Amicis de Edmund - Opowiadania, Serce.txt

(179 KB) Pobierz
Polska Biblioteka InternetowaSerce Strona 1/40 

      Amicis Edmondo 



       
      Edmund de Amicis
       
      SERCE
      Opowiadania miesięczne
       
      TĹ‚um. Maria Konopnicka
        
       


       

      Serce Strona 2/40 

      Amicis Edmondo 



        MAĹY PATRIOTA Z PADWY
      Pewnego razu parostatek francuski płynął z Barcelony, miasta 
      hiszpańskiego, do Genui; a znajdowali się na pokładzie Francuzi, Włosi, 
      Hiszpanie i Szwajcarowie. I był tam między innymi chłopiec jedenastoletni, 
      biednie odziany, sam, który się trzymał ciągle na uboczu jak leśne 
      zwierzątko, poglądając na ludzi spode łba! Bo to było tak: przed dwoma 
      laty jego ojciec i jego matka, wieśniacy z okolic Padwy, sprzedali tego 
      chłopca bandzie linoskoków, którzy nauczywszy go przeróżnych sztuk to 
      pięścią, to kopaniem, to głodem, wędrowali z nim przez Francję i 
      Hiszpanię, bijąc go bez litości i jeść mu nie dając. Więc kiedy 
      przywędrowali do Barcelony, ów chłopiec, nie mogąc wytrzymać tego bicia i 
      tego głodzenia i wyniszczony do ostatka sił, uciekł od swego dozorcy i 
      oddał się w opiekę konsula włoskiego, który ulitowaw- szy się nad nim 
      umieścił go na tym parostatku i dał mu list do kwestora w Genui, żeby tego 
      biedaka do rodziców odesłał. Do tych rodziców, co go to sprzedali, jak 
      gdyby był bydlęciem, nie człowiekiem. Biedny chłopiec był cały poraniony i 
      ledwo się na nogach trzymał. Dali mu kajutę drugiej klasy. Patrzyli na 
      niego ludzie, niejeden i zapytał o co, ale on nie odpowiadał. I tak się 
      zdawało, że wszystkich nienawidzi i wszystkimi gardzi, tak mu dojadły i 
      struły serce te razy i te głodzenia. Wszakże udało się trzem podróżnym 
      przez uporczywe pytania rozwią- zać mu jakoś język, tak że w kilku 
      szorstkich słowach na pól włoskich, na pół hiszpańskich, a na pół 
      francuskich opowiedział im swoją historię. 
      Ci trzej podróżni to nie byli Włosi, ale zrozumieli, co ten chłopiec 
      mówił, i trochę z litości, a trochę z tego, że im wino szumiało w głowie, 
      dali mu pieniędzy żartując i namawiając, żeby im jeszcze co więcej 
      opowiedział. A że do sali weszło w owej chwili kilka pań, wszyscy trzej 
      chcieli się pokazać i rzucali mu pieniądze wołając: - Trzymaj, chłopcze! 
      Trzymaj jeszcze! - i pobrzękując lirami po stole. 
      Chłopiec napełnił kieszenie, podziękował półgłosem, zawsze jednako dziki, 
      ale ze spojrzeniem pierwszy raz uśmiechniętym i wdzięcznym; po czym zaraz 
      poszedł do swojej kajuty, zaciągnął firankę i siedział cicho, rozmyślając 
      o swym dziwnym losie. Mógł teraz za te pieniądze nakupić sobie różnych 
      łakotek, on, który przez dwa lata łaknął suchego chleba; mógł też kupić 
      sobie w Genui ubranie, on, co od dwóch lat w łachmanach chodził; i także 
      mógł przynieść je z sobą rodzicom, którzy pewnie inaczej by go wtedy 
      przyjęli, niż gdyby przyszedł z próżnymi rękami. Przecież te pieniądze to 
      były dla niego jakby mały majątek. Tak to on sobie rozmyślał pocieszony, 
      poza firanką kajuty, podczas kiedy trzej podróżni rozmawiali z sobą 
      siedząc przy obiadowym stole w pośrodku sali drugiej klasy. Pili i 
      rozmawiali o podróżach swoich, o krajach, jakie poznali, i od słowa do 
      słowa zaczęli mówić o Włochach. Zaczął jeden skarżyć się na oberże, drugi 
      na koleje żelazne, a potem wszyscy wpadli w zapał i wygadywali na 
      wszystko, co włoskie. Ten wolałby podróżować po Laponii, tamten opowiadał, 
      jako w całych Włoszech są sami oszuści i złodzieje, trzeci prześmiewał 
      się, że urzędnicy włoscy nie umieją czytać. 
      - Naród nieuków! - rzekł pierwszy. 
      - Brudasów! - rzekł drugi. 
      - Zło... - zaczął trzeci i chciał powiedzieć "złodziei ", ale nie 
      dokończył słowa. 
      Grad soldów i półlirówek spadł im nagle na głowy, na plecy, potoczył się 
      po stole, po pokładzie z piekielnym hałasem. 
      Wszyscy trzej skoczyli wściekli patrząc w górę, a tu im jeszcze na twarze 
      runęła garść miedziaków. 
      - Macie tu swoje pieniÄ…dze! Trzymajcie swoje grosze! - krzyknÄ…Ĺ‚ z pogardÄ… 
      chłopiec zerwawszy firankę swej kajuty. - Nie przyjmuję wsparcia od tych, 
      ktĂłrzy mojÄ… ojczyznÄ™ zniewaĹĽajÄ…! 


       

      Serce Strona 3/40 

      Amicis Edmondo 



      MAĹA WIDETA LOMBARDZKA
      W 1859 roku, podczas wojny o oswobodzenie Lombardii, wkrĂłtce po bitwie pod 
      Solferino
      i San Martino, w której Francuzi i Włosi zwyciężyli Austriaków, w piękny 
      poranek czerwcowy mały oddział konnicy z Saluzzo jechał stępa samotną 
      ścieżyną w kierunku pozycji nieprzyjacielskich, bacznie rozglądając się po 
      okolicy. 
      Oddział prowadził oficer i wachmistrz, a wszyscy jeźdźcy patrzyli daleko 
      przed siebie wytężonym wzrokiem w zupełnym milczeniu, spodziewając się 
      lada chwila ujrzeć poprzez zarośla bielejące mundury austriackie. Tak 
      przybyli do małego wiejskiego domku otoczonego wierzbami; przed nim stał 
      dwunastoletni może chłopczyna strugając nożem gałązkę, z której sobie 
      widocznie chciał gładki kij zrobić. Z otwartego okna domku powiewał 
      szeroki trójkolorowy sztandar, ale wewnątrz nie było nikogo. Zapewne 
      mieszkańcy wywiesiwszy chorągiew uciekli w obawie przed Austriakami. 
      Ujrzawszy kawalerzystów, chłopiec odrzucił gałąź i zdjął czapkę. Był to 
      piękny chłopczyna z ogorzałą twarzą, z dużymi, niebieskimi oczyma, z 
      jasnymi, długimi włosami, a przez otwartą koszulę widać było nagie jego 
      piersi. 
      - Co ty tu robisz? - zapytał oficer zatrzymując konia. - Dlaczego nie 
      uciekłeś razem z rodzicami? 
      - Ja nie mam rodziców - odrzekł chłopczyna. - Jestem podrzutkiem, sierotą, 
      co mi kto każe, to robię, a zostałem tutaj, żeby widzieć wojnę. 
      - A nie widziałeś ty Austriaków? 
      - Nie. Od trzech dni nie widziałem. 
      Oficer pomyślał chwilę, zeskoczył z konia i zostawiając swoich żołnierzy 
      jak byli, zwróconych w stronę nieprzyjaciela, wszedł do domu, a stamtąd 
      wydrapał się na dach. Dom był niski. Z dachu widać było tylko mały kawałek 
      najbliĹĽszej okolicy. 
      Oficer znów myślał przez chwilę, patrząc to na otaczające domek drzewa, to 
      na swoich żołnierzy, po czym nagle zapytał chłopca: 
      - SĹ‚uchaj, bÄ…ku! Masz ty dobre oczy? 
      - Ja? - odrzekł malec. - Ja o wiorstę wróbla dojrzę. . . 
      - A potrafiłbyś wyleźć na czubek tego drzewa? 
      - Na czubek tego drzewa? Ja? ... Za pół minuty wylezę! 
      - A umiałżebyś mi powiedzieć, co stamtąd widać? O tam! Chmury kurzawy, 
      błyszczące bagnety, konie?... 
      - Co bym zaś nie miał umieć. 
      - A co chcesz za tę usługę? 
      - Co ja chcę? - powtórzył chłopiec i uśmiechnął się. - Nic nie chcę. Co 
      mam chcieć! A zresztą, dla Szwabów to bym tego za żadne skarby nie zrobił. 
      Ale dla naszych! Przecie ja jestem Lombardczyk. 
      - Dobrze. Właźże prędko! 
      - Zaraz, tylko trzewiki zdejmÄ™... 
      Zdjął trzewiki, ścisnął pasek od spodni, rzucił czapkę w trawę i objął 
      pień wierzby. 
      - Uważaj! ... - krzyknął oficer chcąc go powstrzymać, jak gdyby zdjęty 
      nagłym jakimś strachem. 
      Chłopiec obrócił się i spojrzał pytająco swymi pięknymi, niebieskimi 
      oczyma. 
      - Nic już, nic - rzekł oficer. - Wyłaź dalej. Chłopak wdrapywał się jak 
      kot na drzewo. 
      - Patrzeć przed siebie! - krzyknął wtedy oficer na swoich żołnierzy. W 
      parę minut był już


       

      Serce Strona 4/40 

      Amicis Edmondo 



      malec na samym wierzchołku. Uczepiony u samego czuba, stał pośród gęstwiny 
      liści, lecz z piersią odkrytą, a słońce tak promiennie biło w jego jasną 
      głowę, że była jak gdyby złota. Oficer zaledwie mógł go dojrzeć, tak się 
      na tej wyżynie maleńki wydawał. 
      - Prosto przed siebie patrz i daleko! Jak najdalej moĹĽesz! - krzyknÄ…Ĺ‚ ku 
      niemu. 
      Dosłyszał chłopak i żeby lepiej widzieć, puścił się prawą ręką drzewa i do 
      czoła ją od słońca przystawił. 
      - Co tam widzisz? - zapytał oficer. 
      Pochylił się chłopak nieco ku niemu i osłoniwszy ręką usta z jednej 
      strony, żeby głos łatwiej szedł, odpowiedział: 
      - Dwóch ludzi konnych na wielkim gościńcu. 
      - Daleko? 
      - Będzie z pół mili. 
      - RuszajÄ… siÄ™? 
      - Nie, stojÄ…. 
      - I co jeszcze widzisz? - Zapytał oficer po chwili milczenia. - Patrz 
      teraz w prawo! 
      Chłopiec odwrócił się w prawo, po czym rzekł: 
      - Niedaleko cmentarza, pomiędzy drzewami, coś błyszczy... Coś jakby 
      bagnety... 
      - A ludzi widzisz? 
      - Nie. Pewno siÄ™ w zboĹĽu skryli. 
      Wtem dał się słyszeć świst kuli, który przeszywszy wysoko powietrze, 
      daleko gdzieś, poza domem, skonał. 
      - Złaź, chłopcze! - krzyknął oficer. - Dojrzeli cię! Nie chcę już nic 
      więcej! Złaź zaraz! 
      - Kiedy ja siÄ™ nie bojÄ™! ... - odkrzyknÄ…Ĺ‚ malec. 
      - ZĹ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin