Deighton Len - Gem w Berlinie.rtf

(740 KB) Pobierz
Deighton Len

Deighton Len

Gem w Berlinie

Przełożył: MICHAŁ RONIKEER

 

„KB”

 

Rozdział I

Od jak dawna już tu siedzimy? - spytałem. Wziąłem do rąk polową lornetkę i przyglądałem się znudzonemu młodemu amerykańskiemu żołnierzowi, siedzącemu w oszklonej budce strażniczej.

- Od niemal ćwierćwiecza - odparł Werner Volkmann. Oparł głowę na rękach, które trzymał na kierownicy. - Kiedy po raz pierwszy siedzieliśmy tutaj czekając na szczekanie psów, tego żołnierza nie było jeszcze na świecie.

Szczekanie psów, dochodzące z ich wybiegu, za ruinami hotelu Adlon, było zwykle pierwszym sygnałem wskazującym, że po drugiej stronie coś się dzieje. Psy wyczuwały niezwykłe wydarzenia, zanim jeszcze przyszli po nie ich opiekunowie. Dlatego właśnie trzymaliśmy okna otwarte i byliśmy niemal śmiertelnie przemarznięci.

- Tego żołnierza nie było jeszcze na świecie, książka sensacyjna, którą czyta, nie została jeszcze napisana, a my obaj myśleliśmy, że Mur zostanie zburzony w ciągu kilku dni. Rozumowaliśmy jak głupie dzieci, ale czasy były lepsze, prawda, Bernie?

- Czasy są zawsze lepsze, kiedy jest się młodym, Werner - odparłem.

Ta strona Checkpoint Chanie wcale się nie zmieniła. Nigdy zresztą nie była zbyt okazała; jeden mały barak i kilka tablic z ostrzeżeniem, że jest to granica Sektora Zachodniego. Natomiast po stronie wschodniej punkt graniczny został z czasem znacznie bardziej rozbudowany. Mury i płoty, bramy i bariery, nie kończące się białe linie, którymi znakowano pasy ruchu. Całkiem niedawno ogrodzono murem spory teren, na którym posępni funkcjonariusze przeszukiwali, opukiwali i poddawali szczegółowym oględzinom autobusy z turystamiwsuwając lustra na kółkach pod każdy pojazd, pod którym mógł się ukryć ich rodak.

Na punkcie granicznym nigdy nie panuje cisza. Bateria reflektorów oświetlających wschodnią stronę wydaje miarowy pomruk, przypominający brzęczenie owadów, unoszących się nad łąką w upalny letni dzień. Werner uniósł głowę znad kierownicy i poprawił się na fotelu. Obaj siedzieliśmy na miękkich poduszkach; nauczyło nas tego dwudziestopięcioletnie doświadczenie. Tego, i zaklejania plastrem zamków, żeby światło wewnątrz samochodu nie zapalało się przy każdym otwarciu drzwi.

- Chciałbym wiedzieć, jak długo Zena zostanie w Monachium - powiedział Werner.

- Nie znoszę Monachium - odparłem. - Szczerze mówiąc nie znoszę również tych cholernych Bawarczyków.

- Byłem tam tylko raz - wyznał Werner. - Wykonywałem jakąś pilną robotę na zlecenie Amerykanów. Jeden z naszych ludzi został ciężko pobity, a tamtejsza policja była nieskora do współpracy. - Werner mówił nawet po angielsku z silnym berlińskim akcentem, który tak dobrze znałem z okresu naszego wspólnego pobytu w szkole. Teraz Werner Volkmann był tęgim, czterdziestoletnim mężczyzną; miał tak ciemne gęste włosy, czarne wąsy i senne oczy, że można było go wziąć za jednego z mieszkających w Berlinie Turków. Chuchając na szybę zrobił w niej maleńkie kółko, przez które mógł teraz obserwować poświatę fluorescencyjnych lamp. Widoczna zza konturów przejścia granicznego Checkpoint Charlie wschodnioberlińska Friedrichstrasse była jasna jak w dzień.

- Nie - powiedział stanowczo. - Ja też wcale nie lubię Monachium.

Poprzedniego wieczora Werner, po licznych drinkach, zwierzył mi się, że jego żona, Zena, uciekła z jakimś kierowcą ciężarówki, zatrudnionym w firmie Coca-Cola. Od trzech dni korzystałem z jego gościnności sypiając na sofie w wytwornym apartamencie w dzielnicy Dahlem, graniczącej z Griinewald. Na trzeźwo jednak obaj podtrzymywaliśmy fikcyjną wersję, w myśl której Zena bawiła z wizytą u krewnych.

- Coś nadjeżdża - powiedziałem.

Werner nie zadał sobie nawet tyle trudu, by unieść głowę, spoczywającą teraz na oparciu fotela.

- To brązowy ford - powiedział. - Przejedzie przez punkt kontrolny i zaparkuje w tym miejscu, potem siedzący w nim faceci zjedzą hot-doga i wypiją kawę, a o północy wrócą na wschodnią stronę.

Spojrzałem w tamtym kierunku. Tak jak zapowiedział, był to brązowy ford - mikrobus bez bocznych szyb i bez napisów, ale z zachodnioberlińską rejestracją.

- Stoimy w miejscu, w którym zwykle parkują - mówił Werner. - To Turcy, którzy mają dziewczyny we wschodniej strefie. Według przepisów trzeba opuścić teren przed dwunastą w nocy. Zaraz po północy wrócą na Wschód.

- To muszą być wspaniałe dziewczyny! - powiedziałem.

- Za garść zachodnich marek można się tam nieźle zabawić - odparł Werner. - Sam o tym dobrze wiesz, Bernie.

Minął nas wolno jadący radiowóz z dwoma policjantami. Rozpoznali audi Wernera, bo jeden z nich podniósł rękę w geście pozdrowienia. Kiedy radiowóz zniknął z pola widzenia, przyjrzałem się stojącemu obok szlabanu żołnierzowi enerdowskiej straży granicznej, który przytupywał nogami, by pobudzić krążenie krwi. Był ostry mróz.

- Czy jesteś pewien, że pójdzie tędy, a nie przez punkt kontrolny na Bornholmerstrasse czy Prinzenstrasse? - spytał Werner.

- Pytałeś mnie o to już cztery razy, Werner.

- Czy pamiętasz, jak zaczynaliśmy pracować dla wywiadu? Kierował nim wtedy twój ojciec... sprawy wyglądały zupełnie inaczej. Pamiętam, jak pan Gaunt - ten grubas, który znał wszystkie berlińskie piosenki kabaretowe - założył się ze mną o pięćdziesiąt marek, że nie odważą się go zbudować... to znaczy Muru. Musi już być starym człowiekiem. Ja miałem osiemnaście czy dziewiętnaście lat, a pięćdziesiąt marek to była wtedy kupa pieniędzy.

- Tak, Silas Gaunt. Musiał czytywać za dużo tych przychodzących z Londynu „prognoz strategicznych” - powiedziałem. - Na jakiś czas udało mu się mnie przekonać, że mylisz się we wszystkich sprawach, z kwestią Muru włącznie.

- Ale ty nie zawierałeś żadnych zakładów. - Werner nalał z termosu trochę czarnej kawy i podsunął mi papierowy kubek.

- Za to zgłosiłem się na ochotnika, kiedy trzeba było przejść na drugą stronę... tej nocy, podczas której zamknęli granicę. Nie byłem wcale sprytniejszy niż stary Silas - po prostu nie miałem zbędnych pięćdziesięciu marek, więc nie mogłem sobie pozwolić na zakłady.

- Pierwsi dowiedzieli się taksówkarze. Około drugiej nad ranem kierowcy radio-taxi zaczęli się skarżyć, że są zatrzymywani i wypytywani przy każdym przekroczeniu granicy. Dyspozytor firmy taksówkowej polecił swoim ludziom, żeby nie brali pasażerów do Sektora Wschodniego, a potem zadzwonił do mnie, by mi o tym wszystkim powiedzieć.- A ty powstrzymałeś mnie od przejścia na tamtą stronę.

- Twój ojciec zabronił mi brać cię ze sobą.

- Ale ty poszedłeś, Werner. A stary Silas poszedł z tobą. - A więc to ojciec uniemożliwił mi przejście na drugą stronę tamtej nocy, podczas której odcięto Wschodni Sektor. Nie wiedziałem o tym aż do tej pory.

- Przeszliśmy około wpół do piątej nad ranem. Było tam mnóstwo rosyjskich ciężarówek i tłumy żołnierzy, którzy wyładowywali zwoje drutu kolczastego pod szpitalem Bożego Miłosierdzia. Wróciliśmy dość szybko. Silas zapowiedział, że Amerykanie wyślą czołgi i zerwą wszystkie bariery. Twój ojciec też tak mówił, prawda?

- Ci faceci w Waszyngtonie byli cholernie wystraszeni, Werner. Głupi dranie na samej górze myśleli, że Ruscy przejdą na tę stronę i zajmą Zachodni Sektor. Powitali budowę Muru z wielką ulgą.

- Może oni wiedzą coś, czego my nie wiemy - powiedział Werner.

- Masz rację - przyznałem. - Oni wiedzą, że wywiadem kierują idioci. Ale nie da się tego długo utrzymać w tajemnicy.

Werner pozwolił sobie na nieznaczny uśmiech.

- A potem, koło szóstej nad ranem, usłyszeliśmy szum wielkich ciężarówek i dźwigów budowlanych. Pamiętasz, jak zawiozłem cię na tylnym siedzeniu mojego motocykla, żeby zobaczyć, jak rozciągają drut kolczasty przez środek Potsdamerplatz? Wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie. Nigdy w życiu nie zarobiłem tak łatwo pięćdziesięciu marek. Nie mogę pojąć, dlaczego pan Gaunt przyjął ten zakład.

- Był w Berlinie od niedawna - powiedziałem. - Właśnie przyjechał z Oxfordu, gdzie wykładał przez rok politologię i wszystkie te statystyczne bzdury, którymi popisują się teraz wszyscy nowicjusze.

- Może i ty powinieneś tam pojechać i zacząć coś wykładać - stwierdził Werner z ledwie wyczuwalnym śladem ironii w głosie. - Ale ty nie poszedłeś na uniwersytet, prawda, Bernie? - Było to pytanie retoryczne. Nie odpowiedziałem więc na nie, ale Werner miał wyraźnie ochotę pogadać. - Ja też nie. Ale i bez tego dobrze ci poszło. Czy widujesz czasem pana Gaunta? Jak on pięknie mówił po niemiecku! Nie tak jak ty czy ja - to był prawdziwy Hochdeutsch.

Werner, który prowadził firmę kredytowo-eksportową i któremu najwyraźniej powodziło się lepiej niż mnie, spojrzał pytająco w moją stronę, jakby oczekiwał odpowiedzi.

- Ożeniłem się z jego siostrzenicą - powiedziałem.

- Zapomniałem, że stary Silas Gaunt jest krewnym Fiony. Ona jest teraz podobno bardzo ważną osobą w Departamencie.

- Dobrze jej idzie - przyznałem. - Ale pracuje zbyt ciężko. Nie mamy dość czasu dla dzieci.

- Musicie zarabiać mnóstwo pieniędzy - ciągnął Werner. - Oboje należycie do personelu kierowniczego, a ty dostajesz dodatek operacyjny... Ale Fiona jest bogata z domu, prawda? Przecież jej ojciec ma jakieś wielkie przedsiębiorstwo... Czy nie mógłby ci znaleźć wygodnej posady w swoim biurze? To lepsze niż wysiadywanie w samochodzie na małej berlińskiej uliczce i zamarzanie na śmierć.

- On już nie przyjdzie - powiedziałem patrząc, jak szlaban opada kolejny raz, a strażnik graniczny wraca do swej budki. Przednia szyba znowu pokryła się mgłą, więc światła punktu granicznego wyglądały jak wesołe, jasne plamki.

Werner nie odpowiedział. Nie ujawniłem mu, na czym polega nasza misja, więc nie miał pojęcia, po co siedzimy w jego samochodzie obok Checkpoint Chanie z magnetofonem podłączonym do akumulatora, z mikrofonem przyklejonym taśmą do osłony przeciwsłonecznej i z pożyczonym rewolwerem, który uwierał mnie pod pachą. Po chwili wyciągnął rękę i znów przetarł szybę.

- Twoi przełożeni nie wiedzą o tym, że wziąłeś mnie do pomocy? Wiedziałem, jakiej odpowiedzi oczekuje; chciał usłyszeć, że Sekcja Berlińska wybaczyła mu już dawne potknięcia.

- Nie mieliby zbyt wiele przeciwko temu - skłamałem.

- Oni mają dobrą pamięć - z goryczą stwierdził Werner.

- Musisz jeszcze jakiś czas odczekać - powiedziałem. Prawda wyglądała tak, że nazwisko Wernera było w komputerze opatrzone adnotacją: „nie wolno zatrudniać w sprawach najwyższej wagi”, co w praktyce oznaczało, że w ogóle nie wolno go zatrudniać. W tym zawodzie wszystko było „sprawą najwyższej wagi”.

- A więc nie wyrazili zgody na mój udział? - spytał Werner domyśliwszy się nagle, że przyjechałem do miasta w ogóle nie kontaktując się z Sekcją Berlińską.

- Jaka to dla ciebie różnica? Tak czy owak nieźle na tym zarabiasz.

- Mógłbym być dla nich bardziej przydatny, a Departament mógłby mi okazać większą pomoc. Już ci to wszystko tłumaczyłem.

- Porozmawiam z ludźmi po powrocie do Londynu - obiecałem. - Zobaczę, co się da zrobić.

Moje przyrzeczenie nie zrobiło na Wernerze większego wrażenia.

- Oni po prostu przekażą ten wniosek do berlińskiego biura i sam wiesz, jaką dostaną odpowiedź.- Twoja żona... - zmieniłem temat - czy ona pochodzi z Berlina?

- Ma zaledwie dwadzieścia dwa lata - odparł z zadumą Werner. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni jakby szukając papierosów, ale przypomniał sobie, że nie pozwolę mu zapalić - papierosy i zapalniczki cholernie zwracają uwagę w ciemności - więc zapiął płaszcz na nowo. - Jej rodzina pochodzi z Prus Wschodnich... Chyba widziałeś na komódce jej fotografię - drobna, bardzo ładna dziewczyna o długich czarnych włosach.

- A więc to ona - powiedziałem, choć prawdę mówiąc nie zwróciłem uwagi na tę fotografię. Ale przynajmniej udało mi się zmienić temat. Nie chciałem, by Werner wypytywał mnie o sprawy służbowe. Sam powinien był o tym wiedzieć.

Biedny Werner. Dlaczego zdradzany mąż jest zawsze postacią tak groteskową? Dlaczego to nie niewierna partnerka budzi szyderczy śmiech? Było to niesprawiedliwe, ale rozumiałem, dlaczego Werner udaje, że jego przystojna żona bawi z wizytą u krewnych. Patrzył teraz przed siebie obserwując punkt graniczny i marszcząc gęste, ciemne brwi.

- Mam nadzieję, że nie próbował przejść z podrobionymi dokumentami - powiedział. - Wkładają teraz wszystkie papiery pod światło ultrafioletowe i co tydzień zmieniają oznakowanie. Nawet Amerykanie przestali posługiwać się podrobionymi dokumentami - to po prostu samobójstwo.

- Nie znam żadnych szczegółów - odparłem. - Mam go tylko przejąć i przesłuchać, zanim zostanie wysłany do miejsca swego przeznaczenia.

Werner odwrócił ku mnie twarz; na tle czarnych włosów i ciemnej cery jego zęby lśniły bielą, jak na reklamie pasty do zębów.

- Londyn nie wysyłałby cię tutaj w takiej drobnej sprawie, Bernie. Tego typu misje zleca się posłańcom, takim ludziom jak ja.

- Pojedziemy teraz coś zjeść i wypić - powiedziałem. - Czy znasz jakąś spokojną restaurację, w której podają kiełbasę z kartoflami i dobre berlińskie piwo?

- Znam idealny lokal, Bernie. Trzeba jechać Friedrichstrasse, przejechać pod mostem kolejowym przy stacji U-Bahn i skręcić w lewo. Nad samym brzegiem Szprewy - Weinrestaurant Ganymed.

- Bardzo zabawne - powiedziałem. Między nami a restauracją Ganymed były mury, zasieki z drutu kolczastego, karabiny maszynowe i dwa bataliony uzbrojonych służbistów. - Zawróć to pudło i zjeżdżajmy stąd wreszcie.

Werner przekręcił kluczyk w stacyjce i zapalił silnik.

- Jestem szczęśliwszy, kiedy jej nie ma - oznajmił. - Któż chciałby mieć czekającą w domu babę, która będzie go wypytywać, gdzie był i dlaczego tak późno wraca?

- Masz rację, Werner - przyznałem.

- Jest dla mnie za młoda. Nie powinienem był się z nią żenić. - Czekał, aż dmuchawa odmrozi choć trochę przednią szybę. - Czy podejmiemy jutro następną próbę?

- Mam polecenie: nie nawiązywać dalszych kontaktów, Werner. To była dla niego ostatnia próba. Jutro wracam do Londynu. Będę spał we własnym łóżku.

- Twoja żona... Fiona... była dla mnie bardzo miła, kiedy nie mogłem przez dwa miesiące wychodzić z domu.

- Pamiętam - odparłem. Dwaj enerdowscy agenci, których Werner zastał w swoim mieszkaniu, wyrzucili go przez okno. Miał złamaną w dwóch miejscach nogę i minęło sporo czasu, zanim w pełni wrócił do siebie.

- I powiedz panu Gauntowi, że go pamiętam. Wiem, że musi już od dawna być na emeryturze, ale chyba widujesz go nadal od czasu do czasu. Powiedz mu, że jeśli kiedykolwiek znowu zechce się zakładać o to, co knują Ruscy, ma do mnie zadzwonić w pierwszej kolejności.

- Zobaczę się z nim podczas najbliższego weekendu - odparłem. - Wszystko mu powtórzę.

Rozdział II

Myślałam, że spóźniłeś się na samolot - powiedziała moja żona zapalając nocną lampkę. Nie spała jeszcze; jej długie włosy nie były prawie wcale zmierzwione, a na plisowanej koszuli nocnej nie dostrzegłem śladów pogniecenia. Wyglądało na to, że położyła się dość wcześnie. Na popielniczce leżał palący się papieros. Musiała leżeć w ciemności paląc i rozmyślając o swej pracy. Na stoliku przy łóżku leżały grube tomy, pochodzące z biblioteki Centrali, cienka teczka z napisem „Raport Komisji do Spraw Nauki i Techniki”, notes z ołówkiem oraz zapas papierosów Benson and Hedges, których znaczna liczba zamieniła się już w niedopałki, stłoczone w dużej kryształowej popielniczce, przyniesionej przez nią z salonu. Podczas mojej nieobecności żyła zupełnie innym życiem, czułem się więc przez chwilę tak jakbym wszedł do innego domu i innej sypialni, w której leży zupełnie inna kobieta.

- Znów jakiś cholerny strajk na lotnisku - wyjaśniłem. Na radiu z budzikiem stała szklanka z whisky. Pociągnąłem z niej; kostki lodu dawno już się stopiły pozostawiając słabą, letnią mieszaninę. W typowy dla siebie sposób starannie przygotowała sobie poczęstunek pamiętając o lnianej serwetce, patyczku do mieszania i paluszkach z serem - a potem całkowicie o nim zapomniała.

- Na lotnisku w Londynie? - Dostrzegła swój na wpół wypalony papieros, zgasiła go i pomachała ręką, by rozwiać dym.

- A gdzież indziej codziennie organizują strajki? - spytałem z irytacją.

- Nic o tym nie mówili w dzienniku.

- Strajki nie są już wydarzeniami godnymi odnotowania - powiedziałem. Podejrzewała najwyraźniej, że nie przyjechałem wprost z lotniska, a jej brak współczucia z powodu trzech straconych przeze mnie godzin nie poprawił mego złego humoru.

- Czy wszystko poszło dobrze?

- Werner kazał cię pozdrowić. Opowiedział mi tę anegdotę o twoim wuju Silasie, który założył się z nim o pięćdziesiąt marek, że Rosjanie nie zbudują Muru.

- Znowu! - powiedziała Fiona. - Czy on kiedykolwiek zapomni o tym cholernym zakładzie?

- On cię lubi. Kazał cię pozdrowić. - Nie była to w gruncie rzeczy prawda, ale chciałem, żeby i ona go polubiła, tak samo jak ja. - Poza tym odeszła od niego żona.

- Biedny Werner - powiedziała. Fiona była bardzo piękna, szczególnie kiedy miała na twarzy ten rodzaj uśmiechu, który kobiety rezerwują dla porzuconych mężczyzn. - Czy uciekła z kochankiem?

- Nie - skłamałem. - Nie mogła znieść jego romansów z innymi kobietami.

- Werner! - powiedziała moja żona i zaśmiała się głośno. Nie wierzyła w przygody Wernera z tłumami innych kobiet. Byłem ciekaw, jak doszła do tak słusznej konkluzji. Werner wydawał mi się atrakcyjnym facetem, ale ja byłem mężczyzną. Chyba nigdy już nie zrozumiem kobiet. Kłopot polega na tym, że one rozumieją mnie, rozumieją mnie zbyt dobrze. Zdjąłem marynarkę i powiesiłem ją na wieszaku.

- Nie wkładaj marynarki do szafy - powiedziała Fiona. - Trzeba ją oddać do pralni. Jutro to zrobię. - I możliwie najbardziej normalnym głosem dodała: - Próbowałam cię złapać w Steigerberger Hotel. Potem dzwoniłam do oficera dyżurnego w Centrali, ale nikt nie wiedział, gdzie jesteś. Billy miał spuchnięte gardło. Podejrzewałam, że może to być świnka.

- Nie mieszkałem tam - odparłem.

- Prosiłeś swoje biuro, żeby zarezerwowano ci tam pokój. Powiedziałeś, że to najlepszy hotel w Berlinie. Mówiłeś, że mogę ci tam zostawić wiadomość.

- Mieszkałem u Wernera. Teraz, kiedy jego żona odeszła, ma wolny pokój.

- Czy podzielił się z tobą tymi wszystkimi swoimi kobietami? - spytała Fiona. Znów wybuchnęła śmiechem. - Czy zaplanowałeś to wszystko w taki sposób, żeby wzbudzić we mnie zazdrość?

Pochyliłem się, żeby ją pocałować.

- Tęskniłem za tobą, kochanie. Naprawdę. Czy z Billym wszystko w porządku?- Billy czuje się dobrze. Ale ten cholerny mechanik w warsztacie wręczył mi rachunek na sześćdziesiąt funtów!

- Za co?

- Wyszczególnił na nim wszystkie pozycje. Powiedziałam mu, że to załatwisz.

- Ale oddał ci samochód?

- Musiałam odebrać Billy’ego ze szkoły. Wiedział o tym, zanim zaczął go naprawiać. Więc wrzasnęłam na niego i pozwolił mi go zabrać.

- Jesteś cudowną żoną - powiedziałem. Rozebrałem się i poszedłem do łazienki, by się umyć i wyszorować zęby.

- I wszystko poszło dobrze? - spytała podnosząc głos. Spojrzałem na swe odbicie w podłużnym lustrze. Na szczęście byłem wysoki, bo zaczynałem tyć, a berlińskie piwo nie było na to najlepszym lekarstwem.

- Zrobiłem, co mi kazano - powiedziałem kończąc szczotkować zęby.

- To do ciebie niepodobne, kochanie - odparła Fiona. Włączyłem elektryczną maszynkę do masażu dziąseł, ale jej szmer nie zagłuszył dalszego ciągu. - Ty nigdy nie robisz tego, co ci kazano, sam o tym dobrze wiesz.

Wróciłem do sypialni. Fiona uczesała się i wygładziła kołdrę po mojej stronie łóżka. Położyła moją piżamę na poduszce. Składała się ona z czerwonej kurtki i wzorzystych spodni.

- Czy to moja?

- Nie przywieźli w tym tygodniu bielizny z pralni. Zadzwoniłam do nich. Kierowca jest chory... więc co można zrobić?

- Wcale nie zgłosiłem się do centrali berlińskiej, jeśli o to ci chodzi - przyznałem. - Są tam sami smarkacze, nie umiejący odróżnić własnej dupy od dziury w ziemi. Czuję się bezpieczniej pod opieką któregoś z weteranów, takich jak Werner.

- A gdyby coś się stało? Gdyby wynikły jakieś kłopoty, a oficer dyżurny nie wiedziałby nawet, gdzie cię szukać w Berlinie? Czy nie rozumiesz, że popełniasz głupstwo nie meldując się u nich, choćby dla pozoru?

- Nie znam już nikogo w berlińskiej centrali, kochanie. Wszystko się tam zmieniło, od kiedy szefem został Frank Harrington. To smarkacze, którzy nie mają żadnego doświadczenia w służbie operacyjnej, za to masę teorii wyniesionych z kursu przygotowawczego.

- Ale twój człowiek się zjawił?

- Nie.

- Spędziłeś tam trzy dni na darmo?

- Na to wygląda.

- Wyślą cię, żebyś zorganizował jego przerzut. Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda?

- Nonsens - powiedziałem wchodząc do łóżka. - Posłużą się kimś z Berlina Zachodniego.

- To najstarszy numer z podręcznika. Wysyłają cię tam, żebyś czekał... przecież nie wiesz nawet, czy mają z nim kontakt. Teraz wrócisz, zameldujesz, że się nie zgłosił, i będziesz tym, którego po niego wyślą. Mój Boże, Bernie, czasem rozumujesz jak głupiec.

Nie patrzyłem na to w ten sposób, ale w cynicznym podejściu Fiony było sporo racji.

- Więc będą musieli znaleźć kogoś innego - powiedziałem ze złością. - Wysłać po niego któregoś z miejscowych agentów. Moja twarz jest tam zbyt dobrze znana.

- Powiedzą to samo co ty: że wszyscy ci smarkacze nie mają żadnego doświadczenia.

- Ten facet to Brahms Cztery - wyznałem.

- Brahms... te nazwy siatek brzmią tak groteskowo. Wolałam dawne kryptonimy, takie jak Trojańczyk, Wellington czy Wino.

Sposób, w jaki to powiedziała, wydał mi się irytujący.

- Od czasów wojny nadaje się siatkom nazwy, z których nie można domyślić się narodowości agentów - powiedziałem. - A ten facet z siatki Brahms, ten numer czwarty, ocalił mi kiedyś życie. To on pomógł mi wydostać się z Weimaru.

- Ach, to ten, którego tożsamość otoczona jest taką cholerną tajemnicą. Tak, wiem już, który. Jak myślisz, dlaczego wysłali właśnie ciebie? I widzisz teraz, dlaczego będą cię nakłaniali, żebyś przeszedł na drugą stronę i przerzucił go?

Ze stojącej przy łóżku srebrnej ramki przyglądała mi się moja utrwalona na fotografii podobizna. Bernard Samson, poważny młody człowiek o dziecięcej twarzy, kędzierzawych włosach i oczach ukrytych za okularami w rogowej oprawie, nie przypominał bynajmniej pomarszczonego starego durnia, którego co rano oglądałem podczas golenia się.

- Byłem w trudnej sytuacji. On mógł iść dalej sam. Nie musiał wracać po mnie aż do Weimaru. - Ułożyłem wygodnie głowę na poduszce. - Jak dawno temu to było... osiemnaście lat, może dwadzieścia?

- Śpij już - powiedziała Fiona. - Rano zadzwonię do biura i powiem, że źle się czujesz. To ci da trochę czasu do namysłu.- Powinnaś zobaczyć stos zaległej roboty na moim biurku.

- Billy miał urodziny, więc wzięłam jego i Sally do tej greckiej restauracji. Kelnerzy śpiewali mu Happy Birthday i bili brawo, kiedy zdmuchnął świeczki. Zachowali się bardzo ładnie. Żałuję, że cię tam nie było.

- Nie pójdę na drugą stronę. Powiem to staremu jutro rano. Nie nadaję się już do takiej roboty.

- Dzwonił też ten Moore z banku. Chce z tobą porozmawiać. Mówi, że to nic pilnego.

- I oboje wiemy, co to znaczy - powiedziałem. - To znaczy, że muszę do niego natychmiast zatelefonować pod rygorem poważnych konsekwencji! - Przysunąłem się do niej i poczułem zapach perfum. Opanowałem wątpliwość, czy skropiła się nimi tylko dla mnie.

- Harry Moore nie jest taki. W okresie Bożego Narodzenia debet na naszym koncie wynosił niemal siedemset funtów, ale kiedy spotkaliśmy go na przyjęciu u mojej siostry, powiedział, żeby się tym nie przejmować.

- Brahms Cztery zaprowadził mnie do faceta nazwiskiem Busch - Karl Busch - który miał w Weimarze kawalerkę służącą jako skrzynka kontaktowa... - Stopniowo przypominałem sobie wszystkie szczegóły. - Siedzieliśmy w niej przez trzy dni, a kiedy przeszliśmy na drugą stronę, Busch wrócił tam samotnie. Zabrano go do kwatery sił bezpieczeństwa w Lipsku. Nikt go odtąd nie widział.

- Jesteś teraz funkcjonariuszem wyższego szczebla, kochanie - powiedziała sennym głosem. - Nie musisz tam iść, jeśli nie masz na to ochoty.

- Telefonowałem do ciebie wczoraj wieczorem. Była druga w nocy, ale nikt nie odpowiadał.

- Widocznie mocno spałam. - Fiona była teraz rozbudzona i czujna. Czułem to w tonie jej głosu.

- Telefon dzwonił godzinami. Nakręcałem numer dwa razy. W końcu poprosiłem, żeby mnie połączono przez centralę.

- W takim razie ten cholerny aparat znowu nawala. Próbowałam dodzwonić się tu wczoraj, żeby porozmawiać z nianią, i też nikt nie odbierał. Jutro zadzwonię do biura napraw.

Rozdział III

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin