Diwow Oleg - Najlepsza załoga Słonecznego tom 2.rtf

(863 KB) Pobierz
Trident eBooks

 

Oleg Diwow

Najlepsza załoga słonecznego

tom 2

Z języka rosyjskiego przełożył

Eugeniusz Dębski

2007




Nie pasowali ani do miejsca, ani do przestrzeni.

No to kim mieli zostać, jak nie bohaterami?

 

księżniczka Lea


Część druga

Poza Ziemią

 

Latarnia na Cerberze wbrew swojej nazwie nie spełniała funkcji nawigacyjnych. Służyła tylko jako głośny korek czy może raczej zatyczka sygnałowa. Na oblodzonym kawałku żelastwa, jakim był dziesiąty glob Układu Słonecznego, trzymała się sensorowymi mackami jedynej wartościowej rzeczy, jaka tam się znajdowała – kontrolowała żyłę uranu. I gdyby jakiś idiota (bo jedynie idiota leciałby po uran taki kawał drogi) tylko przysunął się do żyły, latarnia zamiast dyżurnego OK wysłałaby w przestrzeń alarmujący wrzask.

To niezawodne i praktycznie wieczne ustrojstwo zamontowali kiedyś na Cerberze marsjańscy geolodzy. Red City było w tych czasach jeszcze lojalne, pławiło się w ziemskich inwestycjach, o niezależności nawet nie myślało i nie korzystało z usług przemytników. Grupy badawcze Marsjan szwendały się po Słonecznym za pieniądze Ziemian i wszędzie upychały latarnie i czujniki. Jak się potem okazało, wysyłane na Błękitną Planetę informacje o odkrytych złożach ujmowały jedynie połowę stanu faktycznego. Wszystko to, co Red City przemilczało i zachowało dla siebie, było bogatsze, zasobniejsze, a do tego znajdowało się w ciemnych kątach wewnątrz Pasa, które koloniści zbadali porządnie, a Ziemianie wcale. Tak więc kiedy Mars ogłosił się republiką, a Ziemia zastosowała twardą blokadę, właśnie w tych ukrytych punktach rebelianci rozmieścili bazy przemysłu wydobywczego. Zamaskowanych kosmodromów na powierzchni Czerwonej Planety było wystarczająco dużo, by towar jakoś przesączał się na glob i docierał do klienta.

Oczywiście aneksję złóż na Cerberze Marsjanie znieśli bez słowa protestu, ponieważ i tak mieli tam za daleko. Ziemski remontowiec przestroił latarnię i od tego momentu nie pisnęła ani razu niczego poza OK, OK, OK. Co dowodziło, że choć wśród przemytników można było natknąć się na durnia, to sensowni ekonomiści należeli do większości.

Tak więc latarnia pełniła służbę, wojsko zatrzymywało podejrzane ciężarówki, policjanci węszyli w Pasie, a Red City uparcie zaprzeczało, jakoby nielegalne wydobycie było finansowane na poziomie rządowym. Czasem Marsjanie aresztowali jakiegoś przesadnie gamoniowatego handlarza i urządzali sądową pokazówkę. Po czym przestępca, z powodu braku na Czerwonej Planecie więzień, udawał się do aresztu domowego, skąd prowadził nadal swoją nielegalną działalność, potrzebną jak woda gospodarce nowej republiki. Na jej własnym globie zasobów było mało, a Wenus, nieposiadająca – oficjalnie – własnej floty, za każdy gram wzbogaconego uranu płaciła żywą gotówką. Inna sprawa, że pieniądze, tak czy inaczej, szły z Ziemi, której z kolei Wenus raz na jakiś czas podrzucała do banków zarodków swoje w odróżnieniu od ziemskich zdrowe jajeczka. Głupia sytuacja, wszyscy się z tym zgadzali i tylko ambicje ziemskich menadżerów nie pozwalały dojść do zgody z byłymi koloniami. Alians jednakże wykluwał się sam. Ziemi szło zbyt kiepsko, musiała przyznać, że metody siłowe nie zdają egzaminu i należy negocjować z separatystami. Nadchodzące Zebranie Akcjonariuszy zamierzało rozwiązać ten problem raz na zawsze, a jednym ze skutków przejścia od zimnej wojny do prawdziwego pokoju miało być demonstracyjne rozwiązanie floty wojennej.

Mądry Wujek Gunnar przewidział tę sytuację już podczas drugiej kampanii marsjańskiej. Admirał floty długo i usilnie myślał, aż uznał, że uratować go od honorowego przejścia do rezerwy może tylko wykrycie przeciwnika zewnętrznego, jednakowo niebezpiecznego dla wszystkich planet. Wezwał więc do siebie szefa wywiadu i kazał sobie streścić posiadane dane o Obcych. Ale choć informacji było sporo, to żadna nie wydała mu się przekonująca, a mówiąc szczerze – temat Alienów cuchnął lekką schizofrenią. Tym niemniej Wujek Gunnar zorganizował przeciek pewnych danych do Sieci i czekał, co się wykluje.

Odzew nadszedł nie tylko od strony drobnych Akcjonariuszy, ale też od Rady Dyrektorów. Ludzie pohałasowali trochę i jakby się uspokoili. Za to zarząd globu wezwał Königa na rozmowę, z której ten wyszedł blady. Od tej pory każde gadanie o Obcych w murach admiralicji wywoływało konsekwencje służbowe, a sam Wujek Gunnar wpadał w depresję. Wcześniej też zdarzało mu się występować w charakterze usłużnej marionetki, jednak teraz już się nie szczypał i ślepo realizował linię władzy cywilnej. Dokładniej, pogonił Grupę F na Marsa, chociaż mocno powątpiewał w sens wysyłania elitarnej brygady na operację wybitnie typu policyjnego.

Nie zdając sobie z tego sprawy, König osiągnął to, co zaplanował. Myśl o tym, że kosmos może być wrogi, nie wywołała co prawda natychmiastowego odzewu w umysłach Ziemian, ale została gdzieś tam w podświadomości. Socjologowie odnotowali, że wynik głosowania nad likwidacją floty wcale nie musi być taki jednoznaczny. Niestety, za decyzją o przerobieniu okrętów wojennych na transportowce kryły się pieniądze, jakich Wujek Gunnar nawet nie podejrzewał, poza tym zarówno Mars, jak i Wenus uzależniały rozwój kontaktów handlowych od likwidacji ziemskich środków nacisku, czyli floty. Ekonomia i polityka zawisły nad wojskowymi astronautami i miały ich zmiażdżyć.

Oczywiście w świetle takich problemów nikogo nie obchodziło, że Uspienski, chcąc zaspokoić swoją ciekawość, za służbowe pieniądze wysłał na skraj świata jakiegoś Abrahama Feina. Zwłaszcza że dowódca Grupy F do polityki się nie pchał, wszystkie swe ambicje w zakresie intryg zaspokajał, gryząc się z admiralicją. Poza tym admirał Raszyn zachowywał się jak uczciwy służbista. Nikt go więc na razie nie ruszał. Także drobne przepuszczanie pieniędzy nie sprawiało wrażenia przestępstwa, które zasmarowałoby nieskalaną reputację sławnego astronauty. Flota miała aż nadto dowódców z reputacją krwawych potworów – przy nich Uspienski wyglądał jak rycerz bez skazy, na kozła ofiarnego w ogóle się nie nadawał.

Dlatego Grupa F ruszyła na Marsa, i to nie zwyczajnie, a na boosterach. Zaś w Sieci niemal codziennie pojawiały się materiały przypominające Akcjonariuszom o bestialstwie wojskowych, przez których zginęło znacznie więcej cywilnej ludności, niż mogła sobie na to pozwolić wycieńczona z powodu genetycznego deficytu Ziemia.

A scout „Ripley” wolno zbliżał się do strefy aktywnych poszukiwań. Abraham Fein uważnie kontrolował pracę załogi i szeptał w duchu nieumiejętnie złożone modlitwy. Religijność uważana była na Ziemi za coś w rodzaju choroby psychicznej, ale Fein teraz miał to w nosie. Przekonany o istnieniu Alienów potrzebował co najmniej wsparcia Bożego.

Modlił się więc, żeby zamiast Obcych odkryć jedynie piratów.

 

* * *

Dobre pół wieku przed Północą, w epoce rozkwitu nauki i przemysłu, kiedy surowców oraz produktów było jeszcze w bród, piractwo na handlowych szlakach Słonecznego kwitło i uważano je za dochodowy interes. Moralność społeczeństwa upadła, tak więc wiele kompanii posiadających własną flotę zabawiało się przechwytywaniem ładunków konkurencji. Dlatego holowniki latały w towarzystwie zbrojnej eskorty, która zawsze mogła odskoczyć w bok, w kierunku widniejącego na ekranie radaru kuszącego stateczka. Wróciwszy ze zdobyczą, eskorta nieraz odkrywała, że jej własny podopieczny leci z opróżnionymi ładowniami, zaś kapitan, ucieszony, że wszyscy żyją, wali z gwinta schowany na taką okazję bimber.

Wartość towarów z nadwyżką pokrywała ryzyko, stało się więc jasne, że po przestworzach Słonecznego dosłownie nie da się zrobić kroku bez ryzyka abordażu. Z reguły przejęciu ładunku nie towarzyszyła widowiskowa wymiana ognia – mimo wszystko holowników nie buduje się jednego dnia, astronauci też nie rozmnażają się przez pączkowanie. A ktoś przecież musi wozić towary, które zamierzasz capnąć. Tak więc piraci odpinali sekcje ładunkowe, robili pa, pa! i spadali w cholerę. Kapitan Luntz, odbywający rejsy na holowniku „Yankee Fair” i mający szczęśliwie zaliczone osiem grabieży, wyrósł na postać legendarną i tak pięknie opowiadał na dole o swoich przygodach, że się w końcu rozpił.

Potem eksplodowała Północ, zmiotła całe narody z powierzchni Ziemi, sprowokowała długotrwałą zimę postjądrową i zniszczyła tyle zasobów, że część ludzi nie miała czym rozpalić ogniska. Ekonomia, polityka, religia i kultura – wszystko poszło w diabły. Koszmarna Kotłowanina poprzedzająca Północ o trzy wieki nie nauczyła ludzkości bycia elastyczną. Dopiero Północ ustawiła wszystko na właściwych miejscach, udowodniwszy, że jeśli człowiek dwa razy włazi na te same grabie, to mądrzej będzie podnieść je i wyrzucić. Resztki ludności, zwłaszcza ocalali żołnierze, żądały radykalnych zmian. Jednocześnie obok pozytywnej idei wszyscy łaknęli prądu i chcieli jeść, cokolwiek. A do zjedzenia nawet śmierdzącej chlorelli potrzebny był prąd. I czysta woda. Czyli znowu energia. Zatem podskoczyły ceny uranu. Powstał potężny czarny rynek. Tam, gdzie wcześniej miał miejsce konflikt interesów konkurencyjnych firm, gryzły się teraz zajęte troską o przeżycie swoich obywateli rządy.

Piraci przesiedzieli rzeź w kolonialnych dokach, a teraz zaczęli nielegalnie wydobywać pożyteczne kopaliny. Wymagało to floty ciężarowej, zatem coraz częściej ginęły statki wraz z załogami. Od biegunowej czapy Marsa ktoś oderwał ogromny kawał lodu i opchnął go, jak później wyszło na jaw, Amerykanom. W ruinach starych ziemskich miast zaczął się podejrzany ruch i wkrótce policyjne scouty wykryły trzy dobrze umocnione pirackie bazy, które zdołano opanować dopiero po intensywnym bombardowaniu.

Jakość wyposażenia w podziemnych fabrykach zadziwiała, a broń piraci mieli często lepszą niż polujące na nich wojsko. Ale dopiero kiedy zaczajona w zgliszczach Pekinu żydowska banda, otoczona i bez perspektyw na ucieczkę, wysadziła się w powietrze przy pomocy ładunków jądrowych o sile pięciu kiloton, Ziemianie stracili cierpliwość. Wybuchł ostry globalny kryzys, w wyniku którego radykalnie zmieniono formę rządów oraz stopień uczestnictwa obywateli w podejmowaniu decyzji. Grupa młodych, ambitnych polityków, opierając się na socjologicznych wykładniach, uważanych do tej chwili za abstrakcyjne i utopijne, cisnęła masom ideę dyktatury kapitału prywatnego, takiego ludowego kapitalizmu, i się nie przeliczyła. Ziemię przekształcono w jedno wielkie przedsiębiorstwo holdingowe, gdzie każdy obywatel otrzymał pakiet bazowy akcji i prawo głosu podczas Zebrania Akcjonariuszy. Suwerenne państwa stały się kompaniami. Zaskakujące, ale nagle wszystko wróciło do normy. Okazało się po raz kolejny, że punkt siedzenia może całkowicie zmienić punkt widzenia.

Większa część ludności, sama tego nie podejrzewając, żyła na kredyt. Zamiast politycznych sporów między ziemskimi rządami powstały wprawdzie spory na innym gruncie, ale udało się nasycić rynek towarami i Ziemianie przestali umierać z głodu, więc nikt za bardzo nie myślał o buntach. Przeciętny człowiek stawał się coraz mniej wypłacalny, za to struktury państwowe krzepły. Do tego stopnia, że nieprawne wydobycie zostało przy pomocy okrutnych czasem metod szybko zlikwidowane. Przy okazji zatrzymano degradację biosfery, choć jej parametrów już nie udało się poprawić. Stąd przyjście na świat zdrowego dziecka ciągle uważano za fart. A kiedy zaświtał konflikt z koloniami, na bazie eskadry policyjnej zaczęto budować wartościową armię.

Już po stu latach zjednoczona jak nigdy dotąd Ziemia zbombardowała Marsa i mocno przywaliła Wenus, która na swoje nieszczęście miała czelność odezwać się w niezbyt dla siebie dogodnym momencie. Wybuchła ciężka i krwawa wojna. Wkrótce po jej zakończeniu piractwo się odrodziło, tyle że w bardziej wyrafinowanej postaci. Ekonomiczna blokada Marsa i częściowe embargo na kontrakty handlowe z Wenus zmusiły separatystów do sięgnięcia po sposób stary i wypróbowany na ziemskich morzach i oceanach – kaperstwo. No bo co jeszcze można zrobić, jeśli złoża kontroluje przeciwnik i pozwala na wydobycie w takiej tylko ilości, jaka pozwala ledwo przeżyć populacji? Bardzo szybko na poły legalni przemytnicy i wolni myśliwi Wenus i Marsa urządzili w Słonecznym zamieszanie na tyle duże, że od czasu do czasu na polowanie ruszała niemal cała ziemska armia. Oczywiście do schwytanych piratów i korsarzy nikt się nie przyznawał, a sam przestępca zazwyczaj w ostatniej chwili strzelał sobie w łeb, truł się albo skakał w otwarty kosmos. To byli ludzie zdeterminowani, prawdziwi fanatycy w przeszłości walczący z Ziemią o niezależność swoich planet, a często i tak już zaocznie skazani na śmierć. Rzadko udawało się schwytać którego żywcem, zaś wyników przesłuchań pod hipnozą w międzyplanetarnej praktyce sądowej nikt nie respektował.

Dopóki przemytnicy sprawnie zaopatrywali oblężone planety w paliwo, materiały budowlane i inne takie – w ilości przekraczającej ustanowione przez Ziemian normy – interes szedł jak po maśle. Ale kiedy Akcjonariusze Błękitnej Planety popuścili i sami zaczęli rozmowy o partnerstwie, z całą tą hordą kosmicznych poszukiwaczy trzeba było coś zrobić. Kryzys pogłębiał również fakt, że wyroki śmierci nie zostały anulowane. Oblężone globy z troską drapały się po głowach – uzbrojeni po zęby rycerze lewych dostaw pokazali, do czego są zdolni. Być może wymarliby sami niczym dinozaury w zmienionych warunkach środowiska, gdyby nie pewien drobiazg – czarny rynek był po prostu potrzebny. Nadal wielu chętnie kupowało po dumpingowych cenach rzadkie towary – i to nie tylko w ekskoloniach, ale i w byłej metropolii. Poza tym w Pasie działały dobrze wyposażone laboratoria wytwarzające medykamenty i aparaturę precyzyjną, na które również istniało stałe zapotrzebowanie. Interpol ganiał z wywieszonym językiem, kosmiczna policja zdzierała podeszwy, a przemyt kwitł.

Na tym tle informacja, że jakieś bezczelne bydlę otworzyło zamkniętą kopalnię na marsjańskiej powierzchni, nikogo nie zdziwiła. Grupa F pędziła do roboty bez szczególnego zachwytu, ale przecież ktoś to musiał zrobić. Co nad Czerwoną Planetą czekało wzmocnioną brygadę Attack Force, nie trapiło admirała Uspienskiego.

Przejmował się natomiast tym, co zobaczy Abraham Fein na Cerberze. Latarnia nie mogła zamilknąć z przyczyn naturalnych. Nawet gdyby Cerber rozpadł się na kawałki, zdążyłaby pisnąć alarmowo. Żaden okręt zbudowany w granicach Słonecznego nie miał takiej siły ognia, żeby załatwić ją jednym impulsem.

Dlatego Raszyn, zbliżając się do Marsa, był coraz bardziej zdenerwowany. Nawet wiadomość z Ziemi, że został dziadkiem całkowicie zdrowej dziewczynki, nie wprawiła go w dobry humor. Inna rzecz, że wiadomość miała oficjalny, oschły charakter. Igor Uspienski nie kochał ojca. Nie potrafił mu wybaczyć zawodu astronauty wojskowego, zimnego i wyrachowanego zabójcy Marsjan, wśród których syn admirała miał wielu przyjaciół.

Takich niewinnych winnych było na „Skoczku” bez liku. Fox stracił na Marsie wuja, co spowodowało, że na zawsze odsunęła się od niego matka. Siostra Candy nie rozmawiała z nią z powodów zasadniczych. Nieco zbzikowany brat Lindy, naoglądawszy się w Sieci newsów z marsjańskiego frontu, poczekał, aż siostra pojawi się na dole, i niemal ją udusił. Technik Di Lanza, lubiący wpadać do pizzerii nieopodal bazy Orly, dwa razy oberwał po pysku od swoich impulsywnych rodaków.

To wszystko robili ludzie, którzy odprowadzali astronautów na wojnę jak bohaterów. Normalni ludzie, dobrzy ludzie. W czasie, jaki astronauci spędzili daleko od domu, świadomość tych, co zostali na Ziemi, mocno się zmieniła. Załogi Grupy F nie były na taki zwrot przygotowane. Wykonywały swoją pracę, sądząc, że działają w imieniu wszystkich Ziemian, takich samych jak i oni szeregowych posiadaczy Akcji.

A w praktyce okazało się, że jest inaczej.

 

* * *

Zatwierdzony przez admirała floty plan operacji oczyszczenia powierzchni globu spadł na Raszyna niespodziewanie, tak że zaskoczony nawet nie zdołał porządnie się wykląć. Grupie F zostało pół godziny do rozpoczęcia hamowania, gdy terminal zgłosił otrzymanie kodowanej wiadomości o najwyższym priorytecie. Admirał włączył deszyfrator i odnotował z niezadowoleniem, że nowe dane wyjściowe – a co do tego, że to nowe rozkazy, nie miał wątpliwości – będą gotowe do odczytania na kilka minut przed rozpoczęciem manewru.

Pośpiesznie wywołał szefa sztabu.

– Dostałeś? – zapytał.

– Taaa – mruknął Essex.

– I co zrobisz?

– Jak to co? Rozkoduję, co jeszcze...

– Słuchaj, co to może być?

– Jakieś świństwo – bez cienia wątpliwości oszacował Tyłek. – Bo po co by w innym przypadku wysyłali na oba adresy?

Raszyn zastanawiał się przez sekundę.

– Racjonalne – skinął głową. – Łapiesz, Phil.

– Jak się do tego ustosunkujemy? – ostrożnie zapytał Essex.

– Najpierw przeczytamy – westchnął admirał. Strasznie nie chciało mu się wdawać w rozmowy, na szczęście Tyłek rozumiał go już niemal bez słów. Też wiedział, że sprawa cuchnie na kilometr. Rozkazy admiralicji zawsze przychodzą ściśle według regulaminu – do dowódcy, a dopiero ten rozprowadza je między podwładnych.

Ale dziś szef sztabu otrzymał kopię dokumentu. Oczywiście domyślał się, że nie poprzedzi jej formułka typu: Jeśli dowódca Grupy zignoruje poniższe rozkazy albo przekaże je w zniekształconej postaci, należy go aresztować i zagwarantować pełne wykonanie poniższych. To nie jest potrzebne, wystarczyło, że Essex miał przed oczami kopię dyspozycji i chcąc nie chcąc musiał patrzeć przełożonemu na ręce. Admiralicja uważała to za kapitalny pomysł, zwłaszcza wtedy, gdy między dowódcą i szefem sztabu istniały różnice zdań. A Tyłek i Raszyn byli według niej jedną wielką chodzącą obstrukcją.

– Hamujemy? – zapytał kontradmirał.

– Przecież powiedziałem, że najpierw poczytamy! – warknął Uspienski, po czym rozłączył się, opadł na oparcie fotela i zamknął oczy.

– Stanowisko Dowodzenia Okrętem! – ryknął głośnik. – Gotowość do hamownia za piętnaście minut!

– SDO, czekać na rozkazy – powiedział zmęczonym tonem Raszyn.

– Przepraszam, sir? Tak jest, sir! SDO, czekać na rozkazy... Panie admirale, proszę o pozwolenie zwrócenia się. Mamy przeliczyć hamowanie czy jak?

– Co to znaczy: czy jak?. – wycedził dowódca. – Gdzie jesteśmy, astronauto? Czekać! Kutas!

– Aye-aye, sir!

– Bydlak... – mruknął Raszyn. Poczuł się zawstydzony. Sam rozpuścił ludzi, zaszczepiwszy im ciągoty do własnej inicjatywy, a teraz gotów był wyładować kiepski humor na podwładnym, który nie powiedział niczego tak obraźliwego. Ale właśnie teraz admirał wolałby, żeby przy pulpicie kapitana siedział jakiś profesjonał ze starej szkoły, który potrafił niczemu się nie dziwić, ponieważ w latach jego kursanckiej młodości przesadne dziwienie się szalonym rozkazom wybijano ludziom z głowy już na uczelni. I to nie odgórnymi szykanami, ale rękoma mniej niezależnych kolegów z roku. Przy tym o ile w męskiej uczelni tylko bito, w żeńskiej mogło się człowiekowi przydarzyć coś gorszego.

Cel był szlachetny – wykonywać polecenia bez namysłu. Stanąć w szyku i utrzymać pozycję. Ale kursantowi Uspienskiemu, którego i tak ciągle dziobano za to, że był Rosjaninem, wymiary mordobicia wydawały się przesadne. Zresztą w ogóle nie pochwalał tego rodzaju praktyk. Zostawszy oficerem i zdobywszy już autorytet, stracił wiele sił, by stosunki na uczelni stały się bardziej liberalne. A teraz czasem tego żałował. Jeszcze jako porucznik Uspienski, żeby przeżyć, potrzebował podwładnych-przyjaciół. Będąc jednak admirałem Raszynem, do tego samego potrzebował tylko śrubek i nakrętek.

Nie to, żeby sam się zmienił przez te lata. Zmienił się za to charakter jego zadań.

– Tu Borowski, sir. Mamy problem?

– Czekać – powtórzył nie wiadomo który raz Raszyn. Tym razem z wdzięcznością. Sądził, że starszy oficer ustawi wzburzonego kapitana.

– Rozumiesz?! – admirał usłyszał z głośnika, jak spełniają się jego domysły. – Lepiej przelicz wszystko, w dupę. Po pierwsze, policz zwrot do Ziemi. I na wszelki wypadek wyjście do Pasa. I na wszelki przeciwpożarowy wyjście na Marsa po stycznej z przelotem nad punktem. Kapujesz? I wyluzuj się. Sam sobie napytałeś. Mogłeś samodzielnie o wszystkim zdecydować, nie zadając głupich pytań.

– Chciałbym wiedzieć, co się stało – zauważył odzyskujący rezon kapitan, wprowadzając zadania do procesora marszowego.

– Co ci za różnica?! – jęknął Borowski. – Dowiesz się wszystkiego we właściwym czasie.

– Ciekawe, od kiedy to dowiadujemy się wszystkiego? – zapytał złośliwie nawigator.

– Ciekawe, kiedy ostatni raz byłeś porucznikiem? – niezbyt zrozumiale, ale z wyraźną groźbą w głosie rzucił zamiast odpowiedzi ZDO.

Kapitan zerknął na niego zaskoczony i natychmiast skapitulował.

Raszyn w swojej kajucie wpił się wzrokiem w monitor.

– Ja cię! – zdołał wykrztusić.

Rozkaz odwoływał zamówioną przez admiralicję operację oczyszczenia powierzchni. Pełne zadumy strzelanie z bezpiecznej odległości przestało być aktualne. Ni z tego, ni z owego Wujek Gunnar zażądał od Grupy F błyskawicznego ataku. W starożytności nazywało się to szarżę kawaleryjską.

Wykaz figur pilotażu podstawowego określał ten manewr szturmówką. Każdy kadet musiał umieć wyrecytować w nocy o północy: Szturmówka to przelot nad powierzchnię na stycznej o minimalnej możliwej wysokości z maksymalną możliwą do prowadzenia celnego ognia prędkością, sir! A także powinien wiedzieć, że zazwyczaj takie manewry wykonuje się, gdy na dole czekają na atakującego silne umocnienia przeciwlotnicze. Pojawiasz się niespodziewanie, dajesz salwę, a ci, co ocaleją, nie mają już do czego strzelać. Ty bowiem jesteś już po drugiej stronie i spokojnie odlatujesz załatwiać inne sprawy. To prawie niemożliwe trafić w idący do szturmu cruiser lub megadestroyer.

Najważniejsze to lecieć możliwie nisko, by lasery obrony przeciwlotniczej nie nadążały za tobą. Mocne naziemne działo z łatwością przedziurawi poszycie, ale odwrócenie go o duży kąt trwa kilkadziesiąt sekund. A ty przelatujesz górną sferę w ciągu kilku. I póki ta dupa na dole kręci się jak żółw, który chce zobaczyć własny ogon, drugi taki sam zdeterminowany jak ty zachodzi ją z boku. Trzeci już z reguły nie jest potrzebny.

Wszystko pod warunkiem, że nie zahaczysz brzuchem o powierzchnię i nie walniesz prosto w obóz wroga. Wydech silników prawie zawsze jest nieco niestabilny, statek trochę się wierci. W przestrzeni nie ma to znaczenia, ale tuż nad powierzchnią odchylenie o dziesięć metrów może oznaczać katastrofę. Na małych wysokościach siada również awionika. Krótko mówiąc, akcja szturmowa to zabawa dla asów, którzy prowadzą dobrze wyskalowane okręty.

Oczywiście, w gęstych atmosferach Ziemi czy Wenus takie numery w ogóle nie mają szans realizacji – każdy obiekt poruszający się nazbyt szybko spłonie. Z kolei gdy rozsądnie zwiększysz wysokość, zauważą cię z daleka, wyliczą trajektorię i na pewno przywalą choćby w oddalającą się rufę. Nad planetami z atmosferą znacznie bardziej skuteczny jest niewidzialny zwis i ostrzał z jakichś pięciuset kilo. Strzał – odskok. Znowu strzał. Niech ich kompy zatrą sobie mózgi, usiłując przewidzieć, gdzie odskoczysz. Tę taktykę Ziemianie stosowali nad Wenus i tam się bardzo sprawdziła.

Ale marsjańskie quasi-powietrze pozwala na podejście szturmowe, atmosfera jest tam rozrzedzona i według ziemskiej skali ma nikczemną wysokość. Raszyn wykonywał podobne rajdy nad Czerwoną Planetą niejednokrotnie, zarówno sam, jak i w składzie eskadry – choćby wtedy, gdy atakował umocnienia Red City. Straty ograniczyły się do destroyera, który i tak zdołał z rozpędu umknąć na orbitę, chociaż rufę miał jak rzeszoto. Ale w zamian odstrzelony z niego reaktor z uszkodzonym chłodzeniem spadł na głowy separatystów i mówiło się potem, że to zaimprowizowane bombardowanie atomowe odegrało w szturmie na marsjańską stolicę niebagatelną rolę. Co prawda reaktor nie wybuchł, ale to też zapisano Grupie F na plus – nie zniszczyła zdobytego miasta.

Tyle że teraz problem stwarzały nie baterie obrony przeciwlotniczej. Problemem był czas.

Sądząc z komunikatu admiralicji, Marsjanie nagle stanęli okoniem, zrezygnowali z usług desantowca i postanowili przejąć bazę przemytników własnymi siłami. Widać przypomnieli sobie, że taki ziemski desant prowadzi do ogromnych zniszczeń, ludzie giną na prawo i lewo. W każdym razie tak to argumentowali. Grupa F miała tylko wykonać przygotowanie artyleryjskie, resztę Marsjanie chcieli zrobić sami.

– Ciekawe – wymamrotał Raszyn. Niemal wcale nie interesowało go, kogóż tak cennego mogli schwytać albo zabić Ziemianie. Ani co też tak cennego kryło się przed ich wzrokiem w podziemnym mieście dokoła kopalni. W admiralicji musieli to rozumieć, ale zapewne otrzymali polecenie od Dyrektorów, żeby nie wtrącać się do spraw suwerennego globu. Skoro zaś Marsjanie już w pośpiechu podciągali wojsko pod bazę, Grupa F musiała teraz gnać, a nie tylko się śpieszyć.

Raszyn otrzymał również rozkaz niezwłocznego odesłania do domu megadestroyera „Stark”, desantowca „Dekard-2” i wszystkich swoich czterech battleshipów wraz z eskortą, a z całą resztą kontynuować rozpędzanie. Przechodząc po skraju atmosfery, miał ostrzelać wyznaczoną powierzchnię, po czym szerokim łukiem wrócić do Pasa w celu połączenia się z policyjnymi siłami Rabinowicza i oczekiwać dalszych rozkazów.

Pod koniec komunikatu admiralicja przypominała, że Uspienski ma zachować ciszę radiową i nie nawiązywać kontaktu z Siecią. Do wejścia w nią grupa dostała wydzielony kanał, na którym wisiał fałszywy użytkownik udający rutynową wymianę danych. Miało to sprawiać wrażenie, że okręty Raszyna ciągle znajdują się w okolicach Ziemi – standardowa osłona tajnej operacji. Tyle że wraz z oddalaniem się grupy od naziemnych stacji informacyjnych zmieniała się charakterystyka sygnału i nawet kiepsko wyedukowany operator mógł zrozumieć, że okręty idą w przestrzeń, a nawet w przybliżeniu obliczyć ich prędkość. Po drugie, w trakcie akcji flota tradycyjnie już była odcinana od informacji, żeby opinia publiczna nie wpływała na charakter działań. Argumentując taką politykę, admiralicja zawsze przytaczała casus kapitana Reeza, który naczytawszy się przed walką pacyfistycznych bzdur, nabrał kompleksu winy i zniweczył ważną operację desantową.

Ostatnim kategorycznym poleceniem było żądanie powrotnego zakodowania rozkazu. Raszyn z westchnieniem jeszcze raz przeczytał dokument i przywrócił mu postać bezsensownego ciągu znaków. Nie zdążył wywołać Esseksa, gdy ten pojawił się na monitorze we własnej osobie.

– No? – zapytał szef sztabu.

– Jak ci się to podoba?

– Nie wiem. Niby logiczne. Battleshipów szkoda. Zanim wrócimy, już zrobią z nich ciężarówki. A „Stark”? Taka maszyna! Jakoś to się jednocześnie wszystko zwaliło... W Grupie F zostanie ledwie dwadzieścia aktywnych jednostek.

– Jakby celowo wszystko opracowali tak, żebyśmy wrócili cisi i pokorni. Żebyśmy znali swoje miejsce w szeregu.

– Dokładnie! – poparł go Tyłek. – Nie pozwolili nam przemyśleć sytuacji, tylko popędzili do walki. Teraz odgryźli pół brygady. Klasyczny spisek przeciwko Grupie F, wspomnisz moje słowa, Aleks. Nie przypadkiem po ataku nie wracamy na Ziemię, tylko oddajemy się w łapy policjantów. Boją się nas, bardzo się boją...

– No, z tym oddawaniem w łapy policjantów to przesadziłeś. Nawet bez liniowców usmażymy całą policję w pięć minut. Nie panikuj. Policja nie będzie się z nami tłukła, nigdy w życiu. Znasz ich, to zawodowcy. Ale że się nas boją, to się zgadzam. No to co, Phil? Kończy się nasza flota? Czujesz to?

– Nie sądziłem, że to nabierze takiego przyspieszenia – przyznał Essex.

– Nie dali nam czasu na przygotowania – westchnął Raszyn. – Dobra. Przed Zebraniem Akcjonariuszy i tak nie zdążymy wrócić, paliwa do boosterów już nie dostaniemy. Może pozwolą nam dalej latać, choćby nawet w obciętym składzie?

– Optymista! – rzucił Tyłek, ale zabrzmiało to jak przekleństwo.

– A ty to nie? Dobra, co dalej? My wychodzimy na Marsa bardzo wygodnie, akurat na styczną do przewidywanego punktu ostrzału. Ale ty będziesz musiał trochę nadłożyć.

Essex zacisnął zęby. Jego sztab na „Gordonie” powinien był korygować wyjście grupy na cel i kierować ogniem. Tak więc w zmienionej sytuacji „Gordon”, żeby trochę nadłożyć, musiał wykonać manewr na największych w grupie przyspieszeniach, zaraz potem na największym hamowaniu i na dodatek jeszcze raz się rozpędzić. Żylasty Tyłek przyspieszania się nie bał. Po prostu wiedział, jakim obciążeniom poddany zostanie napęd, i już się denerwował, że niewiele z niego zostanie.

– Czyli wszyscy ci zbędni niech się zwijają i walą z powrotem – podsumował admirał. – Nie będzie uroczystego pożegnania. Ani nie ma co ich denerwować, ani rozkaz nie jest jawny. A pozostali... Sam wiesz, cała naprzód.

– Zaraz policzę – skinął głową Essex.

– Poczekaj chwilę. Założymy się, że moje stado już policzyło wszystkie możliwe manewry? Łącznie z podejściem szturmowym?

– Za cholerę nie będę się zakładał. Mnie to pasuje, mniej roboty.

– I nie świruj, Phil.

– Pilnuj siebie.

– Wyślij ludzi do domu.

– Domyśliłem się, panie admirale, sir...

Dowódca odciągnął kołnierzyk i pokręcił głową.

– Proszę cię, Phil, nie przejmuj się tak... – poprosił.

Tyłek mruknął coś krnąbrnie i przerwał połączenie.

Raszyn wstał i nagle musiał złapać się oparcia fotela, bo zniosło go w bok. Jeśli ktoś nie był przygotowany na to, że niespodziewanie odgryzą mu połowę grupy, to był nim właśnie jej commander. Co innego wrócić zwycięsko na Ziemię, zebrać całą siłę woli w garść i za jednym zamachem pozbyć się dowodzenia – to mógłby zrobić, ale tracić wszystko po kropli... Nagła utrata najmocniejszych okrętów i całej mrówczej floty mocno uderzyła w jego miłość własną. Poniżyła go jak nic dotąd w życiu. Widocznie w admiralicji naprawdę chcieli zrobić wszystko, co możliwe, byle Raszyn wrócił do domu – jak sam powiedział – cichy i potulny, znający swoje miejsce w szeregu.

A im więcej czuł poniżenia, tym bardziej rosła w nim złość.

Rosyjski chłopak Oleg Uspienski od dzieciństwa przyzwyczajony był do dyskryminacji, pogróżek i innych metod plucia w duszę. Dlatego zanim skończył dwadzieścia lat, nikt nie potrafił go zastraszyć, zmusić do posłuszeństwa, złamać czy choćby nagiąć. On sam zaś – zamiast nauczyć się straszyć, zmuszać i naginać, nabył rzadkiej umiejętności werbowania zwolenników oraz przekonywania przeciwników. Dostał się na świecznik wyłącznie dzięki oszałamiającej uczciwości i szczerości. Wierzyli mu nawet najwięksi łgarze gotowi wszystkich posądzać o kłamstwo.

Za każdym razem, stykając się z podłością i intrygami, Raszyn chwytał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin