Dixie Browning
Czerwcowe tornado
Rex stanął w drzwiach pokoju, w którym przed laty mieścił się gabinet jego ojca i ze zdumieniem spojrzał na blondynkę w różowym peniuarze. Stella Lowrie Ryder prawie się nie zmieniła, odkąd wyszła za Johna. Miała pięćdziesiątkę z okładem, wyglądała na lat czterdzieści i nadal uchodziła za piękność. Rexowi już od dziecka jej zimne, bladoniebieskie oczy wydawały się odpychające; niewiele od swojej macochy oczekiwał i dlatego rzadko czuł się rozczarowany.
Wszedł, kiedy Stella nalewała sobie porannego drinka.
– Obsłuż się – kiwnęła głową w stronę barku.
– Nie, dziękuję. Słuchaj, czy Belinda przyjedzie tu na weekend?
– Podobno zajęła się kolejną akcją dobroczynną. Co za ulga, pomyślał z lekkim poczuciem winy.
Właściwie nic go ze starszą siostrą nie łączyło – nie mieli nawet wspólnych rodziców. Rex został adoptowany przez Johna Rydera i jego pierwszą żonę, co nie przeszkadzało o sześć lat starszej Belindzie zachowywać się wobec niego jak kapral. Przejawiała niepohamowaną skłonność do rozstawiania ludzi po kątach, nie oszczędzając rodziny.
– A co z Billym? – Nie mógł się doczekać spotkania z młodszym przyrodnim bratem.
– Nie ma go.
– Nie ma? A powiedziałaś mu, że przyjeżdżam?
– Może zapomniałam, nie wiem. Chcesz się czegoś napić czy będziesz tak stał i gapił się na mnie?
Niemal na końcu języka miał ciętą odpowiedź, ale zacisnął zęby. Przepychanki ze Stellą jeszcze nigdy niczego nie rozwiązały.
– Bądź tak dobra i spróbuj zgadnąć, gdzie on teraz jest.
– Pewnie wyszedł gdzieś uczcić koniec sesji. Zaliczył śpiewająco cały pierwszy rok, możesz to sobie wyobrazić? – Wbiła w niego złośliwe spojrzenie.
– Wiem – odpowiedział spokojnie Rex. Wiedział, że chłopak prześliznął się jakoś przez pierwszy rok, choć raczej z zadyszką niż śpiewająco. Wiedział też, że jemu macocha do końca życia będzie wypominała, jak to go wyrzucali z kolejnych szkół... kiedy miał piętnaście lat. Nieważne, że potem skończył prawo, kilka trudnych specjalizacji związanych z kryminalistyką; wszystko nieważne, bo dokonał tego sam, bez jej pieniędzy i błogosławieństwa. – Sądzisz, że znajdę go gdzieś na terenie kampusu?
– Kto wie?
– Kto by się przejmował głupstwami, prawda? Do twarzy ci z tym macierzyństwem, Stello. Jesteś bardzo troskliwą matką!
– Dziękuję, kochanie, dziękuję za dobre słowo! – Odstawiła z hukiem szklankę. – O, mój Boże, już wiem! Billy musiał wyjść z tą małą Lanier. Przyczepiła się do niego jak rzep do psiego ogona. Już rok temu.
Rex zamarł, potem odwrócił się wolno i wycedził:
– Lanier? Córka Ralpha Laniera? Rudowłosa? Na litość boską, myślał w popłochu, to niemożliwe, żeby Carrie... Billy jest dzieckiem. Ile lat ma Carrie? Trzydzieści jeden? Poza tym ona...
– Nie pytam o pochodzenie każdej przybłędy. Nie mam bladego pojęcia, jakiego koloru są jej włosy, przypuszczam, że pełno w nich siana, ale powiem ci jedno: jeśli ta córka farmera wyobraża sobie, że upoluje mojego syna, to srodze się zawiedzie.
Carrie Lanier. Rex nie umiał powstrzymać wspomnień. Jej córka? Nie. Och, nie, do diabła! Po prostu niemożliwe.
– Wiesz, Rex, coś mi świta... Czy to nie nazwisko dziewczyny, za którą tak szalałeś w szkole średniej? Pamiętam rudego zbira, który wdarł się tutaj i groził Johnowi, że „ten cholerny bękart” będzie do końca życia śpiewał sopranem, jeżeli zbliży się jeszcze raz do jego córki. Czyżby ta sama czarująca rodzinka... ?
Nagle Stella spojrzała na swojego pasierba z zaciekawieniem, jakby z dystansu: szczupły, dość barczysty, i te błyskawice w oczach... Chodzące dzieło sztuki! Do głowy by jej nie przyszło, kiedy wychodziła za wdowca Johna Rydera, że z rogatego, posępnego dzieciaka wyrośnie taki mężczyzna. Nigdy za sobą nie przepadali, nie łączyły ich żadne więzy uczuciowe, ale w pewnym momencie nastąpiło zerwanie wszelkich stosunków. Rex zaczął się wtrącać do wychowania Billy’ego, jej synka! Jak śmiał, skoro nie byli nawet prawdziwymi przyrodnimi braćmi.
– Doszły mnie słuchy, że ty i ta przyjaciółka Belindy, Maddy Stone... że zanosi się na coś poważnego. Kim są jej rodzice?
– Państwem Stone – odparł sucho Rex.
– Mam nadzieję, że stać ich na przyzwoite wesele. Belinda już się krząta, planuje...
– Na twoim miejscu nie kupowałbym jeszcze prezentów. Bel próbuje organizować mi życie, odkąd skończyłem trzy lata. Na szczęście wie, kiedy musi spasować. Jeśli Billy wpadnie, powiedz mu z łaski swojej, żeby do mnie zadzwonił. Będę w letnim domku przez cały tydzień.
– Jeśli nie zapomnę i jeśli wpadnie.
– Czyli marne moje szanse, prawda? To może powiesz mi, gdzie on się zwykle włóczy? Dokąd zabiera swoją dziewczynę – do kina, do klubu?
– Prawdopodobnie na najbliższy stóg siana. – Wzruszyła ramionami.
Rex mruknął coś pod nosem i odwrócił się do okna. Jakże nienawidził tego miejsca! Jej domu, do którego musieli wprowadzić się razem z ojcem, zaraz po ich ślubie. Bo tak chciała Stella. Miał wtedy siedem lat, a Belinda trzynaście. Dusił się tutaj, kiedy był dzieckiem, a teraz, jako dorosły mężczyzna, przeżywał prawdziwe katusze.
– W każdym razie, jeśli Billy się pokaże, proszę, powiedz, żeby do mnie zadzwonił.
Półtorej godziny później był już w swojej drewnianej chacie. Zbudował ją nad rzeką, na małym kawałku ziemi, który zostawił mu w spadku ojciec. Otwierając na oścież okna zadawał sobie pytanie, dlaczego spodziewał się czegoś więcej po rozmowie z macochą. Jeszcze przed ową fatalną katastrofą lotniczą, w której zginął ojciec, zawsze się kłócili. Zawsze o Billy’ego.
To Rex nauczył brata walczyć z chłopakami, którzy nazywali go babą. Nauczył go szybko biegać, tarzać się po ziemi, brudzić i przeklinać – zależnie od sytuacji.
Ojciec był czarującym lekkoduchem, któremu Stella – na pozór krucha kobieta, bardzo atrakcyjna – wydała się nie tyle dobrą partią, co darem niebios. Billym od urodzenia zajmowała się niania. Pilnowała, żeby miał sucho, potem żeby grzecznie mówił „tak, mamusiu”, „nie, mamusiu”, żeby ćwiczył systematycznie grę na pianinie. Raz albo dwa w tygodniu kochana mamusia kazała mu się ładnie ubrać i pokazywała synka przyjaciołom w klubie. Kiedy Rexowi zdarzało się zaprotestować, słyszał, że jeżeli mu się coś nie podoba, ma proste wyjście – przez drzwi.
Skorzystał z propozycji kilka lat później, ale nie z powodu Billy’ego, tylko Carrie. Wyjechał obiecując, że stanie na własnych nogach, znajdzie swoje miejsce na ziemi i wróci po nią za pięć lat. Wrócił za późno.
Może powinien uwierzyć Belindzie, że Maddie to doskonały materiał na żonę? Dać się wyswatać? Skończyć raz na zawsze z marzeniami, które dawno temu powinny zemrzeć śmiercią naturalną?
Zamknął oczy i odetchnął głęboko leśnym powietrzem, odpędzając myśli o Maddie oraz intrygach Belindy. Przyjechał tu odpocząć, rozluźnić się, wyrwać z codziennego kieratu. Na szczęście nie powtórzył starego błędu i nie przywiózł ze sobą pracy, tylko podręczną torbę, przybory do golenia, butelkę whisky i kilka kryminałów. Żadnego komputera! Powiódł wzrokiem po skromnie umeblowanym, „męskim” wnętrzu swojego azylu i od razu poczuł się lepiej. Odetchnął swobodnie, ale nieomal w tej samej chwili, wiedziony zawodowym instynktem, rozejrzał się po pokoju uważniej.
Co jest, do diabła! Butelka szampana... rajstopy na kanapie?!!! Cisnął butelkę do torby na śmieci, która okazała się prawie pełna. Otworzył z hukiem drzwi do sypialni i syknął ze złością. Nie był pedantem, ale niemożliwe, żeby wyjeżdżając, na licho wie jak długo, zostawił nie posłane łóżko. Podniósł z podłogi papierek po gumie do żucia. Guma i szampan. To podobne do Billy’ego. Ale damskie rajstopy?
Przeklął szpetnie. Gdyby prowadzenie śledztw nie było jego chlebem powszednim, też by doszedł do wniosku, że Billy traktował tę chatę jak dom schadzek. Wygodny i dyskretny.
– Do cholery – mruknął...
STOPROCENT1000