Kraszewski Józef Ignacy - Boleszczyce.doc

(1381 KB) Pobierz
Boleszczyce - Józef Ignacy Kraszewski

Boleszczyce - Józef Ignacy Kraszewski.

 

Cykl Powieści Historycznych Obejmujących Dzieje Polski.

Powieść z czasów Bolesława Szczodrego.

  Skanował, opracował i błędy poprawił Roman Walisiak.

Redaguje Komitet pod przewodnictwem Profesora Doktora WINCENTEGO DANKA oraz pod przewodnictwem honorowym Profesora Doktora JULIANA KRZYŻANOWSKIEGO.

Część piąta.

Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1967.

Dnia 1 stycznia 1877, — Drezno.

Bratnim rodom, co Jastrzębca w godle noszą, poświęca Autor
.

Tom pierwszy.

Rozdział 1.

Było to na wiosnę 1079 roku.

              Drzewa już się rozwijać zaczynały, gdzieniegdzie dąb głuchy stał tylko jeszcze z pączkami nabrzękłymi, nie dowierzając wczesnemu w tym roku ciepłu, słońcu i pogodzie.

Dokoła szumiała i woniała Niepołomicka Puszcza.

Wśród niej na zielonej łące, u strumienia, przy którym złociły się gęsto rozkwitłe łotocie, w cieniu drzew kilku, które występowały z lasu, siedzieli i leżeli na ziemi odpoczywający podróżni czy myśliwcy.

Czeladź ich przy małym ogniu grzała sobie strawę i przypiekała mięsiwo; panowie, na pagórku zasiadłszy, gwarzyli między sobą po cichu.

Było ich pięciu ludzi średniego wieku, raczej młodych niż starych, a po odzieży i z twarzy łacno rozpoznać mógł każdy, że do możnych należeli rodów.

Patrzało im z oczów, że rozkazywać byli nawykli, a choć do lasu przystrajać się nie potrzebowali, wszystko, co na sobie mieli, dowodziło dostatku i zamiłowania w pewnej wytworności.

              Pod samym dębem starym, który stał w pośrodku, z rękami w tył zarzuconymi siedział z odkrytą głową lat średnich mężczyzna, przystojnej twarzy, butnego wyrazu, z jasną, bujną brodą, która mu się szeroko na piersi rozkładała.

Rumiany, zdrów, z oczyma niebieskimi, nosem orlim, na ustach miał uśmieszek pogardliwy zarazem, wesoły i dumny.

Odziany w kaftan skórzany, wyszywany barwisto, na którym drugi, lżejszy wisiał wolno porozpinany, odjął był miecz, złożywszy go na boku, i czapką przykrył; piersi miał na pół odsłonięte, włos porozrzucany.

Widać, że mu błogo było, tak wygodnie wyciągniętemu na suchej ziemi, mchu i darni, używać wczasu w cieniu.

Umieścił się też, jak mógł najlepiej, niewiele troszcząc, jak to będzie wyglądać.

              Obok niego siedzący, młodsi z twarzy, a rysami doń podobni, równie byli porozpierani wygodnie, rozkładali się ze swobodą, jedni na pół leżąc, drudzy na rękach głowy złożywszy.

Ubiory wszystkich były krojem i barwami do siebie podobne, z cienkich tkanin, kaftany jednym szyte wzorem, obuwie misternie pookowywane, szłyki lekkie, futrzane, jednego kształtu i sierści.

Poza nimi i około nich porozrzucane były łowieckie i rycerskie przybory, łuki, lekkie oszczepy, ostrymi zakończone żelazcami, miecze małe i noże w bogatych oprawach.

I te znać z jednego wychodziły skarbca, bo wszystkie były prawie jednakie.

              Toż, co o stroju i zbroi, powiedzieć było można o ludziach spojrzawszy na twarze; widać było, że z jednego pochodzili rodu, bo choć w obliczach tych wyraz był nieco odmienny, choć wiek różny, rysy mieli dziwnie do siebie podobne.

Orle ich nosy, ciemniejszych nieco lub świetlejszych odcieni włosy jasne, usta mięsiste, pociągłe twarze, wysokie czoła, wszyscy mieli jednego kroju.

W ruchach też ich było pokrewieństwo, w mowie dźwięki brzmiały tonem jednym.

Była to jedna krew w różnych rozkwitnienia stanach, jeden typ urozmaicony odmianami, jakie do nieskończoności umie mu nadawać natura.

              Siedzący pod dębem był widocznie najstarszym z braci i zdawał się też rej wieść między nimi.

              Słońce się już było ku zachodowi skłaniać zaczęło, ale promienie jego mocno jeszcze dogrzewały; gromadka też odpoczywająca nie myślała się ruszać z wygodnej zaciszy i chłodem a cieniem lasu się rozkoszowała.

Pomiędzy nimi stały rogowe kubki podróżne ponalewane miodem i naczynia z wodą, którą ludzie z niedalekiego zaczerpnęli zdroju.

Niedaleko od nich na łące pasły się bujną trawą wiosenną konie zażywne z sierścią lśniącą, grzywami długimi, suchymi nóżkami, nieco dzikie.

Nie kiedy podnosiły głowy, jakby się rozpatrzeć chciały, a te, które się napasły, zaczepiały się do zabawy i walki wyzywając.

Wesołe to były stworzenia jak panowie, co pod dębami spoczywali.

              Ludzie nie spuszczali ich z oka, na uboczu siedząc przy do gasającym ognisku, otoczeni zgrają psów, z których jedne leżały, drugie resztek jadła szukały dokoła.

Na berłach, wbitych w ziemię, widać było osadzone trzy zakapturzone i spętane ptaki.

              Szum wiatru, rżenie koni, skowyczenie psie i swary, cichy szept czeladzi przerywały tylko milczenie.

Młoda owa drużyna siedziała jakby odpoczywając po znużeniu, ust nawet leniąc się otworzyć.

Czasem który sięgał do kubka z miodem lub na czynia z wodą, napił się, otarł usta i legł znowu, pół drzemiąc, na pół czuwając.

Spoglądali na cienie od słońca, jakby wyczekiwali nadchodzącego wieczora.

              Choć raźno a butnie wyglądali myśliwcy, nie można było po wiedzieć, aby się na ich twarzach odbijało wesele; rycerska ochota była w spojrzeniu, lecz z niepokojem pewnym zmieszana.

Niekiedy wzrok starszego utkwił w dali nieruchomy, a myśl się widocznie zabłąkała też daleko od puszczy i doliny.

Drudzy dumali również nad wiek poważnie i tęskno.

              A co?

Czas by może do powrotu?

odezwał się ziewając ten, co u dębu siedział, a któremu imię Borzywój było.

              Czegóż się tak spieszyć mamy?

odparł drugi wyciągnięty na ziemi, szczypiąc trawę i wyrywając drobne kwiatki, którymi był otoczony.

Zwano go Zbilutem, a chłopak był piękny, rumiany i włos miał obfity, złocisty, który mu spadał na ramiona.

Czego się spieszyć mamy?

Nic nie pędzi, a tu jak u Boga za piecem cicho i wygodnie, człek choć spocznie.

              Pewnie, odezwał się trzeci, łowy też teraz, żal się Boże, nic potem; słońce piecze jak śród lata, zwierz chudy, skóra z niego na licha się nie zdała, darmo się ganiać po lesie.

              Ten, który to mówił, Dobrogost było mu na imię, do starszych należał i twarz miał zmęczoną, a wyraz jej posępny.

Pozostali nawet się nie odzywali, gdy Borzywój spod dębu dodał:

              Na służbę do pana przecie warto pospieszyć, aby mu tam tęskno ani gniewno nie było, żeby którego nie zażądał...

              E, odparł jeden z tych, co milczeli, zwany Odolajem, jest komu nas zastąpić.

W lesie człek trochę odetchnie, gdy na zamku we dnie i w nocy spoczynku nie ma.

              Kiedy ci się tak odpoczywać chce, przerwał dotąd milczący Ziema, jedź doma do pana rodzica albo do Jakuszowic do dziada, jeżeli stary ślepiec cię przyjmie, a nie było ci się zaciągać na dwór królewski.

Kiedyś grzyb, to leż w kosz, o miłym spokoju nie ma co i prawić.

              Rozśmieli się drudzy.

              To prawda, rzekł Odolaj, i że u nas o pokoju ni myśleć, ni pytać, a jednak bym ci Wawelu na Jakuszowice nie mieniał ani na Zborów...

W Jakuszowicach u dziada ledwie bym się zdał ślepemu na parobka, w Zborowie ojcu na nic, a na Wawelu, u boku pana służąc, choć w pocie czoła, człowiek się czegoś kiedyś dochrapie...

              Borzywój się rozśmiał niemal pogardliwie.

              A, co my wiemy, czego się dosłużemy i kiedy, rzekł.

Albo się dobije który bardzo wiela, albo gorzej niż nic, boć to u nas wojna nieustanna, a co najpewniejsza w niej to guzy.

Niech Bóg da królowi panu wszyćko dobre, pan dla swoich i obcych szczodry jako żaden, ale w inną godzinę srogi, zapamiętały, i tak mu łatwo dać skarb, jak głowę zdjąć.

              Ano, rzekł Ziema, królem ci jest, to mu przystało.

Najgorszy bodaj taki, co ni ciepły, ni zimny, bo człowiek przy nim zagnije i roześpi się.

Wojennemu rzemiosłu trzeba raz w raz jak w łaźni, to ukropu, to zimnej wody.

              Pewnie, rzekł pierwszy, król musi w dłoni wszystko dzierżeć a krzepko, gdyby cugli popuścił ludziom, roznieśliby go na cztery wiatry.

A co było za Mieszka, gdy król szalał, a baba musiała rządzić?

              Jemu też na sile nie zbywa, odezwał się Borzywój.

              Od Bolka Wielkiego  pana u nas takiego jako ten nie bywało...

Drży przed nim, co żyje i co żywe słuchać go musi...

Oj, oj, przerwał Zbilut, nie tak to wszyscy mu się korzą a bardzo słuchają.

Podczas gdyśmy w Kijowie gościli, dużo się wyprzęgło i wiele do roboty zostało, póki znowu się w ład wprowadzi.

Ho, ho!

              Wszyćko się to zrobi powoli, czekaj, dodał Borzywój, początek już jest, przyjdzie koniec.

              I ja nie wątpię, rzekł Zbilut, gdyby tylko z rycerstwem było do czynienia, z ziemiany i z żonkami ich, co sobie pohulały, gdy im się na mężów czekać sprzykrzyło , dawno by już koniec temu był, ale się biskup wdał...

a to już bieda, kiedy z szablami trzeba pod próg kościelny i z tym panem do boju, który ma za oręż laskę krzywą, co jej nie odbić mieczem, a na głowie mitrę jak królik jaki.

W kościele on też królem.

              Namarszczył się Borzywój i westchnął.

              Bodaj żeby i wszędzie po całej ziemi oni królami być nie chcieli, a królów za namiestników swych nie trzymali.

Ano z biskupem jednym rada by może łacniejsza była, mówił Dobrogost, choć i to człek twardy i uparty, gorzej, że poza nim stoi dużo władyków  i rycerstwa, którzy wolą księdza w rękę całować, niż królowi się pokłonić.

Tym w gębie wędzidło nie smakuje, jużci im lepiej z rąk biskupów panować, niż królewskie spełniać rozkazanie.

              Kiedyś też z nimi się przyjdzie rozprawić, rzekł Ziema, do tego się gotuje i musi dojść.

Próżno ich biskup za słania...

a i z tym biskupem...

              Rozmowa ta chmurami twarze powlokła.

              Co tam o tym naprzód prawić!

odezwał się po chwili Borzywój na pół ziewając.

Kto wie, co się stać może, my jedno znać powinniśmy: wszyscy, jak tu stojemy, Boleszczyce jesteśmy.

Przezwano nas tak, drużynę pańską, jakby na urągowisko dlatego, że przy królu Bolesławie stoimy; my się chwalimy tym imieniem, żeśmy Boleszczyce, prawi słudzy jego!

Znajmyż to, że gdy skinie, my za nim w ogień czy w wodę!

              W ogień i wodę!

zawołali wszyscy, a Zbilut dodał śmiejąc się:

              A jak na biskupa skinie?

              To co?

odparł Borzywój.

My swej woli nie mamy, tylko jego, ja pójdę, kędy powie.

Drudzy zmilczeli patrząc po sobie.

              E, cicho, przebąknął Ziema, gdyby się jednak z biskupem mir złożył, lepiej by było.

Bodaj księdza nie zaczepiać.

Mają oni takie siły i moc, której żaden król nie ma.

Prawda, że król żelazny i mężny, ano i ten twardy, kamienny, bo czuje poza sobą nie tylko władyków, ale anioły i świętych!

              O świętych i aniołach co my tam wiemy prości ludzie, rzekł Borzywój, dosyć tego, że ma za sobą duchowieństwo i biskupów naszych i tych, co w Rzymie są i gdzie indziej!

Wszyscy się oni za ręce trzymają.

Nawet proboszcze, którym teraz żenić się zakazują , muszą iść jak żołnierze posłuszni.

              To co, odparł Zbilut, przecie ich tam lik nie tak straszny, a ludzie do boju niewprawni.

Ja mówię, przyjść do tego musi, że się z nimi wyrąbać będzie trzeba.

I czym prędzej, tym lepiej.

Cóż to jest?

Król, co na Rusi zwycięzcą był, na Węgrzech panem , wszędzie gdzie doszedł, rozkazywał, żeby w domu panem nie był?

Zasię!

              Czekaj!

rozśmiał się Borzywój.

Nie znasz chyba Bolka, będzie on i doma panem, byle czas miał.

Myśmy od początku jego panowania gośćmi w domu, nie było się czasu rozpatrzeć.

Królowa albo namiestnicy siły nie mieli, wszystko się rozlazło i rozpuściło.

Teraz, gdy król sam na swoich śmieciskach, zrobimy porządek, zrobimy!

              Zbilut w żart to obrócił.

              Naprzód około żonek trzeba zrobić porządek...

niech nam król zda to na ręce...

              Cha, cha!

rozśmiał się Ziema.

Ty byś naprzód poszedł ład zaprowadzać u Krysty, u samego króla, ty jakiś!

              Ano, jeszcze by się tu kto znalazł może, co by się tego samego podjął!

mruknął Borzywój.

Tymczasem cień się długi wyciągnął.

              Do koni!

Do koni!

              Wszyscy z wolna ze swych legowisk się ruszać poczęli, skinąwszy na ludzi, którzy zrywali się, szybko biegnąc na łąkę, gdy odjazdu znak dano, a psy za nimi pobiegły, wesoło się przeganiając, aby pasące się pochwytać wierzchowce.

Te, choć popętane, uciekać nie mogły, rwały się i skakały.

              W milczeniu młodzież przypasywała mieczyki.

Każdy, broń swą rozpoznając, brał z kupy, głowę nakrywał, kaftan zapinał.

Niektórzy, kubki dopijając, chowali je do worków u pasa.

              Gotowano się tak do odjazdu, gdy na drodze, co nie opodal wybita szeroko szła lasem ku Krakowu, zatętniało z dala.

Wszystkich oczy zwróciły się w tę stronę, skąd głos przy chodził, schylając się, aby pod gałęźmi zobaczyć przybywających.

Liście jeszcze nie puściły były wszystkie, więc zza nich drogę dobrze widać było.

              Milczeli, pospieszając poprzypasywać miecze i łuki mieć w pogotowiu, choć żadnego nieprzyjaciela obawiać się nie mieli powodu.

Tętent, zbliżając się, poczynał mieszać z gwar ną rozmową kilku jezdnych.

              Borzywój, który naprzód najdalej się wysunął, dał znak ręką braciom i odwróciwszy się, szepnął ku nim:

              Mścisław z Bużenina!

              To mówiąc rozśmiał się szydersko.

              Czyby go nie pozdrowić, boć to zasłużony człek!

złośliwie, z przekąsem rzekł Zbilut do braci.

              Od nas Boleszczyców poznałby się na drwinach, odezwał się drugi, dać mu pokój.

Ma on i bez tego zgryzoty dość.

              Wszyscy ciekawie zaglądali, chcąc się przypatrzeć zapowiedzianemu.

Droga szła tak blisko od ognia i miejsca, na którym stali Boleszczyce, iż pominąć ich, nie widząc, nie było podobna.

Wszyscy jeszcze podsunęli się o kilka kroków naprzód i stanęli niemal wyzywająco.

W boki się pobrali, twarzę nastroili butno a szydersko, czapki pokładli na głowy, przewiesiwszy je na ucho.

Strasznie zaczepnie i zwadliwie im z oczów patrzało.

              Wtem na drodze orszak jezdnych się pokazał.

Przodem ich jechało trzech: rycerz lekko zbrojny, ciemnych, już siwiejących nieco włosów, twarzy rozgniewanej, pochmurnej, smętnej, mąż w czerni, wyglądający na kapłana, i młode pacholę wesołe, zręczne, z wesołymi oczyma.

Za nimi szło ludzi zbrojnych sześciu, wiozących broń i w sakwach zapasy po dróżne.

              Ten, który się dowodzić zdawał, nazwany Mścisławem z Bużenina, choć wyraz jego rysów gniewny stan duszy malował, w innych ludziach obudziłby raczej politowanie niż szyderstwo, tak z oczów i czoła głęboki w nim panował smutek.

              Gdy nadjeżdżającym pokazali się ci, co nad drogą stali, żachnął się nieco Mścisław, brwi zmarszczył, usta mu się zatrzęsły, ręka zdawała się szukać czegoś; oczyma powiódł po ludziach swych, ale wnet jakby ochłonąwszy, koniowi popuścił cugli, uderzył go, pospieszał.

Mijając wszakże Boleszczyców wejrzenie groźne, śmiałe skierował ku nim, jakby chciał dowieść, że się ich nie lęka.

Ręką się wziął w bok i tak ich mijał, jakby żadnego nie znał.

              Ani Boleszczyce, ani ów podróżny, którego oni Mścisławem z Bużenina nazwali, cicho między sobą żarty zeń strojąc jawne, nie myśleli się pozdrawiać.

Oczyma się mierzyli, ścigali z pogardą i gniewem, lecz ni z jednej, ni z drugiej strony wzrok sobie nie chciał ustąpić.

Widać było, że mało co brakło, by się nie rzucili na siebie.

              Pan z Bużenina konia zrazu podpędził, potem namyśliwszy się, strzymał go umyślnie, stępią minął jadąc Boleszczyców i czeladź ich, która z końmi nadciągnęła.

Dopiero gdy cała gromadka o kilka kroków odjechała, a Mścisława plecy tylko już widać było, w kupce stojących nad drogą parsknęły śmiechy głośne, dojmujące, szyderskie.

Zdawało się, że Boleszczyce z nimi wybuchli naumyślnie, popisując się z hałaśliwą wesołością, zanosili się rozlegającymi śmiechami, jedni po drugich i co który ustał, poczynał inny, a reszta mu wtórowała.

              Jeźdźcy, odjechawszy nieco gościńcem, stanęli, jakby się namyślali, czy mają upomnieć o zniewagę; słychać było głos męski gniewny i drugi duchownego, który hamował i uspokajał.

Boleszczyce stali nieulęknieni, niewzruszeni, brali się tylko do mieczyków, poglądając po sobie, lecz po chwilce tętent koni powolny oznajmił, że jeźdźcy dalej ciągnęli w milczeniu.

              Nieboszczyk mąż pięknej Krysty!

On sam!

Poznałem go z dala!

odezwał się Borzywój.

On sam!

On!

On!

potwierdzili inni.

Ale jakże zestarzał!

Słyszę, teraz żonę dopiero kochać strasznie począł, gdy              mu ją król wziął, mówił Dobrogost, rady sobie po niej dać nie może...

              A ty byś lepszy był, gdybyś ją miał i wzięto ci ją?

rzekł Zbilut.

Zapytany nie odpowiedział.

              Zważaliście, rzekł Borzywój, wszak ci księdza z sobą miał!

Ani ruszy teraz bez nich.

Ten, co z nim jechał, przy biskupie jest w Krakowie.

Mścisław też teraz u biskupa pierwszy sługa, popycha go, gdzie zechce.

              Jać bo mówiłem, powtórzył Zbilut, komu by taką żonkę wzięto, ten szukając ratunku, nie z biskupem, a z diabłem by gotów się pokumać!

              Ofuknął nań Borzywój oglądając się.

              Cicho byś był, w drodze pod noc takie licho wspominać!

              Sam sobie winien, głupi człek, dodał Ziema, nie przyszłoby do tego, żeby rozum miał.

              Cóż by mu rozum pomógł?

odezwał się drugi.

              Nie zaszkodziłby, mówił Dobrogost.

Tyś na to nie patrzał jak my, a gadasz, myśmy świadkami byli, wiemy jak sprawa szła; nam, nie tobie sądzić o tym.

Tyś jeszcze podówczas czy w Jakuszowicach, czy w Zborowie za łaniami latał...

              A nauczcież miłościwie, jak to było, rzekł młodszy, ciekawym...

Naprzód głupi człek, mówił starszy, że taką śliczną, młodą żonkę, wystroiwszy jak łątkę, przywiózł na okaz na dwór królowej, jakby mu pilno się nią pochwalić było.

Doma ją trzymać winien był za zasuwą i nie pokazywać nawet rodzonemu bratu.

Toć to śliczność jest, jakiej drugiej nie ma.

              Prawda!

              potwierdził Zbilut gorąco.

Dziś na zamku ona królową i gdzie się pokaże, królowa...

Człek by za nią w ogień i w wodę skoczyć gotów!

              Król też nie mnich, mówił pierwszy, aby sobie oczy zakrywał, gdy mu hoże liczko wpadnie do oka.

Jak ją raz zobaczył, spokoju nie miał, póki znowu jej nie widział.

Mnie dziw tylko, że ją pierwszego dnia puścił z zamku!

Ile nas było wówczas, szeptaliśmy sobie: Król ją weźmie.

A co za dziw?

Królowa niemłoda, zajęta synkiem, a hoża tak i nigdy nie była jak ta...

Czy to królowi nie należy się najpiękniejsza w królestwie niewiasta, jak na wsi panu?

Mścisław zmiarkował od pierwszego razu, że król mu się coś do żony bardzo swatał, bo od niej cały dzień nie odstał.

A i Krysta nie była od tego; co król, to król, lepiej być królewską kochanką niż ziemianina żoną.

Wywiózł ją mąż do Bużenina, toć przecie nie za światem.

Pojechaliśmy w tamtą stronę na łowy, do brawszy taką porę, kiedy pana doma nie było.

Zmiarkowali zaraz wszyscy, o co królowi szło.

Byłem z nim, gdy do dworu przyciągnął, musiała żona wyjść przeciw, bo gospodarza nie było.

Król się nam obozem kazał rozłożyć w podwórzu, a sam do dworca szedł i został tam dzień jeden i drugi.

Drugiego dnia już wszyscy wiedzieli, że ją z sobą wywieziemy.

Młodziutkie stworzenie dało się wziąć jak kuropatwa, kiedy jastrząb nad nią zawiśnie.

Płakałać niby i opierała się wrzekomo, a śmiała drugim oczkiem i szła bez przymusu.

Trzeciego dnia jechaliśmy do Krakowa, upolowawszy jeno Krystę, ale ta nam za najlepszą stała zwierzynę.

Król ją na zamku we dworcu posadził osobnym i pilnuje jak oka w głowie.

Stał się dopiero srogi krzyk i wrzask a gwałt!

Jakby królowi nie wolno było mieć miłośnic!

Jakby to ich Mieszkowi broniła Dubrawka albo Bolko Chrobry nie chował ich we dworze, ile mu się chciało!

Jakby to cesarze i panowie tego samego nie czynili co dnia!

              Tać, rzekł drugi cicho, niechby był brał, jaką chciał, tylko nie ziemianinowi żonę.

Drudzy tego nie czynili.

              Kto tam wie!

ciągnął dalej opowiadający.

Bywało różnie, wrzawy takiej dla jednej niewiasty nie podnoszono.

Biskupowi, co do króla ząb miał, było to na rękę.

Wziął się sam za tę sprawę i począł grozić.

Ale król się z niego i z gróźb tych śmieje, a Krysta na dworze została i siedzi.

              Czego bo od niego chcą i biskup, i królowa, przerwał Ziema, abo by lepiej było, żeby królową odprawił, a drugą sobie wziął natomiast?

Przecie się matce Mieszkowej krzywda nie dzieje, bo jej wszyscy cześć oddają.

              Dość bo już tego miewa, z którego tylko otręby, krzyknął Borzywój ruszając się.

Na konie czas siadać!

Mała rzecz, a gadanina bez miary.

Biskup z tego straszne rzeczy robi, bo mu tak trzeba; przez Mścisława wszystkich władyków i ziemian burzy, że już żon i córek swych nie są bezpieczni.

Jak królowi doje, to, co się dziś śmieje, burknie; nie daj Boże z nim wówczas rozprawy, nie daj!

              Gdyby biskup nie był biskupem, dodał Ziema cicho.

              Jakby to biskup nie był człowiekiem jako my?

odparł Borzywój.

              I tej ziemi ojczycem, a nie żadnym Włochem lub Francuzem jak inni, bo do tamtych, co ich papież z Rzymu przy syła, król takiego prawa nie ma, rzekł Zbilut.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin