Du Brul Jack - Philip Mercer 1 - Projekt Kużnia Wulkana.doc

(1342 KB) Pobierz

JACK DU BRUL - PROJEKT "KUŹNIA WULKANA"

 

23 MAJA 1954 ROKU

Cienki sierp księżyca na nocnym niebie wyglądał jak ironiczny uśmiech. Łagodna bryza ze wschodu rozwiewała pióropusz duszącego dymu, który wydobywał się z jedynego komina rudowca „Grandam Phoenix". Ogromny statek leniwie kołysał się na falach Oceanu Spokojnego dwieście mil na północ od Hawajów. Wkrótce jednak spokój nocy miał prysnąć jak bańka mydlana.

„Grandam Phoenix" odbywał dziewiczy rejs; ledwie dwa miesiące wcześniej zjechał z pochylni w Kobe. Montaż wyposażenia i próby oceaniczne przeprowadzono w wielkim pośpiechu, żeby statek jak najszybciej zaczął zarabiać na spłatę ogromnych kredytów, zaciągniętych przez firmę na jego budowę. Wykorzystanie najnowszych rozwiązań w zakresie bezpieczeństwa i prędkości sprawiło, że jednostka ta była wzorcowym modelem wyspecjalizowanego frachtowca. Druga wojna światowa pokazała, że wydajność takiego statku jest znacznie ważniejsza niż koszty projektu i budów)'. Właściciele uważali, że ich najnowszy nabytek będzie tego potwierdzeniem nie tylko w odniesieniu do okrętów wojennych, ale także statków cywilnych. Stutrzydziestodwumetrowy rudowiec miał się stać okrętem flagowym swojej linii w czasie, gdy na kwitnących rynkach handlowych regionów Oceanu Spokojnego rozwijał się transport dalekomorski.

Wkrótce po objęciu dowodzenia „Grandam Phoeniksem" kapitan Ralph Line dowiedział się, że statkowi wyznaczono zupełnie inne zadanie niż zadeklarowano towarzystwu ubezpieczeniowemu.

Bardzo szybko po wprowadzeniu w życie ubezpieczeń morskich pozbawieni skrupułów armatorzy i załogi celowo zatapiali statki, żeby wyłudzić znaczne odszkodowanie. Ubezpieczyciele musieli płacić, chyba że któryś z marynarzy wyjawiał prawdę. Za zatopienie „Grandam Pho eniksa" załoga miała dostać tyle, by opłaciło się zachowanie milczenia. Gdyby plan oszustwa się powiódł - a wszystko na to wskazywało - właściciele mogli liczyć na dwadzieścia milionów dolarów odszkodowania za rudowiec, a także za utratę ładunku, którym według deklaracji był boksyt z Malezji; w rzeczywistości bezwartościowy żwir.

Kapitan Line wyglądał jak rasowy wilk morski. Twardziel o głosie zniszczonym przez alkohol i papierosy stał pewnie na rozkołysanym pokładzie z niedopałkiem lucky strike'a w zębach, patrząc w dal. Po chwili wypluł go za burtę i zapalił drugiego papierosa.

Przez całą II wojnę światową Line służył w amerykańskiej marynarce handlowej. Większe straty ponosiła wtedy tylko marynarka wojenna, dlatego służbę tę uważano za dobrą dla szaleńców albo samobójców. A jednak Line nie tylko przeżył, ale i awansował. W roku 1943 został kapitanem i dowodził statkami transportującymi żołnierzy i zapasy w samo serce wojny na Oceanie Spokojnym. W przeciwieństwie do wielu kolegów nie stracił ani jednego okrętu.

Po zakończeniu wojny musiał pogodzić się z tym, że nie dla wszystkich marynarzy znajdzie się zajęcie na statkach. Na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ruszył więc na Daleki Wschód, gdzie - jak wielu jankeskich kapitanów - dowodził każdą jednostką, którą mu dawano. Transportował podejrzane ładunki dla „szemranych" firm i nauczył się trzymać język za zębami.

Gdy skontaktowali się z nim właściciele „Grandam Phoeniksa", Line uznał, że trafia mu się życiowa szansa. Nie musiałby już dłużej żebrać

o statek, kupczyć swoimi przekonaniami, żeby tylko zostać na morzu. Miał okazję objąć jeszcze raz komendę nad jednostką, mógł znów poczuć kapitańską dumę. O tym, jak „Grandam Phoenix" ma skończyć, dowiedział się dopiero po podpisaniu kontraktu. Potrzeba było dwóch dni i sporej sumki, żeby gorycz ustąpiła miejsca zgodzie.

Stał teraz na mostku z papierosem w zębach, trzymając w spracowanej dłoni kubek stygnącej kawy. Popatrzył na mroczne odmęty oceanu

i zaklął. Myślał ze wstrętem o tych przeklętych prezesikach, którzy bez mrugnięcia okiem skazywali na zagładę taki wspaniały statek. Nie rozumieli więzi kapitana ze swoim okrętem. Z chęci zysku gotowi byli zatopić tę cudowną, żywą przecież, istotę. Na samą myśl robiło mu się niedobrze. Nienawidził sam siebie za to, że dał się przekupić i uczestniczy w tym haniebnym procederze.

-              Podajcie pozycję - warknął.

Zanim sprawdzono współrzędne, jeden z członków załogi pochylił się nad ekranem radaru.

-              Mamy kontakt, dwanaście mil, dokładnie na wprost - powiedział spokojnym głosem.

Line rzucił okiem na czasomierz zawieszony na grodzi po jego lewej stronie. To mógł być statek, który miał wziąć ich na pokład, kiedy „Gran-dam Phoenix" pójdzie na dno. Czekali dokładnie w umówionym miejscu i czasie.

-              Świetna robota.

Wcześniej otrzymał bardzo dokładne i nieco dziwne instrukcje dotyczące miejsca, kursu i czasu zatopienia statku. Wybrano północny obszar Oceanu Spokojnego, znany z nieprzewidywalnej pogody, która mogła się tu bez żadnego ostizeżenia zmienić ze spokojnej aury w śmiertelnie niebezpieczny sztorm. Zabójczy żywioł miał sprawić, że statek pójdzie na dno. Ustalono, iż w czasie dochodzenia postępowania wyjaśniającego przyczynę zatonięcia „Grandam Phoeniksa" jednostka ratunkowa potwierdzi wymyśloną wcześniej historyjkę.

-              Panowie, wiecie, co robić - mruknął Line i od niedopałka, który trzymał w palcach, przypalił kolejnego papierosa. - Maszyny stop, ster dziewięćdziesiąt i pół stopnia na północ.

Niezwykle dokładne, ale trudne do wytłumaczenia ustawienie statku wynikało z ostatnich rozkazów, które otrzymał od szefostwa firmy. Nie wyjaśnili powodów, a Line wiedział, że lepiej w to nie wnikać. Obroty silnika spadły, dochodzący z maszynowni łoskot zmienił się w szum, aż w końcu zamarł. Młody marynarz gwałtownie zakręcił kołem sterowym.

-              Ster?

-              Zbliżamy się do dziewięćdziesięciu siedmiu stopni, sir. Według rozkazu.

-              Odległość?

-              Jedenaście mil.

Line podniósł mikrofon radiotelefonu i wybrał kanał wewnętrzny statku.

-              Słuchajcie uważnie. Zajęliśmy pozycję. Członkowie załogi niebędący na służbie mają zająć miejsce w łodziach ratunkowych. Mechanicy wyłączą kotły w trybie awaryjnym i na mój znak otworzą zawory wodne. Przygotować się do opuszczenia statku.

Powoli rozejrzał się po mostku, rejestrując w pamięci każdy szczegół.

-              Przykro mi, skarbie - mruknął.

-              Dziesięć mil - zawołał operator radaru.

-              Otworzyć zawory. Opuścić statek. - Linc odłożył mikrofon i nacisnął guzik. Rozległo się zawodzenie syreny alarmowej. Jak jęk człowieka na łożu śmierci, pomyślał.

Zaczekał na mostku, aż cała załoga zebrała się na pokładzie. Chciał spędzić kilka minut sam na sam ze statkiem, nim go opuści. Zacisnął dłonie na dębowych rumplach koła sterowego. Drewno było tak nowe, że czuł wbijające się w skórę nierówności. Nigdy już nie nabierze gładkości, nie zostanie wygładzone ciągłym dotykiem sternika. Zbutwieje gdzieś na dnie oceanu.

-              Niech to szlag - powiedział na głos i szybko zszedł z mostka.

Minęły już czasy, kiedy załoga schodziła do podskakujących na falach

lodzi po sieciach zwisających z burty. Armator „Grandam Phoeniksa" nie oszczędzał na wyposażeniu swojego statku flagowego w najnowocześniejsze środki bezpieczeństwa. Pierwsza wypełniona ludźmi łódź ratunkowa chybotała się już pod ramieniem żurawia. Dźwigowy zaczekał, aż kapitan skinął głową, i natychmiast zaczął opuszczać szalupę na wodę.

Gdy Linc wsiadał do drugiej łodzi, ciepła, nocna bryza wciskała mu w oczy papierosowy dym. Mężczyźni siedzący w szalupie byli przygnębieni, mieli poszarzałe twarze. Nikt się nie odezwał, nikt nie podniósł głowy, kiedy Linc skinął na dźwigowego.

Marynarz przesunął dźwignię i bloczki, które spuszczały łódź, zazgrzytały. Szalupa opadła z głośnym pluskiem, a wokół wystrzeliły spienione bryzgi wody. Dwóch marynarzy natychmiast wstało, by odczepić liny łączące ją z tonącym rudowcem.

Linc objął dowództwo łodzi, chwytając jedną ręką rumpel steru, a drugą zwiększając moc pracującego na wolnych obrotach silnika. Szalupa powoli odpłynęła od statku. Marynarze odwracali głowy, by jeszcze raz spojrzeć na tonący statek. Echo syreny alarmowej odbijało się pustym dźwiękiem wśród fal.

Dopiero po piętnastu minutach można było dostrzec przechył statku, ale potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Rufa wynurzyła się z wody, połyskując w nikłym świetle dwiema potężnymi śrubami napędowymi. Usłyszeli, jak puszczają mocowania kotłów, które z hukiem runęły na ściany maszynowni. Tysiące ton żwiru z głośnym szumem wysypywały się przez burty wprost do oceanu.

Kapitan nie chciał patrzeć na śmierć swojej jednostki. Nie spuszczał wzroku z przygaszonych świateł odległego statku ratunkowego. Za każdym razem jednak, gdy dobiegały go przedśmiertne jęki „Grandam Phoe-niksa", jego twarz wykrzywiał grymas.

Czekał na nich niewielki statek. Dwustusiedemdziesięciometrowy towarowiec, jeden z tych. które marynarze nazywali patyczakami ze względu na las dźwigów i żurawi na pokładzie. Pośrodku kadłuba wyrastała kanciasta nadbudówka, z prostym kominem na szczycie. Gdy obie szalupy zbliżyły się do statku, Line naliczył dwunastu ludzi przy poręczy bak-burty. Skierował łódź w ich stronę.

-              Kapitan Line, jak się domyślam? - dobiegł z góry wesoły głos.

-              Tak, to ja.

W odpowiedzi posłali serię z radzieckich pepesz. Magazynek bębenkowy karabinu mieścił pięćdziesiąt sztuk amunicji, a strzelcy opróżnili je do ostatniego naboju. Kakofonia krzyków i wrzasków, zmieszana ze strzałami i odgłosami rykoszetów, była ogłuszająca. Na dnie łodzi pojawiły się kałuże krwi, a jej słodkawy zapach mieszał się ze swądem prochu.

Zbryzgany krwią Line spojrzał z osłupieniem w górę, zdumiony, że ciągle żyje. Gniew, strach i ból rozpalały jego umysł, ale emocje i wrażenia powoli tonęły w ogarniającej go ciemności.

Gdy zamki karabinów zaczęły sucho trzaskać, strzelcy opuścili broń. Widok łodzi zdawał się koszmarną sceną z horroru. Wszędzie było pełno krwi, na dnie szalupy leżały okaleczone zwłoki, przez dziury wlewała się woda, tworząc różową pianę. Po chwili obie łodzie wywróciły się do góry dnem, wyrzucając ciała marynarzy do oceanu. I natychmiast pojawiły się zwabione zapachem krwi rekiny.

Samotny, nieuzbrojony mężczyzna stojący na pokładzie statku uważnie przyglądał się masakrze. Chyba nie przekroczył jeszcze trzydziestki. a jednak miał autorytet, jakim mogło cieszyć się niewielu ludzi nawet dwukrotnie starszych od niego. Gdy szalupy wywróciły się, skinął do dowódcy strzelców i wszedł do nadbudówki.

Chwilę potem przykucnął w ładowni frachtowca. Światła padające ze wskaźników sprzętu obliczeniowego i sonaru, upchniętych w ciasnym luku towarowym, nadały jego skórze upiorny wygląd.

-              Głębokość celu? - rzucił.

Celem naturalnie był tonący „Grandam Phoenix".

-              Tysiąc osiemset metrów, opada z prędkością czterdziestu pięciu metrów na minutę informował technik, który pochylał się nad ekranem sonaru.

Mężczyzna spojrzał na zegarek i zapisał w notatniku kilka cyfr. Potem jeszcze raz popatrzył na zegarek.

-              Dwie minuty i zaczynamy.

W pomieszczeniu panował hałas. Zza stalowych ścian ładowni docierały odgłosy pracy diesli, a wentylatory klimatyzatorów, niezbędnych do schładzania komputerów, brzmiały jak wirniki śmigłowców.

Siedmiu mężczyzn znajdujących się w luku towarowym mogłoby jednak przysiąc, że w ciągu tych dwóch pełnych napięcia minut panowała kompletna cisza. Byli zbyt skupieni na swoim zadaniu, by zwracać uwagę na cokolwiek.

-              Teraz - powiedział młody człowiek z niewymuszonym spokojem w głosie.

Jeden z członków załogi przełączył kilka włączników. Nic się nie stało.

Ubrany po cywilnemu mężczyzna zaczął liczyć półgłosem.

-              Cztery... trzy... dwa... jeden.

Fala uderzeniowa, która miała swoje źródło ponad dwa kilometry pod powierzchnią oceanu, musiała przebyć kolejnych dziesięć mil, żeby dotrzeć do statku, a jednak zajęło jej to tylko pięć sekund. Miliardy litrów wody wyparowały w kuli ognia, której temperatura sięgała stu tysięcy stopni. Główna fala uderzeniowa pomknęła w górę z prędkością dwustu czterdziestu kilometrów na godzinę i wyrzuciła na powierzchnię potężną kopułę wody o średnicy ośmiuset metrów. Kopuła unosiła się w powietrzu przez dziesięć sekund, jakby zaprzeczając prawom grawitacji, po czym opadła, z rykiem wypełniając dwukilometrową dziurę w Oceanie Spokojnym.

Frachtowiec, schwytany przez stworzoną przez człowieka Charybdę, miotał się na wszystkie strony, jakby dopadł go huragan, kadłub to wynurzał się całkowicie z wody, to znów zapadał w otchłań. Młody mężczyzna, architekt całej tej operacji zniszczenia, przez chwilę obawiał się, że być może zostawił sobie zbyt mały margines bezpieczeństwa, podpływając tak blisko epicentrum wybuchu. Nim jednak obawa zdołała skruszyć lodowatą maskę na jego twarzy, powierzchnia oceanu zaczęła się uspokajać. Potężne fale opadły, a porywisty wiatr, wywołany przez opadający słup wody, ustał.

Statek ciągle niebezpiecznie się kołysał i mężczyzna dopiero po kilku minutach dotarł na pokład. Na horyzoncie, w słabej poświacie księżyca, tuż nad wodą unosiła się cieniutka warstwa pary.

-              Położyłem fundamenty pod „Kuźnię Wulkana".

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

WASZYNGTON, CZASY WSPÓCZESNE

Jedyna rzecz, która podobała się prezydentowi w jego nowej pracy, to fotel w Gabinecie Owalnym. Miał wysokie oparcie, wygodne siedzisko i zrobiony był z nąjmiększej skóry, jakiej kiedykolwiek dotykał. Często, gdy wszyscy współpracownicy wyszli, siadał na fotelu i wspominał sielskie czasy młodości. Zajął najwyższe stanowisko w państwie, spełniając swoje życiowe ambicje, czasem jednak zastanawiał się, czy nie zapłacił zbyt wysokiej ceny. Napięcia związane z jego karierą zrobiły z cudownej dziewczyny, którą poślubił, pozbawioną emocji maszynę. Przyjaciele, poznani przez te wszystkie lata, okazali się bandą pochlebców, liczących jedynie na korzyści. Stan zdrowia, niegdyś idealny, pogarszał się, przez co w wieku sześćdziesięciu dwóch lat czuł się o dziesięć lat starszy.

Bywało, że siedział tak całą noc przy zgaszonych światłach, żeby ochrona po drugiej stronie ulicy nie myślała, że ślęczy po nocach, i wspominał młodzieńcze dni spędzone w Cincinnati. Brakowało mu wspólnego popijania piwa z kumplami, imponowania wymalowanym, pulchnym dziewczynom sztuczkami na stole bilardowym i mówienia tego, co się myśli, gdy ktoś go wkurzył.

Idealny powód, dla którego tęsknił za wolnością, siedział na wprost niego, ubrany zgodnie z afrykańską modą w powiewną szatę, turban i sandały. Był to ambasador jednego z nowo powstałych krajów Afryki. Wysoki mężczyzna o ironicznym spojrzeniu, bagatelizujący niemal każdą sprawę, którą omawiali.

Lekceważąco machając ręką, dowodził, że dane zebrane przez Czerwony Krzyż, ONZ i CIA są nieprawdziwe, że jego rząd nie ma nic wspólnego z jakąkolwiek eksterminacją plemion poprzez głód lub celowe rozprzestrzenianie chorób. Twierdził też, że władze jego kraju troszczą się o wszystkie plemiona i że cierpi cały naród, nie tylko mniejsze, politycznie mniej znaczące grupy plemienne.

Gówno prawda, chciał krzyknąć prezydent i jednym ciosem zetrzeć z twarzy tamtego uśmieszek zadowolenia. Opanował się jednak.

Będzie musiał wydusić z siebie parę frazesów w rodzaju: „Nie postrzegamy waszej sytuacji w taki sposób, jednak chcemy dokładniej jej się przyjrzeć".

Teraz jednak jego uwagę zwrócił błysk pojawiający się spod krawędzi biurka. Światełko ostrzegawcze, sygnał od szefowej sztabu Białego Domu. Od sześciu miesięcy - tyle trwała już kadencja - nie licząc

cotygodniowych rutynowych testów, zapaliło się po raz pierwszy. Przedtem oficjalnie użyto tej formy ostrzegania w sierpniu 1991 roku, gdy w Moskwie doszło do puczu.

Prezydent szybko wstał i maskując konsternację dyplomatycznym uśmiechem, wyciągnął rękę, co było znakiem dla ambasadora, że wizyta dobiegła końca.

-              Nie postrzegamy waszej sytuacji w taki sposób, jednak chcemy dokładniej jej się przyjrzeć. Dziękuję za przybycie, ambasadorze.

-              Dziękuję, panie prezydencie, za poświęcony mi czas - odparł kwaśno ambasador; według ustaleń spotkanie miało trwać jeszcze pół godziny.

Wymienili uściski dłoni, ambasador odwrócił się i szeleszcząc szatami, opuścił Gabinet Owalny. Prezydent usiadł i zdążył potrzeć skronie, nim otworzyły się drugie drzwi. Zdumiało go, że zamiast szczupłej sylwetki Catherine Smith, szefowej sztabu, zobaczył Richarda Hennę, nowego szefa FBI; spośród ważnych prezydenckich kandydatów, do tej pory tylko jego zaaprobował Kongres. Jak zwykle targi wewnątrz izby wstrzymywały pracę rządu i kosztowały podatników dziesiątki milionów dolarów.

Henna był karierowiczem, któremu jednak udało się nie nadepnąć na odcisk niewłaściwej osoby. Przepracował w firmie trzydzieści lat bez rozgłosu, ale zyskując szacunek. Prowadził przykładne życie rodzinne, mieszkał w domu na przedmieściu. Żadnych trupów w szafie. Wyrobił sobie tak dobrą reputację, że partia opozycyjna nie trudziła się badaniem jego przeszłości.

Prezydent, który lubił Hennę za jego niepodważalną prawość, uśmiechnął się, widząc szefa FBI w drzwiach gabinetu. Uśmiech jednak zniknął, gdy zobaczył, że Henna, nigdy niebędący wzorem elegancji, teraz wyglądał okropnie. Oczy miał podpuchnięte i przekrwione, a ostre rysy twarzy nikły pod gęstym zarostem. Był w pomiętym garniturze, koszula wyglądała tak, jakby w niej spał, na przekrzywionym krawacie widniały plamy.

-              Chyba powinieneś napić się kawy, Dick. - Prezydent próbował nadać swojemu głosowi lekki ton, żeby rozwiać nieco atmosferę przygnębienia. która nagle wypełniła gabinet. Dało to tyle, ile zapalenie świeczki w ciemnym lesie.

-              Chyba raczej coś mocniejszego, sir.

Prezydent skinął głową w kierunku stoliczka, służącego za barek, i Henna nalał sobie potrójną szkocką. Ze szklanką w ręku opadł na fotel,

ten sam, który przed chwilą zajmował afrykański ambasador. Położy) na kolanach teczkę i wyjął z niej cienki fioletowy folder. Okładka opatrzona była stemplem: „Tylko dla oczu prezydenta".

-              Co się dzieje, Dick? - Prezydent nigdy nie widział Henny w tak ponurym nastroju.

-              Sir - zaczął Henna drżącym głosem - dziś w nocy, tuż po dwunastej ogłoszono, że około dwustu mil na północ od Hawajów zaginął statek Narodowej Agencji Oceanów i Atmosfery „Ocean Seeker". Samoloty zwiadowcze znalazły tylko szczątki unoszące się na wodzie. Znajdujący się w pobliżu frachtowiec pomaga w poszukiwaniach, ale na razie nie wygląda to zbyt dobrze.

Prezydent pobladł i zacisnął pięści. Jednak nie zasiadł w tym gabinecie dlatego, że łatwo poddawał się emocjom. Jego umysł pozostał jasny i logiczny.

-              To straszna tragedia, Dick, ale nie widzę, jaki to ma związek z tobą albo FBI.

Henna zdziwiłby się, gdyby to pytanie nie padło. Przesunął akta po blacie biurka i pociągnął kolejny łyk szkockiej.

-              Niech pan przeczyta pierwszą stronę.

Prezydent otworzył folder i zaczął czytać. Po kilku chwilach krew odpłynęła mu z twarzy, a wokół oczu pojawiły się zmarszczki. W skupieniu, spod przymrużonych powiek wpatrywał się w papier.

Nim skończył czytać, odezwał się Henna.

-              Zwróciłem na to uwagę dwa dni temu, gdy udowodniono, że napisał to Ohnishi. i nie pod przymusem. Natychmiast skontaktowałem się ze strażą przybrzeżną i marynarką. Nie mieli informacji o żadnym ruchu do ani z wysp, więc doszedłem do wniosku, że mamy chwilę na oddech.

Głos Henny załamał się. - Nie kontaktowałem się z NOAA*, kompletnie o nich zapomniałem. Ostrzeżono mnie, że każda jednostka rządowa wypływająca z Hawajów zostanie zniszczona. Miałem to cholerne ostrzeżenie w rękach. Oni nie musieli umierać.

Prezydent spojrzał na niego. Twarz szefa FBI wyrażała ból, poczucie winy i przygnębienie.

-              Spokojnie, Dick. Ile osób o tym wie?

-              Oprócz nas jeszcze trzy. Urzędnik odpowiedzialny za korespondencję, moja zastępczyni, Marge Doyle, i grafolog.

Prezydent spojrzał na zegarek.

-              Jestem umówiony na lunch z przewodniczącym Izby Reprezentantów i jeśli odwołam... Wolę nawet nie myśleć, co by się stało. Terminarz dzisiejszego dnia mam wypełniony. Tu, w Waszyngtonie, działamy po staremu, ale zgodnie z jego żądaniami wstrzymam wszelki ruch do i z Hawajów. Nie mam zamiaru ulegać Ohnishiemu, ale potrzebujemy czasu. Wydam rozkaz postawienia w stan pełnej gotowości jednostek na Pearl Harbor. Od czasu, gdy dwa tygodnie temu wybuchły zamieszki, i tak są w pogotowiu, ale rozsądnie będzie ogłosić najwyższy stan alarmowy. Spotkajmy się dziś wieczorem o dziewiątej w pokoju sytuacyjnym, omówimy sprawę i możliwe warianty reakcji. Przyjdź tunelem z budynku Departamentu Skarbu, żeby nie wzbudzać zbędnych podejrzeń.

-              Dobrze, panie prezydencie. Czy ma pan dla mnie jakieś polecenia? - Henna powoli wracał do równowagi.

-              Zakładam, że zacząłeś już dokładnie prześwietlać tego Takahiro

Ohnishiego?

Henna przytaknął.

-              Wybadaj, do czego zmierza. Wszyscy wiedzą o jego rasistowskich poglądach, ale to, co zrobił, jest zbrodnią. Chcę też wiedzieć, skąd wziął środki na takie przedsięwzięcie, jak zniszczenie statku. Ktoś zaopatruje go w broń i trzeba z tym skończyć.

-              Tak jest - powiedział Henna i wyszedł z gabinetu.

Prezydent włączył stojący na biurku interkom. Natychmiast zgłosiła się jego osobista sekretarka, Joy Craig.

-              Joy, przygotuj spotkanie w pokoju sytuacyjnym. Dziś wieczorem

0dal kierowcy szeleszczący pięćdziesięciodolarowy banknot i nie chciał reszty. Otworzyły się tylne drzwi, mężczyzna chwycił dwie skórzane torby i wysiadł.

Philip Mercer zawsze uważał, że międzynarodowe lotniska to bezpaństwowe otchłanie piekieł, suwerenne społeczności, sprzymierzone tylko ze sobą, niezwiązane w żaden sposób z państwami, w których się znajdują. Jego samolot wylądował na lotnisku Waszyngton-Dulles półtorej godziny temu, ale dopiero teraz poczuł, że wrócił do Stanów. Chociaż chłodny deszcz przynosił ulgę jego wysuszonym zatokom, Mercer mruczał pod nosem, bo kolejny raz usiłował otworzyć zamek frontowych drzwi niewłaściwym kluczem. Nie zastanawiał się już, dlaczego zawsze, gdy miał zajęte ręce, nie mógł trafić na odpowiedni klucz, a gdy ręce mial puste, wybierał ten właściwy.

Nareszcie w domu, pomyślał, wchodząc do przedpokoju i uśmiechnął się do siebie. Po raz pierwszy od pięciu lat, czyli od kiedy się tu wprowadził, nazwał tę kamienicę swoim domem.

- Chyba zaczynam się ustatkowywać - powiedział do siebie z lekką pretensją w głosie.

Z zewnątrz budynek wyglądał tak samo, jak piętnaście domów stojących po tej stronic ulicy. Jednak po wejściu do środka wszelkie podobieństwa do innych kamienic, zbudowanych w latach czterdziestych, znikały. Mercer dosłownie wypatroszył dwupiętrowy budynek i całkowicie przebudował jego wnętrze. Z wysokiego na dziewięć metrów wejścia, które zajmowało trzecią część frontu, głębokiego na ponad dwadzieścia metrów budynku, widział bibliotekę na pierwszym piętrze oraz znajdującą się nad nią sypialnię. Bogato zdobione, kręte schody, ocalone przez zniszczeniem z XIX-wiecznej plebani, łączyły parter z górnymi piętrami.

Wszystkie meble znajdowały się na miejscu, jednak w pokojach wciąż brakowało wielu osobistych rzeczy i bibelotów, które nadają wnętrzu osobisty charakter. Na stoliczkach i półkach nie było pamiątek, puste ściany błagały o zdjęcia lub obrazy. Wystrój gabinetu sporo mówił o jedynym domowniku, chociaż wiele, mniej lub bardziej subtelnych drobiazgów leżało ciągle w nierozpakowanych pudłach.

Mercer postawił torby kolo drzwi i przeszedł przez rzadko używany salon, kierując się ku tyłowi domu. Minął wyłożoną dębową boazerią salę bilardową i kuchnię, wszedł do gabinetu i położył na obitym skórą blacie szerokiego biurka cienką aktówkę.

Wchodząc na piętro tylnymi schodami, zatrzymał się na półpiętrze i zaklął pod nosem. Telewizor w pokoju rekreacyjnym był włączony;

Powiadom przewodniczącego Kolegium Szefów Połączonych Sztabów, szefów CIA, NSA i NOAA, sekretarza stanu i sekretarza obrony.

Do chwili zaprzysiężenia większość z tych osób pełniła tylko obowiązki szefów swoich agencji, jednak ten kryzys nakazywał zaufać im tak, jakby zostali już powołani.

Prezydent zanurzył się w fotelu. Siedział bez ruchu z kamienną twarzą

1 wpatrywał się w obszytą złotym szamerunkiem amerykańską flagę, stojącą przy drzwiach. Leżące na kolanach ręce drżały.

W światłach taksówki, zaparkowanej przed kamienicą w Arlington w stanie Wirginia, krople deszczu wyglądały jak srebrzyste koraliki. Pasażer

dal kierowcy szeleszczący pięćdziesięciodolarowy banknot i nie chciał reszty. Otworzyły się tylne drzwi, mężczyzna chwycił dwie skórzane torby i wysiadł.

Philip Mercer zawsze uważał, że międzynarodowe lotniska to bezpaństwowe otchłanie piekieł, suwerenne społeczności, sprzymierzone tylko ze sobą, niezwiązane w żaden sposób z państwami, w których się znajdują. Jego samolot wylądował na lotnisku Waszyngton-Dulles półtorej godziny temu, ale dopiero teraz poczuł, że wrócił do Stanów. Chociaż chłodny deszcz przynosił ulgę jego wysuszonym zatokom, Mercer mruczał pod nosem, bo kolejny raz usiłował otworzyć zamek frontowych drzwi niewłaściwym kluczem. Nie zastanawiał się już, dlaczego zawsze, gdy miał zajęte ręce, nie mógł trafić na odpowiedni klucz, a gdy ręce mial puste, wybierał ten właściwy.

Nareszcie w domu, pomyślał, wchodząc do przedpokoju i uśmiechnął się do siebie. Po raz pierwszy od pięciu lat, czyli od kiedy się tu wprowadził, nazwał tę kamienicę swoim domem.

- Chyba zaczynam się ustatkowywać - powiedział do siebie z lekką pretensją w głosie.

Z zewnątrz budynek wyglądał tak samo, jak piętnaście domów stojących po tej stronic ulicy. Jednak po wejściu do środka wszelkie podobieństwa do innych kamienic, zbudowanych w latach czterdziestych, znikały. Mercer dosłownie wypatroszył dwupiętrowy budynek i całkowicie przebudował jego wnętrze. Z wysokiego na dziewięć metrów wejścia, które zajmowało trzecią część frontu, głębokiego na ponad dwadzieścia metrów budynku, widział bibliotekę na pierwszym piętrze oraz znajdującą się nad nią sypialnię. Bogato zdobione, kręte schody, ocalone przez zniszczeniem z XIX-wiecznej plebani, łączyły parter z górnymi piętrami.

Wszystkie meble znajdowały się na miejscu, jednak w pokojach wciąż brakowało wielu osobistych rzeczy i bibelotów, które nadają wnętrzu osobisty charakter. Na stoliczkach i półkach nie było pamiątek, puste ściany błagały o zdjęcia lub obrazy. Wystrój gabinetu sporo mówił o jedynym domowniku, chociaż wiele, mniej lub bardziej subtelnych drobiazgów leżało ciągle w nierozpakowanych pudłach.

Mercer postawił torby kolo drzwi i przeszedł przez rzadko używany salon, kierując się ku tyłowi domu. Minął wyłożoną dębową boazerią salę bilardową i kuchnię, wszedł do gabinetu i położył na obitym skórą blacie szerokiego biurka cienką aktówkę.

Wchodząc na piętro tylnymi schodami, zatrzymał się na półpiętrze i zaklął pod nosem. Telewizor w pokoju rekreacyjnym był włączony;

glos przyciszony tak, że ledwo słyszalny. Przyciemnione światła wokół mahoniowego barku roztaczały ciemnopomarańczowy blask. Spod koca skrywającego obły kształt widoczny na kanapie dobiegło pochrapywanie. Mercer wszedł za kontuar i włożył do odtwarzacza płytę Erica Claptona. Uśmiechając się złośliwie, nacisnął „play" i obrócił pokrętło do maksimum.

Markowe głośniki zatrzęsły butelkami i szklankami za barkiem. Harry White obudził się, usiadł i patrzył półprzytomnie. Mercer wyłączył sprzęt i wybuchnął śmiechem.

-              Ty draniu, powiedziałem, że możesz skorzystać z mojego domu, ale nic wprowadzać się na stałe.

Harry z trudem dochodził do siebie. Na jego twarzy ciągle były widoczne resztki snu. Po chwili rzucił okiem na wysypujące się z popielniczki niedo...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin