Du Brul Jack - Philip Mercer 6 - Przepowiednia ognia.doc

(2362 KB) Pobierz
Du Brul Jack - Przepowiednia ognia

Przekład

MIŁOSZ URBAN


Redakcja stylistyczna Marta Bogacka

Korek la

Jolanta Kucharska

Renata Kuk

Projekt graficzny okładki Małgorzata Cebo-Foniok

Ilustracja na okładce

© Crispino Gianni via Thomas Schluck Agency

Skład

Wydawnictwo AMBER

Monika E. Zjawińska

Druk

Wojskowa Drukarnia w Lodzi Sp. z o.o.

Tytuł oryginału Deep Fire Rising

Copyright Jack Du Brul, 2003

All rights reserved.

Published by arrangement with D4EO Literary Agency.

For the Polish edition

Copyright  2010 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-38227-7

Warszawa 201l   Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp  z o.o. 02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63 tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl


Jackowi D., Toddowi M. i Bobowi D. - pierwszym trzem ogniwom w łańcuchu mojej kariery

Jack Du Brul


Cieśnina Sundajska, Indonezja 26 sierpnia 1883

Mężczyzna wychylił się nad relingiem parowca pocztowego „Lou­don", splunął w fale i, przeklinając swoją głupotę, spojrzał na znikające za rufą tropikalne miasto Anjer. Po krótkiej chwili latarnia morska Fo­urth Point przypominała zaledwie drzazgę na tle nieba.

Nie powinien był ryzykować. Mógł przecież zostać na lądzie, kiedy w drodze ze stolicy holenderskich kolonii w Indiach, Batawii, do Pa­dang na zachodnim wybrzeżu Sumatry, kapitan niespodziewanie za­trzymał się na Jawie. Teraz było już za późno, bo z sześcioma setkami innych podróżnych przemierzał właśnie Cieśninę Sundajską - i jako jedyny wiedział, co ma się wydarzyć i co przyniosą kłębiące się czarne chmury.

Gdyby zszedł na ląd na Jawie, mógłby powędrować w głąb wyspy na tyle daleko, żeby przetrwać nadchodzące dni. Ale zdecydował się po­zostać na pokładzie statku, który ruszył w stronę miasta Telok Betong nad zatoką Lampong. Przez ostatnich kilka tygodni gromadził na ota­czających ją wzgórzach wodę i pożywienie, by móc obserwować zbliża­jący się kataklizm. Obserwacja - to było jego zadanie. Został wysłany do holenderskich wschodnich Indii, by prowadzić kronikę zdarzenia, które miało się okazać największą katastrofą naturalną w historii ludz­kości. I on o tym wiedział.

Mężczyzna podróżujący jako Han miał na sobie wełniane spodnie i grubą koszulę, stosowną raczej w jego górskiej ojczyźnie niż tropikal­nych upałach. Cholewy sięgających kolan butów pokrywały pozostałości

7


usuniętego futra z jaka. Do prostej torby na ramię przytroczył skórzaną pelerynę, którą żona wiele lat temu przyozdobiła haftami.

Byt niższy niż Europejczycy na pokładzie osiemdziesięciometrowe­go parowca, ale też wyższy od każdego z trzystu skazańców skutych łańcuchami w nadbudówce, których dzień i noc strzegło stu sześćdzie­sięciu holenderskich żołnierzy. Był krępy i szerszy w ramionach niż chińscy najemni robotnicy, którzy grupą wsiedli w Anjer. Głęboko osa­dzone ciemne oczy, zmarszczki wokół nich i orzechowa cera częściowo zdradzały jego azjatyckie pochodzenie.

Z kieszeni spodni wyjął najcenniejszą rzecz, jaką posiadał - złoty zegarek na ozdobnym łańcuszku. Rano ustawił go zgodnie z oficjalnym zegarem w Batawii. Była trzecia. Za cztery godziny powinni dobijać do nabrzeża w Telok Betong.

Wiedział, że nigdy tam nie dotrą.

Oderwał wzrok od miejsca, gdzie za horyzontem zniknęła Jawa, i wyjrzał nad lewą burtą. Na zachodzie zbierały się czarne chmury; pię­trzyły się i wznosiły coraz wyżej, spłaszczone na szczycie jak kowadło. Nawet z tej odległości ciemna masa niczym płonąca kolumna przysła­niała większość nieba... nie widział jeszcze niczego równie przeraża­jącego. Wyglądała, jakby przez dziurę w ścianie oddzielającą noc od dnia przelewała się ciemność. Ledwie dwie godziny minęły od kiedy się pojawiła, a już sięgała kilka razy wyżej niż Czomolungma, najwyższy szczyt jego rodzinnych Himalajów. I zaczynała opadać na ziemię.

Przesunął palcem po wypolerowanej poręczy z drewna tekowego. Pod opuszkami wyczuł warstewkę drobnego pyłu. Nie przypominał ziarnistej sadzy z komina - był tak lekki, że unosił go pęd powietrza omiatającego statek, poruszający się z prędkością sześciu węzłów.

Kapitan T.H. Lindemann musiał zauważyć, co się święci, bo wydał rozkaz, żeby postawić żagle na obu masztach i wspomóc pojedynczą śrubę. Po krótkiej chwili przyspieszyli do budzących szacunek ośmiu węzłów. Szybciej już się nie dało.

Na początku lata „Loudon" woził turystów, którzy chcieli zoba­czyć, jak jedna z wysp w Cieśninie Sundajskiej powoli zamienia się w słup popiołu. Potem, ledwie kilka tygodni temu, Lindemann powró­cił tam z grupą naukowców. Na próżno jednak, gdyż popiół i niesamo­wite gorąco buchające z wnętrza ziemi nie pozwoliło im nawet zejść na brzeg. Mimo to zapewnili kapitana, że wulkan lada dzień się uspokoi.


Lindemann uznał, że przy stu czynnych w okolicy wulkanach wiedzą, co mówią. Jednak dziś, podobnie jak tajemniczy obserwator uczepiony relingu, pomyślał, że mogli się mylić. Na wszelki wypadek postanowił ominąć wyspę szerokim łukiem.

W zatoce Lampong ich sytuacja się nie poprawiła. Popiół sypał się z nieba, choć „Loudon" znajdował się ponad czterdzieści kilometrów od wulkanu. Członkowie załogi, którzy nie obsługiwali żagli, zostali odesłani do zgarniania delikatnego pyłu za burtę. Lindemann rozka­zał też swojemu stewardowi, staremu Chińczykowi imieniem Ping, by miękką szmatką przecierał okna mostka. Wystarczyła chwila, by nic nie było przez nie widać.

Pod ciężarem opadającego popiołu morze stawało się przerażająco spokojne, jakby przygniecione ciężkim gęstym kożuchem. Lepka breja niechętnie rozstępowała się pod naciskiem stalowego kadłuba, by zaraz za rufą znów się zamknąć. Kożuch miał przynajmniej pół metra grubo­ści i wciąż rósł jak pierzyna śniegu w czasie śnieżycy. Tyle że zamiast białego puchu na wodę opadała spieniona skała, która nie tonęła i nie stygła jeszcze długo po tym, jak została wypluta z wnętrzności Ziemi.

Więźniowie w nadbudówce jęczeli żałośnie za każdym razem, kiedy pokład zakrywała kolejna fala pyłu, a w ściany uderzały bryły pumeksu wielkości pięści.

O piątej po południu wydawało się, że niebo zniknęło. Parowiec pogrążył się w mroku. Nie docierały do niego promienie zachodzące­go słońca ani później poświata księżyca, który poprzedniej nocy był niemal w pełni. Nie było też widać gwiazd. Nietypowe warunki atmo­sferyczne sprawiły, że przestał działać nowiutki telegraf radiowy. „Lou­don" został sam.

Dwie godziny później statek zbliżył się do Telok Betong. Marynarz trzymający wachtę na pierwszym maszcie nie mógł nic dostrzec. Popiół przykrył szczelnym kocem domostwa i ulice, gasząc światła i pogrążając w mroku miasto, w którym mieszkało pięć tysięcy ludzi. Lindemann rzucił kotwicę w wodę głęboką na kilkanaście metrów. Niedaleko zatrzymał się parowiec z bocznymi kołami, „Berouw", niewielka kanonierka regularnie patrolująca okoliczne akweny i wypatrująca piratów. Lindemann rozkazał opuścić żagle, ale głównemu mechanikowi polecił, by cały czas trzymał kocioł pod parą. Godzinę musiał czekać na lżejsze łodzie z portu, by od­bierały z pokładu chińskich pracowników, którzy wsiedli w Anjer.

9


Kiedy Han opuszczał swoją rodzinną wioskę, otrzymał wytyczne dotyczące miejsca i czasu, ale nie wiedział, po co to robi. Powiedzia­no mu tylko, że ma znaleźć sobie punkt obserwacyjny gdzieś wysoko nad zatoką Lampong i czekać, co się wydarzy rankiem dwudziestego siódmego sierpnia. Otrzymał też staroświecki dziennik w którym miał zapisywać wszystko, co zobaczy.

W lipcu, krótko po przybyciu do holenderskich Indii Wschodnich, zrozumiał, po co został tam wysłany - miał obserwować śmierć i znisz­czenie. Od ranka dwudziestego maja wyrastający pośrodku Cieśniny Sundajskiej wulkan nieprzerwanie wyrzucał z siebie lawę i popiół. To było jego pierwsze odkrycie, odkąd opuścił rodzinne strony. Jednak prawdziwy szok przyszedł, kiedy uświadomił sobie, że wyruszył do­kładnie tydzień, zanim wulkan się przebudził. Kapłani wyjaśnili mu, że są strażnikami potężnej Wyroczni, lecz on i tak nie mógł zrozumieć, jak to możliwe, by przepowiednia dotycząca miejsca oddalonego o kil­ka tysięcy kilometrów była tak dokładna! Ale to nie koniec, bo kapłani najwyraźniej oczekiwali jeszcze jednego wybuchu, tym razem - spraw­dził zegarek - za siedem godzin.

Kapłani kategorycznie zakazali mu ingerować w naturalny prze­bieg wydarzeń. Miał być jedynie świadkiem, obserwatorem, któremu nie wolno nikogo ostrzec o zbliżającej się katastrofie. Dotychczas Han nie złamał tej zasady. Teraz niebezpieczeństwo, w jakim się znalazł, zwolniło go z obowiązku posłuszeństwa. Źle, że nikt nie przygotował go na to, co miał zobaczyć. Bał się, że sam zginie. Kiedy kupował bilet z Batawii do Lampong, nie miał pojęcia, że „Loudon" popłynie okrężną drogą przez Anjer, dłuższą o pięć godzin. Jeśli nie zareaguje, to spóź­nienie może kosztować go życie.

Han nie był fanatykiem, jak niektórzy starsi obserwatorzy. Gdy w grę wchodziło jego bezpieczeństwo, miał gdzieś zasady. Mimo to starał się usprawiedliwić podjętą decyzję, tłumacząc sobie, że zagła­da statku nie była przesądzona. Całkiem możliwe, że nawet bez jego ostrzeżenia parowiec przetrwałby nadchodzący kataklizm, jednak wo­lał nie ryzykować. Musiał ostrzec kapitana. Jeśli mieli choć cień szansy, musieli uciekać jak najdalej od brzegu.

Han zmrużył oczy, chroniąc je przed opadającymi płatkami popio­łu. Nie mówił po holendersku, więc nikt z załogi parowca go nie rozu­miał. Ale nie pierwszy raz płynął tym statkiem i podczas kilku wcześ-

10


niejszych rejsów, kiedy poszukiwał miejsca do obserwacji, poznał Pin­ga, stewarda kapitana. Niemal płynnie władał kantońskim, więc mogli dość swobodnie rozmawiać. Rozejrzał się w poszukiwaniu starego ma­rynarza i po chwili wypatrzył jego szczupłą sylwetkę na mostku, gdzie ze ścierką w dłoni walczył z popiołem.

Stanął dokładnie poniżej i odchrząknął, by zwrócić na siebie uwa­gę. Ping zignorował jego starania i dalej wycierał szyby.

-          Ojcze - Han odezwał się z szacunkiem należnym starszemu - gdy­bym nie miał nic ważnego do powiedzenia, nie zawracałbym ci głowy.

-          Miejsce pasażerów jest dziś pod pokładem - odezwał się staru­szek z lekką obawą. Wiedział, że tajemniczy podróżny pochodzi z Ty­betu, kraju zamieszkanego przez czarowników.

-          Rozmawialiśmy już kilka razy, ale nigdy nie powiedziałem, co mnie tu sprowadza. Teraz nie mam innego wyjścia. Jestem tu, by obser­wować, co się niedługo wydarzy.

Ping zaśmiał się nerwowo.

-          Niedługo? Rozejrzyj się, człowieku! To już się dzieje!

-          To dopiero początek. - Han mówił spokojnie, żeby Ping nie po­myślał, że panikuje jak inni. - Niedługo nastąpi kolejny wybuch, znacz­nie mocniejszy od poprzedniego.

Ping przestał wycierać okno. Słyszał, że mieszkańcy Himalajów mieli szczególne zdolności, bez których nie przeżyliby w trudnych gór­skich warunkach. Nie miał powodów, by w to nie wierzyć, bo poza opowieściami widział w swoim czasie różne dziwy, których nikt nie po­trafił wytłumaczyć. Tybetańczyk stał pośród wirującego popiołu i wy­dawał się tak pewny swoich słów, że Ping nie byłby zdziwiony, gdyby się okazało, że naprawdę posiada wiedzę niedostępną dla zwykłych lu­dzi. Poza tym sam miał przeczucie, że wulkan na horyzoncie jeszcze nie powiedział ostatniego słowa.

-          Jutro o poranku góra znów przemówi - kontynuował Han. -I zniszczy wszystko w Cieśninie Sundajskiej.

-          A jak się o tym dowiedziałeś? - Ping ukrył zaskoczenie za peł­nym sceptycyzmu tonem.

-          Tak samo, jak dowiedziałem się, że w ogóle się przebudzi. Właś­nie dlatego tu jestem.

-              Wulkan nie śpi już od wielu miesięcy - powiedział Ping. - Może
usłyszałeś o tym i dopiero wtedy przyjechałeś?

11


Obserwator ostrożnie strzepnął popiół z torby, jakby się bał, że może uszkodzić jej zawartość, a potem coś z niej wyjął. W słabym świetle pokładowych lamp Ping dojrzał starą księgę. Niegdyś krwisto­czerwona okładka po latach stała się niemal czarna, a mosiężne okucia, które ją spinały, pokryła patyna.

-              W tej księdze jest zapisane, że opuściłem swoją wioskę tydzień
przed pierwszą erupcją, żeby dotrzeć tu na czas.

Han nie powiedział, od jak dawna Wyrocznia wiedziała o nadcho­dzącej katastrofie. Wystarczy, że ostrzegał ludzi z parowca, by ratować własne życie. Nie zamierzał zdradzać nic poza tym, co było konieczne.

-              Pewnie słyszałeś, że w mojej ojczyźnie rozumiemy mowę skał -
kontynuował, podsycając niepewność przesądnego staruszka. - Wielka
góra przekazała nam, że jedna z jej sióstr wpadła w gniew i przemówi
w następny weekend. Mam wysłuchać, co ma do powiedzenia, i przy­
wieźć tę wiadomość z powrotem. - W pewnym sensie nie skłamał, choć
o tym nie wiedział. Skały naprawdę przemawiały do Wyroczni, choć ina­
czej niż wyobrażali to sobie on i stary marynarz. - Jeśli nie przekonasz
kapitana, żeby odpłynął jak najdalej od brzegu, wszyscy zginiemy, a Hi­
malaje nigdy się nie dowiedzą, co tak bardzo zdenerwowało ich siostrę.

Han dostrzegł zmianę na twarzy stewarda. Początkowe niedowie­rzanie ustąpiło zainteresowaniu. Nieważne, czy wierzył w bajki o gada­jących skałach, czy raczej jego marynarska intuicja podpowiadała mu, że najgorsze było nadal przed nimi.

-              Musisz przekonać kapitana, żebyśmy przybili do brzegu - prze­
konywał Han - albo wypłynęli jak najdalej w morze, by uniknąć tego,
co ma nadejść.

Zwinnie jak małpka steward ominął barierkę przed mostkiem, zsu­nął się po wąskiej drabince na pokład i stanął obok Hana. Mężczyźni zmierzyli się wzrokiem, co pewien czas mrugając, by strzepnąć lepiący się do rzęs popiół. Ping wymownym gestem dotknął rękojeści sztyletu wetkniętego za kawałek liny, którą się przepasał.

-              Jeśli się mylisz, czarowniku z gór, wypatroszę cię jak rybę.

Han zignorował groźbę, bo świadczyła jedynie o strachu marynarza.

-              Myślisz, że nie mam racji?

Ping wyjrzał ponad relingiem. Zasłona popiołu przerzedziła się na tyle, że widział niesamowity pomarańczowy blask, rozświetlający hory­zont wiele kilometrów za nimi.

12


-              Nie. Chodź ze mną, kapitan może zechce cię o coś zapytać.
Lindemann właśnie wyszedł z toalety. Przemył twarz wodą, która

skapując, zostawiła brudne ślady na klapach munduru. Znieruchomiał, widząc w progu pomocnika z pasażerem.

-              Ping, ty leniwy idioto, wynocha na zewnątrz czyścić szybę!

-          Kapitanie - odezwał się Chińczyk łamanym holenderskim, wska­zując dłonią na Hana. - Ten człowiek to wielki naukowiec z Chin. W moim kraju jest sławny, bo wiele wie o zwyczajach Ziemi. Podró­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin