknię widoczną na obrazie. Miałam w niej wystąpić w galerii, co rzecz jasna wzbudziłoby ogromną sensację w określonych kręgach i przyniosło kuzynom wymierne korzyści. Mnie chyba zresztą także, lecz kiedy Hugo przedstawił mi tę koncepcję, nie wpadło mi to do głowy. Byłam uradowana, zdumiona i potwornie zdenerwowana.

Tak więc wystąpiłam w galerii, Morelli miał swoją Sensację, a ja, wystraszona widokiem tylu dystyngowanych gości, z trudem dukałam jakieś słowa przez zaciśnięte gardło. Wyglądałam jak nędzna kopia zmysłowej kokoty wyniośle spoglądającej z ram obrazu. Nie wiem, co o mnie myślał Nicholas Drury, lecz w końcu przebrnął przez tłum i podszedł, by się przedstawić. Oczywiście słyszałam o nim i to wcale nie wpływało kojąco na stan moich nerwów. Drury – choć skończył zaledwie dwadzieścia dziewięć lat – miał już za sobą trzy wyśmienite powieści i znany był z ciętego języka. Zgłupiałam ze strachu na widok jego ironicznej miny i zaczęłam mamrotać jakieś bzdury jak zawstydzona pensjonarka. Bogu dzięki, wziął to za kokieterię. Trzy miesiące później byliśmy po ślubie.

Nie mam ochoty wspominać tego, co działo się przez kolejne trzy lata. Byłam dziko, potwornie i głupio zakochana. Mała dziewczynka zauroczona wielkim światem, obcym i w gruncie rzeczy przerażającym. Nicholas szybko odkrył swą pomyłkę. Chciał poślubić współczesną Gianettę Fox, rzutką i przedsiębiorczą osobę, taką, która bez trudu wtopiłaby się w tłum otaczających go przyjaciół. Niestety, dostał jedynie Gianettę Brooke, świeżo upieczoną absolwentkę ogólniaka, która namiastkę ogłady nabyła w fabryce modelek Mayfair i salonach Montefiora.

Nie to jednak było główną przyczyną naszej małej tragedii. Miłość umie wznosić wspaniałe budowle i początkowo mieliśmy nadzieję, że nad dzielącą nas przepaścią wkrótce zawiśnie most porozumienia. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że Nicholas próbował równie usilnie jak ja. Gdybym zyskała nieco więcej poloru i wiedzy, bez wątpienia otoczyłby mnie niespotykaną czułością. Ale było za późno. Przepaść okazała się zbyt szeroka – i nie chodziło tutaj o dziesięć lat różnicy wieku, lecz o tysiącletnią otchłań stworzoną przez wojnę. Koszmar, który dla mnie był tylko mglistym wspomnieniem smutnego dzieciństwa, w umyśle Nicholasa pozostawił niezatarte blizny. Jakże ja, naiwna dziewiętnastolatka, miałam złagodzić jego cierpienia? Skąd mógł wiedzieć, że pod pozorami spokoju głęboko skrywałam poczucie niepewności i strach?

W końcu nastąpiło załamanie. Po dwóch latach nasze małżeństwo praktycznie nie istniało. Nicholas – w ciągłych rozjazdach, gdyż zbierał materiały do dalszych książek – coraz częściej wynajdywał powody, żeby zostawiać mnie w domu. Bez zdziwienia przyjęłam wiadomość, że nie podróżował samotnie, ale poczułam się skrzywdzona i oszukana. Przy najbliższej okazji – jak przystało na rudą – zrobiłam mu awanturę.

Jeśli chciałam zatrzymać Nicholasa, zrobiłabym znacznie lepiej, gdybym umiała poskromić język. Gdy miłość zamiera i urażona duma jest jedyną obroną przed cynizmem, trudno walczyć z męską brutalnością. Nicholas wygrał bez trudu, choć nie dawałam po sobie poznać, jak bardzo mnie dotknął...

W czterdziestym dziewiątym wzięliśmy rozwód. Przez wzgląd na matkę, która była tak religijna, że (wedle słów ojca) zasługiwała na portret w Watykanie, zatrzymałam nazwisko męża i nadal nosiłam obrączkę. Po pewnym czasie wróciłam do Londynu i do Montefiora. Okazał się anielsko uprzejmy, zagonił mnie do pracy i ani słowem nie napomknął o Nicholasie. Nikt zresztą o nim nie wspominał poza matką, która od czasu do czasu pytała w listach o jego zdrowie i zastanawiała się głośno, czy mamy zamiar powiększyć rodzinę... Po roku zaczęło mnie to bawić, choć nadal bywały chwile, gdy zmęczona i osowiała tęskniłam za kojącym spokojem plebanii Tench Abbas.

W połowie maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku, gdy Londyn pękał w szwach od tłumów ściągających na koronację, Hugo Montefior zerknął raz i drugi na moją posępną minę, a potem namówił mnie na urlop. Zadzwoniłam do Tench Abbas, do matki.

– Wakacje? – spytała. – Z początkiem czerwca? Cudownie, kochanie. Zjedziecie do nas, czy Nicholas ma inne plany?

– Mamo...

– Rzecz jasna, nie mamy telewizora – z dumą stwierdziła matka – ale przez radio możemy wysłuchać relacji z całej uroczystości.

Rzuciłam okiem na witrynę salonu Montefiora, za którą rozciągał się widok na Regent Street.

– Bardzo się cieszę – powiedziałam. – Ale, mamo... Przedtem bym chciała pojechać gdzie indziej. Oderwać się od wszystkiego... wiesz, tylko wzgórza, woda, ptaki. Myślałam o Lake District.

– Za blisko – oświadczyła bez wahania. – Skye.

Przez chwilę myślałam, że namawia mnie na podróż do nieba.

– Ojciec rozmawiał kiedyś o tym w czasie garden party u Dunhillów – dodała. – Przez cały czas lało, więc musieli przenieść stoły do domu. Wiesz, że za każdym razem pada, gdy Maisie Dunhill urządza przyjęcie? To takie dla niej charakterystyczne. No więc wybrali się tam na dwa tygodnie. Siąpiło codziennie.

– Och... – Wreszcie zrozumiałam. – Skye.

– I bez telewizora.

– Brzmi całkiem zachęcająco – odpowiedziałam bez cienia ironii. – Pani D. dała ci adres?

– Znowu piszczy w słuchawce – nerwowo rzuciła matka. – Nie rozmawiamy nawet trzech minut... Dobrze wiedzą, jak mnie to złości. O czym to ja... a, prawda. O Dunhillach. Wiesz, kochanie, kupili nowy samochód. Ogromny potwór... Jackal czy jaeger, czy coś w tym rodzaju...

– Jaguar, mamo. Miałaś mi podać adres hotelu, w którym się zatrzymali.

– Właśnie. A mówiłam ci już, że pułkownik Dunhill nigdy nie jeździ szybciej niż trzydzieści pięć mil na godzinę. Ojciec mówi... Co, kochanie?

Usłyszałam w słuchawce stłumiony głos ojca. Potem znów odezwała się matka:

– Ojciec zapisał nazwę hotelu. Nie wiem tylko... O, mam. Camas Fhionnaridh...

– Jak?!

– Camas... Lepiej przeliteruję. – Zaczęła czytać. – Naprawdę nie wiem... ale to musi być chyba ten hotel. Co mówisz, złotko?

Znów zza jej pleców odezwał się głos ojca. Przez chwilę w słuchawce panowała cisza, przerywana jedynie popiskiwaniem na łączach, co zawsze przenosiło matkę z błogiej abstrakcji do stanu gorączkowego podniecenia.

– Ojciec twierdzi, że to po celtycku i że należy mówić Camasunary – odezwała się w końcu. – Usytuowany jest na zupełnym pustkowiu, więc będziesz miała ptaszki i... i wodę, i wszystko, o czym wspominałaś, kochanie.

Siedziałam przy telefonie, patrząc na Regent Street. Oczami wyobraźni widziałam chłodne, odległe, skąpane w deszczu góry.

– Masz rację – powiedziałam powoli.

– Zatem ustalone – z zadowoleniem oświadczyła matka. – Baw się dobrze, kochanie. Tak się cieszę, że miałam pod ręką ten adres. Patrz, co za zrządzenie losu.

Dobrze, że nigdy nie zrozumiała prawdziwego sensu tej wypowiedzi.

 

Tak więc późnym sobotnim popołudniem, trzydziestego maja tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego trzeciego roku rozpoczęłam ostatni etap podróży do Camas Fhionnaridh na wyspie Skye. Matka miała zupełną rację, mówiąc, że to pustkowie. Końcową część drogi musiałam pokonać łódką; z Strathaird do Camas Fhionnaridh prowadziła lądem jedynie wąska ścieżka, dobra może dla bryczki, lecz nie dla rozklekotanego autobusu. Autobus podwiózł mnie więc w okolice Elgol, na wschodniej stronie Loch Scavaig, i zostawił wraz z bagażami na brzegu. Właściciel łodzi był bardziej uprzejmy. Wkrótce, wraz z jeszcze jednym pasażerem, znalazłam się na pokładzie i ruszyliśmy przez błyszczące wody jeziora w stronę odległej zatoki Camasunary.

Okolica tchnęła spokojem. Jezioro okazało się wysmukłym fiordem, wciśniętym między skały i sięgającym Atlantyku. Na wrzosowisku przycupnęły domy rybackiej osady Elgol, po przeciwnej stronie zaś piętrzyło się postrzępione pasmo gór, rozkwitające purpurą w promieniach zachodzącego słońca. To Cuillin, uśpiony olbrzym Wyspy Mgieł.

Gładka jak stół tafla zatoki, zamknięta w ogromnych kamiennych ramionach, w miarę upływu czasu nabierała barwy głębokiego błękitu, przetykanego złotymi nitkami. Cienka, ostra jak rapier, połyskliwa linia migotała na granicy dwóch światów: realnego i skrytego gdzieś w morskiej toni. Łódź z monotonnym pomrukiem silnika sunęła równym kursem wzdłuż brzegu. Woda cmokała cicho pod dziobnicą i szeptała przy burtach. Słaba fala idąca od strony morza łagodnie kołysała pokładem. Wokół dryfowały czarne, czerwone i oliwkowozielone wodorosty, a w powietrzu unosił się ostry i ekscytujący zapach słonej wilgoci. Brzeg uciekał do tyłu; piargi i wrzosowiska, przesłonięte letnim obłokiem brzóz, znikały w oddali, a łódź miękko cięła jedwabistą wodę, zostawiając za sobą smugę znaczoną kolorem indygo i miedzi.

Wprost przed nami, w otoczeniu zębatych szczytów, widziałam zieloną dolinę, schodzącą aż na brzeg morza. W górze kryło się prawdziwe jezioro, głębokie i wąskie, wciśnięte w kamienny basen. Dawało początek rzece; nawet stąd mogłam dostrzec delikatny połysk wartko płynącej wody i białe mury budynku wystającego ponad mgłę zieleni w miejscu, gdzie migotliwe cienie stykały się z mroczną krawędzią brzegu. Łódź ze spokojnym warkotem ciągnęła w tamtą stronę. Widziałam już cienkie niczym ołówek pasemko dymu, sączące się z komina hotelu. Słońce zeszło niżej, woda przestała migotać i ogromny cień masywu padł na maleńką dolinę. Butna skała stłumiła resztki blasku, przesłaniając swym ukośnym cieniem połowę zatoki.

– Garsven – odezwał się mój towarzysz podróży.

Podskoczyłam ze strachu. Tak byłam pochłonięta widokiem krajobrazu i poczuciem odosobnienia, iż na śmierć zapomniałam, że nie jestem sama.

– Słucham?

Uśmiechnął się. Był całkiem przystojny, miał około trzydziestki, włosy niespotykanej barwy ciemnego złota i niebieskie oczy. Wysoki, szczupły, choć bez wątpienia zwinny i krzepki. Twarz miał spaloną słońcem, jakby większość czasu spędzał na otwartej przestrzeni. Nosił wytarty płaszcz i coś, co dawniej musiało być eleganckim tweedowym garniturem.

– Pierwszy raz w tych stronach, prawda? – spytał.

– Tak. Czuję się nieco... przytłoczona.

Wybuchnął śmiechem.

– Nie wątpię. Znam tę okolicę jak własną kieszeń, a wciąż ich widok odbiera mi dech w piersiach.

– Ich?

– Szczytów Cuillinu.

Ostatnie słowo wymówił w szczególny sposób, zapewne w miejscowej gwarze. Wbił wzrok gdzieś w dal, więc odwróciłam się, by spojrzeć w tę samą stronę.

– Garsven – powtórzył. – To ten na końcu, pod dziwnym kątem sterczący w morze. A to Sgurr nan Eag. Ten, który wychodzi w morze. – Wyciągnął rękę nad moim ramieniem. – A to Sgurr nan Eag. Ten, który przesłania słońce. I spiczasty Sgurr Biorach.

– Sgurr Alasdair, psze pana – nieoczekiwanie wtrącił z tyłu właściciel łódki, krępy wyspiarz o ciemnej kanciastej twarzy i miękkim głosie. Stał nonszalancko oparty o ster i od czasu do czasu spluwał za burtę. – Sgurr Alasdair.

Mój nowy znajomy z uśmiechem powiedział coś po celtycku, na co przewoźnik radośnie wyszczerzył zęby.

– Murdo ma rację. – Jasnowłosy znów spojrzał w moją stronę. – Na mapach widnieje nazwa Alasdair. To na cześć jakiegoś wspinacza czy kogoś takiego. Ja jednak wolę stare imiona. Sgurr Biorach, a za nim Sgurr Dearg. Czerwona Turnia. – Wskazał na ostatni z wysokich szczytów, zupełnie czarny na tle nieba. – Sgurr nan Gillean. – Opuścił rękę i obdarzył mnie przepraszającym uśmiechem. Jak każdy prawdziwy Brytyjczyk wstydził się chwilowego wzruszenia. – Wybrała pani najlepszą chwilę, by je zobaczyć – powiedział ściszonym głosem. – Zmierzch, gwiazda wieczorna... wszystko działa w olśniewającym technikolorze.

– Jest pan alpinistą?

– Wspinaczem? Tak, trochę.

– Pan Grant umie śmigać po stokach – rzucił Murdo. – Oj, umie.

Grant wyjął papierosy, poczęstował mnie i przewoźnika, po czym rzucił spaloną zapałkę do wody.

– Na długo pani przyjechała? – zagadnął.

– Na tydzień... może na dziesięć dni. Zależy od pogody. Jeśli przez cały czas będzie tak jak dzisiaj...

– Nie będzie – odparł z przekonaniem. – Co o tym sądzisz, Murdo?

Wyspiarz z powątpiewaniem popatrzył na południowy wschód, gdzie ogromna płaszczyzna Atlantyku stykała się z granatowym niebem. Wskazał kciukiem.

– Deszcz – powiedział dobitnie i krótko.

– No to ładnie.

Zrobiło mi się smutno. Teraz, gdy już tu byłam, skąpana w złocie dolina wydała mi się o wiele piękniejsza niż mokre zbocza gór, które widziałam w wyobraźni.

– Nie ma się czym przejmować – oznajmił Grant. – Dobra pogoda na ryby.

Chyba zrobiłam głupią minę, gdyż dodał:

– Łowi pani?

– Nie... – Ku własnemu zdziwieniu czułam się zawstydzona. – Ale... ale na pewno się nauczę.

Patrzył na mnie z rosnącym zaciekawieniem.

– Więc co? Wspinaczka?

– Nie.

Poczułam się jak mieszczuch na wycieczce.

– Przyjechałam... po prostu wypocząć. Spokój i cisza. To wszystko.

Zerknął na moje walizki.

– Z Londynu? – Uśmiechnął się. – Dobrze pani trafiła. Z dala od tłumu. Żadnych sąsiadów z wyjątkiem czarnych górskich szczytów. Najbliższy z nich... – przerwał gwałtownie.

– Najbliższy? – Spojrzałam na hotel. Wyglądał jak ostrów pośrodku zieleni. Tuż przy nim, po wschodniej stronie, sterczał w niebo strzelisty blok skalny. – Mówi pan o tym? Jeszcze go nie poznałam. Jak się nazywa?

– Blaven – z wyraźnym wahaniem odparł Grant.

Przewoźnik wyjął z ust papierosa i splunął do wody.

– Blaaaaven – powtórzył miękko. – Mmmmmm...

– Błękitna Turnia... – dziwnym głosem dodał Grant. Rzucił niedopałek za burtę i spytał szorstko: – Dużo ludzi zjechało do Londynu?

– Mnóstwo. Od miesięcy przybywa turystów i podniecenia. Miasto już przypomina czajnik buzujący na wolnym ogniu.

Murdo skierował dziób łodzi do ujścia rzeki.

– Londyn? – wymruczał z naiwnym zachwytem. – Nie chciała panienka obglądnąć koronacji?

– Trochę chciałam. Ale... ostatnio dużo pracowałam i przede wszystkim potrzebowałam wakacji.

– Skąd pomysł, żeby przyjechać właśnie tutaj? – spytał Grant. Nie spuszczał oka z Błękitnej Turni.

– Bo ja wiem?... Każdy przecież od czasu do czasu wybiera Skye. Potrzebny mi spokój i całkowita odmiana. Pójdę na długi spacer...

– Sama?

Murdo powiedział to takim tonem, że popatrzyłam na niego z zaskoczeniem.

– No... tak – odparłam zmieszana.

Niespokojnie zerknął na Granta, a potem wlepił wzrok w niezbyt odległą przystań. Roześmiałam się.

– Nie zginę – zapewniłam obu. – Na pewno nie odejdę daleko. Jestem zwykłym mieszczuchem, więc zawędruję najwyżej na brzeg jeziora lub na stok... jak mu tam?... Blavenu. Co mi się może stać? – Popatrzyłam na Granta. – A może Murdo myśli, że utonę we mgle albo ucieknę z jakimś wodnikiem?

Przerwałam. Grant spojrzał mi prosto w oczy. Spochmurniał, jakby wiedział o wiele więcej, niż chciał powiedzieć.

Po chwili opuścił wzrok.

– Sądzę raczej...

Murdo właśnie wyłączył silnik i nagła cisza podziałała równie skutecznie jak wybuch dynamitu. Grant nie dokończył zdania.

– Londyn... – z zadumą mruczał przewoźnik, pochylony nad bebechami motoru. – Kawał drogi. Długo by trzeba jechać...

Wciąż mówił z nabożnym zachwytem, lecz odniosłam wrażenie, że próbował po prostu zagadać Granta. Na pewno nie był tak naiwny, za jakiego chciał uchodzić.

– Ładne miasto, mówią. Westminster Abbey, Piccadilly Circus, zoo... Widziałem pocztówki...

– Murdo – odezwałam się podejrzliwie, gdy łódź lekko stuknęła o pomost. – Kiedy ostatnio byliście w Londynie?

Rzucił cumę, zerknął spod oka i wyciągnął rękę, żeby mi pomóc przy wysiadaniu.

– Osiem lat temu, panienko – odparł cicho. – Jak przyszło wracać z Birmy i innego Wschodu...

Grant wziął moje walizki i poszedł ścieżką wiodącą do hotelu. Ruszyłam za nim. Podświadomie wiedziałam, że Murdo przez długą chwilę spoglądał za nami, zanim na powrót zajął się łodzią. Po co udawał prostaka? Chciał coś ukryć? Co? Czemu tak szybko zmienił temat rozmowy?

Hotel stał frontem w stronę doliny. W ślad za Grantem skręciłam za róg, by dotrzeć do drzwi, i znów zobaczyłam samotną skalną bryłę, czerniejącą jak jastrząb na tle nieba.

Blaven? Błękitna Turnia?

Obróciłam się tyłem do gór i weszłam do hotelu.

 


II

 

NA KRAŃCU ŚWIATA

 

To było godzinę później. Zdążyłam się umyć, przebrać i wyczesać z włosów dym lokomotywy. Zeszłam do klubu, by nacieszyć się chwilą samotności, nim inni goście wrócą na kolację. Z kieliszkiem wyśmienitej sherry zasiadłam przy kominku, otoczona z trzech stron przecudną górską panoramą. Było mi dobrze.

Trzasnęły drzwi wejściowe. Przez szklane przepierzenie oddzielające klub od holu dostrzegłam dwie kobiety idące w stronę schodów. Jedna była mniej więcej w moim wieku. Niska, śniada, silnie zbudowana i ostrzyżona niemal na jeża. Podkute buty, spodnie i gruby wełniany sweter nadawały jej męski wygląd. Druga, może dwudziestoletnia, o prostych czarnych włosach i dziewczęcej urodzie, miała mocno zaczerwienione policzki i nieszczęśliwą minę. Pomyślałam, że z tymi ramionami uginającymi się pod ciężarem plecaka nie sprawia wrażenia zadowolonej z życia. Weszły na pierwsze piętro i zniknęły za zakrętem korytarza.

Za niecałą minutę w tym samym miejscu pojawiła się dystyngowana starsza para: wysoki, szczupły, choć lekko pochylony dżentelmen oraz dorównująca mu wzrostem i postawą niewiasta. Nieśli zupełnie pusty wiklinowy kosz na ryby. Tuż za nimi człapała jeszcze jedna kobieta z rękami wepchniętymi głęboko w kieszenie płaszcza. Nie widziałam jej twarzy, lecz nisko opuszczone ramiona i ociężały krok wiele mówiły o jej zmęczeniu lub rezygnacji.

Ziewnęłam, przysunęłam nogi do ognia i upiłam łyk sherry. Od niechcenia zaczęłam przerzucać leżący tuż obok mojego łokcia stary egzemplarz tygodnika. Z błyszczących stron wyzierały twarze skąpane w świetle flesza, wyłapane na jakimś charytatywnym balu albo przyjęciu u Hunta... piękne konie, mdłe panie, starannie ubrani panowie... Londyńska książka telefoniczna byłaby dużo ciekawsza – pomyślałam. Przewróciłam kartkę. Jak zwykle znalazłam swoje zdjęcie, przy klasycystycznym kominku Adama, w jednej z najlepszych wieczorowych kreacji Montefiora... Dobrze ją pamiętałam; śliczny ciuszek. Był też dział poświęcony gwiazdom teatru i filmu: Alec Guinness z przyprawioną brodą, Vivien Leigh, przy której bladła każda piękność, Marcia Maling prezentująca do kamery swój słynny uśmiech i zniewalającym wzrokiem wpatrzona w przestrzeń...

Szklane drzwi klubu otworzyły się z cichym, ledwie słyszalnym szelestem. Marcia Maling weszła, usiadła naprzeciw mnie i zadzwoniła po kelnera.

Gapiłam się na nią jak urzeczona. Nie mogłam się mylić. Miękkie złociste włosy, duże oczy, zgrabnie ukształtowany mały nosek i bez wątpienia patrycjuszowskie usta... Gwiazda romantycznych przedstawień, jakie od końca wojny nieprzerwanie grano przy pełnej widowni w jednym z największych teatrów Londynu.

Kelner wręczył jej pełną szklankę. Pociągnęła niewielki łyk i spojrzała w moją stronę. Uśmiechnęła się zdawkowo, lecz chwilę później w jej oczach zamigotał błysk zainteresowania.

– Proszę wybaczyć – zagadnęła zmysłowym, z lekka schrypniętym głosem – lecz mam wrażenie, że gdzieś już panią widziałam. Znamy się?

– Podziwiam pani odwagę, panno Maling – odparłam z uśmiechem. – Sądzę, że to raczej pani musi bez przerwy odpowiadać na podobne pytania. Niestety, nie. Nie spotkałyśmy się do tej pory.

– A jednak pani twarz wydaje mi się dziwnie znajoma.

Przesunęłam paznokciem po stronach pisma.

– Być może. Jestem modelką.

Radośnie skinęła głową.

– Otóż to! Wiem! Pracuje pani dla Montefiora, prawda?

– Dość często, cho...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin