Dutka Wojciech - Bractwo Mandylionu.doc

(1516 KB) Pobierz

BRACTWO MANDYLIONU

WOJCIECH DUTKA

 

 

 

Mamie

 

Jakże często trzeba stracić wiarę

urzędową

nadętą

zadzierającą głowę do góry

asekurującą

głoszoną stąd dotąd

żeby odnaleźć tę jedyną

wciąż jak węgieł jeszcze zielony

tę, która jest po prostu

spotkaniem po ciemku

Ks. Jan Twardowski

 

WSTĘP

W pierwszej połowie 2002 roku przebywałem na stypendium naukowym na Uniwersytecie Karola w Pradze. Dzień moich imienin, 23 kwietnia, spędziłem w gmachu praskiego Rudolfinum, siedzibie czeskiej Biblioteki Narodowej. Sporządzałem tego dnia wypisy z nudnych kościelnych schematyzmów, czyli corocznych spisów całego wyposażenia diecezji. Musiałem je opracować dla mojego promotora z uniwersytetu.

W pewnej chwili, wiedziony ciekawością, wziąłem do ręki faksymile kodeksu oprawione w czarną skórę, leżące na sąsiednim biurku. Składał się on z kilku łacińskich tekstów pochodzących z różnych epok i dotyczących różnych zagadnień. Pierwszy z nich, Quattuor imagines mundi sive de virtutibus (Cztery obrazy świata, czyli o cnotach), pióra franciszkańskiego mnicha Eustachego z Grottaferraty, był interpretacją nauczania świętego Tomasza z Akwinu o czterech cnotach kardynalnych. Następnym dziełkiem w kodeksie była hagiograficzna opowieść Vita Annae ducissae Silesiae (Żywot Anny, księżnej śląskiej). Ten krótki anonimowy tekst opowiadał dzieje Anny, żony księcia wrocławskiego Henryka Pobożnego, który zginął z rąk mongolskich wojowników w bitwie pod Legnicą w 1241 roku. Trzecim dziełkiem był prawdziwy rarytas dla historyków filozofii, a mianowicie komentarz Rogera Bacona do dzieła Arystotelesa o optyce, zatytułowany De oculis mundi (O oczach świata). Tekst został napisany znakomitą łaciną, pełną fachowej terminologii.

Ostatni tekst w owej księdze był najbardziej niezwykłym łacińskim tekstem, jaki przeczytałem w życiu: De honesto viro gentis Anglorum ex ordine militium templi Salomonis qui Uberavit imaginem Christi manu homini non factam (O czcigodnym mężu z narodu Anglików z zakonu rycerzy świątyni Salomona, który uratował wizerunek Chrystusa nieuczyniony ręką człowieka). Tekst liczył szesnaście kart pisanych w dwóch kolumnach. Styl pisma był dość niespotykany, albowiem nie codziennie można oglądać średniowieczny tekst pisany półuncjałą insularną (to typ łacińskiego pisma, które rozwinęło się Brytanii pomiędzy VII i VIII wiekiem). Gdy jednak wczytałem się w łacińskie wersy, po raz pierwszy od czasów matury dziękowałem Bogu za to, że gdy moi koledzy i koleżanki z liceum bronili się przed łaciną, ja mozolnie wkuwałem słówka, ćwiczyłem łacińską gramatykę i studiowałem teksty Cycerona.

I tak natrafiłem na ślad morderczego spisku i historię Bractwa Mandylionu.

Wspomniany tekst zawierał historię anglonormandzkiego templariusza Gotfryda z Melville, pochodzącego z rodu hrabiów Gloucester, spisaną przez pewnego dominikanina około 1318 roku w Oksfordzie. Najwcześniejsza wersja tego tekstu mogła jednak pochodzić z XIII wieku, gdyż autor odpisu, który miałem w ręce, zaznaczył w krótkim wprowadzeniu, że tekst oryginału De hones ti viri gentis Anglorum... przywiózł do Anglii za panowania króla Jana bez Ziemi (1167-1216) nieznany z imienia angielski templariusz. Na szczęście w średniowieczu panowała obsesja przepisywania tekstów. Dzięki niej mogła do mnie dotrzeć opowieść o człowieku, który - jak napisał ów dominikanin z Oksfordu - poznał straszliwy smak herezji i prostą łagodność ortodoksji, i który widział na własne oczy wizerunek Chrystusa, niestworzony ręką człowieka. Ów mnich użył greckiego słowa na określenie wizerunku Chrystusa, a mianowicie, acheiropoietos, co rzeczywiście znaczy „niestworzony” lub „niewykonany ręką człowieka”.

Długo nie mogłem sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach natrafiłem na to określenie. Wydawało mi się, że acheiropoietos nazywano w średniowieczu w Kościele wschodnim pewien typ ikonicznego wizerunku Chrystusa, ukazujący twarz dojrzałego mężczyzny z czarną brodą i ciemnymi włosami. Takie przedstawienie pojawiło się w Bizancjum w wieku IX. Wcześniej nikt nie malował Jezusa w taki sposób. Można tylko przypuszczać, że ikona zwana acheiropoietos mogła być inspirowana jakimś zaginionym wzorcowym wizerunkiem. Łaciński tekst z Pragi nasuwał sporo pytań w tej materii.

Zacząłem się zastanawiać, czy w jakimś kręgu ortodoksyjnych katolików w średniowieczu przetrwała pamięć o jedynym prawdziwym wizerunku Chrystusa, który Grecy nazywali mandylion. Według znakomitej książki angielskiego historyka lana Wilsona Całun Turyński, mandylion był wizerunkiem odbitym po zmartwychwstaniu na płótnie, opisanym w Ewangelii św. Jana. W czasach rzymskich znajdował się on w Edessie w Syrii, a w połowie VII wieku został przewieziony do Konstantynopola przez armię bizantyjską, ustępującą przed wojowniczymi Arabami, łan Wilson twierdzi, że ów tajemniczy wizerunek Chrystusa przechowywano w kaplicy Faros w Konstantynopolu. Relikwię widział i opisał bizantyjski cesarz Konstantyn Porfirogeneta około 943 roku. Znana historia mandylionu skończyła się w 1204 roku, podczas dokonanej przez zachodnich krzyżowców krwawej rzezi w Konstantynopolu. Relikwia została wówczas skradziona przez nieznanych sprawców i od tamtego czasu słuch o niej zaginął.

Tekst z Pragi rzucał światło na to, kim byli złodzieje. I tak natrafiłem na ślad tajnego stowarzyszenia o nazwie Bractwo Mandylionu. Na kanwie tej historii powstała niniejsza powieść.

Przeczytałem historię Gotfryda kilka razy, robiąc obszerne notatki. Pod wieczór owego dnia do biblioteki przyszedł starszy ksiądz, którego twardy niemiecki akcent zabrzmiał w moich uszach wyjątkowo niemiło. Staruszek zrobił piekielną awanturę. Oskarżył mnie, że zabrałem księgę, którą on miał zamiar przeczytać. Był nieubłagany, więc bibliotekarze odebrali mi książkę. Starzec wypożyczył ją i wyszedł z biblioteki. Przez kilka następnych dni na próżno czekałem, aż ją zwróci. Jedynym śladem po księdze była sygnatura, którą zanotowałem na jakimś świstku. Gdy jednak kilka dni później poprosiłem bibliotekarzy o pomoc w odnalezieniu księgi, rewers z magazynu biblioteki zawsze wracał z adnotacją: „Takiej książki nie ma”. Wiem, że ktoś chciał tę księgę przede mną ukryć. Na wypadek gdyby się jednak odnalazła, zostawiłem bibliotekarzom mój adres w akademiku Na Kajetance.

Dwa dni przed wyjazdem z Pragi mój pokój w akademiku został zdemolowany. Ukradziono mi wszystkie notatki i dlatego całą tę historię musiałem odtworzyć z pamięci.

PROLOG

Wieża Trędowatych, dolina Aosty, wrzesień, rok 1215

Widziałem podczas krucjat potworne rzezie, których dokonywali ludzie wierzący w Boga. Chwalili się, że czynią to dla Niego. Widziałem, jak mordowano ludzi niezależnie od wyznawanej przez nich wiary. To, co sam tam czyniłem, na zawsze obciążyło moje sumienie.

Teraz pożera mnie trąd. Patrzę, jak gnije moja ziemska powłoka, w której uwięziona jest moja dusza. Myśl o śmierci, prócz nadziei na wyzwolenie od bólu, napawa mnie strachem, który ścina mi krew w żyłach.

Ja, Gotfryd z Melville, rycerz zakonu templariuszy, byłem mordercą, kłamcą i wiarołomcą. Brałem udział w krucjatach, albowiem szukałem prawdy. Nie znalazłem jej.

Jestem gnijącym, ale wciąż żywym trupem. Cierpię, żeby odpokutować straszliwe grzechy mojego zakonu, a także wszystkich, którzy wyruszali na wojny w imię Boga.

De ventre inferi clamavi, et exaudisti vocem meam, et proiecisti me in profundum in corde maris, et flumen circumdedit me.

Z głębi piekieł zawołałem i Ty wysłuchałeś mego głosu, i wrzuciłeś mnie do głębin morza, i fala objęła mnie.

 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

Rozdział I

ŚWIĘTA EDUKACJA

Kwiecień roku Pańskiego 1170 zapowiadał się w zachodniej Anglii jako pierwszy ciepły miesiąc po zimowych chłodach. Anglia od stu lat jęczała pod normandzko-francuskim jarzmem. Tylko w ludowych pieśniach pobrzmiewał żal nad piechotą króla Harolda, zdziesiątkowaną przez ciężką normandzką jazdę w bitwie pod Hastings w roku 1066. Wilhelm Zdobywca, książę Normandii, stworzył wówczas nową, francuską Anglię. Stało się tak, albowiem większość rycerstwa, baronów, duchowieństwa i sług władcy czuła się Francuzami i myślała jak Francuzi. Ich język rozbrzmiewał w królewskim pałacu, na targu i w kościele i nikogo to nie dziwiło. Język angielski stał się językiem prostaków.

Dom mego ojca, Hugona z Melville, hrabiego Gloucester, gdzie przyszedłem na świat, był jednym z domów francuskich feudałów, którzy osiedlili się na Wyspach wraz z normandzką dynastią. Najeźdźcy musieli poczuć się pokonani. Moja matka, Joanna z Yorku, kochała zielone wzgórza Anglii, ale i mego ojca, normandzkiego rycerza, który przybył z Francji jak wielu innych poddanych naszego ziemskiego władcy, króla Henryka II Plantageneta.

Jedyne, co pamiętam z wczesnego dzieciństwa, to to, że zawsze byłem blisko matki, która nauczyła mnie wszystkiego co dobre. Nie zapomniała również nauczyć mnie języka angielskiego. Ojciec, mówiący tylko po francusku, nieustannie robił jej z tego powodu wyrzuty. Ona, słysząc jego utyskiwania, odpowiadała zawsze:

- Hugonie, jakże nasz syn będzie rządził smolarzami, piekarzami, parobkami, którzy pasą owce i krowy, skoro nie będzie ich rozumiał?

A ja powtarzałem za ojcem, który gardził prostymi ludźmi, że wcale nie chcę ich rozumieć, tylko batożyć, gdy będą się lenili.

- Chcesz bić tych ludzi? - pytała zgorszona matka.

- Tak, mamo, to przecież prostacy.

- Doprawdy? Chodź więc ze mną - rzekła pewnego dnia. Miałem wtedy piętnaście lat.

Zaprowadziła mnie na podgrodzie, gdzie w powietrzu unosił się smród krowiego łajna, ludzkiego potu i świeżo warzonego piwa. Ludzie mieli niemyte, spocone i pokryte ropiejącymi wrzodami ciała. Patrzyłem na nich ze wstrętem. Matka położyła dłonie na moich ramionach, a na jej twarzy malowały się skupienie i troska.

- Gotfrydzie, jesteś kością z mej kości i krwią z mej krwi, więc moje serce przepełnia smutek, ponieważ widzę, jak bardzo gardzisz tymi ludźmi tylko dlatego, że nie mieli tyle szczęścia co ty i urodzili się nędzarzami. Popatrz na te dzieci, czy są gorsze od ciebie?

Wskazała dzieci smolarza, wesoło taplające się w błocie.

- Tak, sanie tylko gorsze, ale i wstrętne - odpowiedziałem bez wahania.

Obeszliśmy całe podgrodzie. Wszędzie było tak samo: dzieciaki były brudne i odziane w łachmany, a ich rodzice kłaniali się uniżenie mojej matce i mnie.

- Synu, czy uważasz, że ci ludzie są szczęśliwi?

- Nie dbam o tych ludzi bardziej niż o psy - odburknąłem. Matka milczała przez chwilę, po czym rzekła:

- Popatrz, czy radość tych dzieci jest inna od twojej?

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć.

Zaprowadziła mnie w końcu do zakonnic, które niedaleko Gloucester stworzyły leprozorium. Wszyscy śmiertelnie bali się trędowatych. Być chorym na trąd oznaczało samotność, nędzę i cierpienie. Tych ludzi wyrzekły się nawet rodziny.

Matka wskazała starszego mężczyznę i chłopca w moim wieku, którzy stali nieopodal. Mocniej ścisnąłem jej rękę. Nie mogłem patrzeć na ropiejące rany. Ludzie ci przynieśli brudne, śmierdzące bandaże, ponieważ chcieli dostać czyste. Zakonnice układały brudne bandaże na stos. Dotykając ich, nie bały się, że się zarażą. Ja czułem nie tylko strach, ale i obrzydzenie.

- Ci ludzie żyją w nędzy, toczy ich choroba, daj temu chłopcu srebrną monetę.

Matka włożyła mi w rękę pieniążek i podprowadziła do trędowatego chłopca o twarzy pokrytej ranami, z których sączyła się krew i ropa. Nie miał nosa, w jego miejscu sterczała kość.

Bałem się, że ci ludzie rzucą się na mnie, ale oni się cofnęli. Zrozumiałem, że bardziej boją się nas niż my ich. Cisnąłem pod nogi chłopca monetę. Podniósł ją i spojrzał na mnie, a jego oczy, choć pełne cierpienia i smutku, rozjaśniła radość. Okaleczone usta podziękowały mi bezdźwięcznie. Po raz pierwszy w życiu poczułem litość.

- Synu, dałeś temu człowiekowi jałmużnę i dobrze uczyniłeś - powiedziała potem matka. - Pamiętaj jednak, aby dawać jałmużnę nie tak, jak to czynią bogaci rycerze, kupcy, baronowie, a nade wszystko biskupi i królowie, którzy oddają to, co im zbywa. Dawaj jałmużnę tak, aby nikt nie wiedział, że to czynisz. Wówczas w niebie spotka cię nagroda.

- W niebie? - zdziwiłem się.

- Tak. Jedni rodzą się w rynsztoku, a inni w rycerskim domu, jeszcze inni pod baldachimem z atłasu. Pamiętaj jednak, że to nie miejsce urodzenia czyni ludzi szlachetnymi, ale ich uczynki. Pamiętaj o tym, Gotfrydzie.

Matka umarła w Wielkanoc 1170 roku. Od wielu miesięcy chorowała na suchoty. Kiedy w Wielki Piątek poczuła się bardzo źle, ojciec wezwał do naszego zamku proboszcza katedry, który był też medykiem, a przynajmniej za takiego chciał uchodzić. Modlił się żarliwie, po czym puścił matce krew, wyjaśniając, że to właśnie zła krew jej szkodzi. Widziałem, jak mój ojciec wręcza mu sakiewkę, która szybko zniknęła w fałdach sutanny. Nie do końca wtedy rozumiałem sens uczynku ojca, ale teraz wiem, że księża najżarliwiej modlą się wtedy, gdy dostają złoto.

Ja również żarliwie modliłem się do Boga o ratunek dla matki, ale moje modlitwy nie zostały wysłuchane. Umarła cicho i tak spokojnie, jakby zasnęła. Długo stałem koło jej łoża i na nią patrzyłem. Po raz pierwszy widziałem martwego człowieka i było to dla mnie straszne przeżycie. Nie potrafiłem jednak płakać, bo nie docierało do mnie to, co się stało. Kiedy podczas pogrzebu zobaczyłem, jak ojciec klęczy zrozpaczony przy trumnie matki, poczułem bezsilną złość. Tak, byłem wściekły, bo to Bóg zabrał mi matkę. Postanowiłem więc, że się na Boga obrażę. Obiecałem sobie, że już nigdy nie wypowiem słów modlitwy.

Ojciec jednak krótko opłakiwał swoją żonę. Po trzech miesiącach ożenił się po raz drugi. Juliette, Francuzka, była znacznie młodsza od matki i niezwykle powabna. Znienawidziłem ją od pierwszego wejrzenia. Wiedziałem, że nie zna angielskiego, więc zwracałem się do niej tylko po angielsku, co bardzo ją drażniło. Poskarżyła się na mnie ojcu, a ten stłukł mnie rzemieniem tak, że przez tydzień nie mogłem siedzieć. Pewnego dnia, kiedy cierpiąc, leżałem w łożu, przyszedł do mnie giermek ojca i rzekł:

- Twój ojciec i matka życzą sobie, abyś uczęszczał do szkoły przyklasztornej.

- Ona nie jest moją matką, głupcze! - prychnąłem. -

Nie mam zamiaru chodzić do tej szkoły. Nie chcę być mnichem. Wynoś się...

- Nie jestem głupkiem, paniczu - odrzekł giermek spokojnie. - Mam na imię Henryk i jestem synem jednego z wasali twego ojca. Hrabia chce, abym się tobą opiekował. Także będę pobierał nauki w tej szkole. Czy ci się to podoba, czy nie - zakończył, a ja nie miałem nawet siły, by zdzielić go za taką bezczelność.

Szkoła przykatedralna Świętego Jakuba w Gloucester była jednym z tych miejsc, gdzie często mówiło się o Bogu, lecz trudno go było znaleźć w czyimkolwiek sercu. Miłość bliźniego zastępowała surowa dyscyplina, a dobre słowo - łacińskie sentencje.

Uczniowie byli w różnym wieku. Trzynastolatek i dziewiętnastolatek siedzący w jednej ławce nie byli niczym szczególnym. Wszyscy zaczynali od gramatyki, retoryki i dialektyki. Uczył nas ksiądz Jan, który był człowiekiem bardzo surowym. Nie znosił sprzeciwu i mówił często, że jego najlepszą przyjaciółką jest łacina i ostra trzcinowa witka. Mieliśmy się o tym przekonać na własnej skórze.

Najstraszniejsze były lekcje łaciny połączonej z retoryką. Ksiądz Jan, niezmiernie sobą zachwycony, recytował sławetne frazy z Juliusza Cezara:

- Gallia est omnis divisa in partes tres, quarum unam incolunt Belgae, aliam Aquitani, tertiam qui ipsorum lingua Celtae nostri Gallia apellantur... „Cała Galia podzielona jest na trzy części, z których jedną nazywają Belgią, inną Akwitania, trzecią, którą miejscowi nazywają Celtią, my Galią zwiemy”.

Drżał z zachwytu, a my drżeliśmy ze strachu. Każdy chłopak modlił się żarliwie do Boga, aby oczy księdza Jana nie spoczęły właśnie na nim.

- Czyż te cudowne frazy was nie zachwycają? - pytał ksiądz. - Oczywiście, że zachwycają - odpowiadał sam sobie. - Ubogacają nas, wzbudzają w nas wielki podziw dla języka łacińskiego, dla jego struktury, prostej i logicznej gramatyki, która jest rozkoszą dla naszych umysłów, prawda? Henryku z Brienne, jesteś najstarszy w klasie, mniemam, że również najmądrzejszy. Wstań.

Biedny Henryk miał głowę do rachunków, a nie do łacińskiej retoryki.

- Powtórz teraz ten cudowny fragment z pamiętników Cezara.

Henryk zaczął coś dukać, a ksiądz Jan wpadł w szał.

- Wyciągnij dłonie, ty matole! Wysoki jak brzoza, a głupi jak koza! - wrzeszczał.

Henryk wyciągał dłonie, a ksiądz Jan okładał je trzciną do krwi. Dysząc, zwrócił się do mnie:

- Gotfrydzie, wyrecytuj nam frazy Cycerona, których się ostatnio nauczyliście.

- Quoiusque tandem abutere, Catilina, patentia nostra? Quam diu etiam furor iste tuus nos eludet? Quem ad finem sese effrenata iacabit audacia? - wyrecytowałem bez zająknięcia i natychmiast przetłumaczyłem: - „Jak długo będziesz, Katylino, nadużywał naszej cierpliwości? Jak długo jeszcze będziesz drwił z nas, szaleńcze? Dokąd panoszyć się będzie twa nieokiełznana zuchwałość?”.

- Wspaniale - pochwalił rozpromieniony ksiądz. - Czy Cyceron cię zachwycił? Powiedz szczerze.

- Nie, Cyceron wcale mnie nie zachwycił - odrzekłem spokojnie.

Ksiądz poczerwieniał jeszcze bardziej i jął mnie okładać trzciną, gdzie popadnie. Henryk miał spuchnięte dłonie, a ja twarz.

Ulubionym tematem pogadanek księdza Jana były także krucjaty.

Świat Zachodu już dwa razy wyprawiał się na Bliski Wschód, i to z jakże różnym skutkiem. Za pierwszym razem papież Urban V w 1095 roku na synodzie w Clermont apelował, by ratować grób Chrystusa. Nikt w kurii rzymskiej nie spodziewał się tak wielkiego odzewu. Na wyprawę ruszyła cała Europa. Najpierw poszli chłopi pod dowództwem Piotra z Amiens, ale zostali zdziesiątkowani przez choroby, głód i Turków.

Potem ruszyła wyprawa rycerska. Krzyżowcy nie mieli żadnego wyobrażenia o ludziach zamieszkujących Palestynę, jak daleko leży ona od Europy i jak długo przyjdzie im zmagać się z brudem, głodem i chorobami, zanim dotrą do bram raju. W lipcu 1099 roku krzyżowcy zdobyli Jerozolimę, dokonali krwawej rzezi mieszkańców, mordując ich niezależnie od tego, czy byli muzułmanami, czy żydami. Powstało Królestwo Jerozolimskie zorganizowane na wzór zachodni, z panami, biskupami i rycerzami zbawionymi za życia. Oraz tymi, którzy w pocie czoła na to zbawienie pracowali, czyli całą resztą.

Druga wyprawa wyruszyła w roku 1147 na wieść o zdobyciu przez muzułmanów Edessy. Wziął w niej udział mój ojciec, Hugo z Melville. Zakończyła się klęską, pomimo wsparcia cysterskiego mnicha Bernarda z Clairvaux.

Pamiętam, że kiedyś ksiądz Jan opowiadał, iż pielgrzymi często mieli podczas tej wyprawy widzieć Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, jak przechadza się po uliczkach Jeruzalem. Henryk siedział zasłuchany, a ja, widząc taki brak krytycyzmu, dałem mu bolesnego kuksańca w bok i powiedziałem głośno:

- Wielebny ojcze, jeśli prawdą jest to, co mówisz, to powinno już nastać na ziemi Królestwo Niebieskie, a tymczasem ludzie wciąż grzeszą i umierają.

- Gotfrydzie, jesteś najbardziej nieznośnym i krnąbrnym młodym człowiekiem, jakiego znam! - krzyknął ksiądz. - Czy ośmielasz się podawać w wątpliwość moje słowa? Czy twierdzisz, że nasz Pan nie cieszy się, iż zdobyliśmy dla Niego Jeruzalem?

- Wielebny ojcze, nie powiedziałem, że Jezus się nie cieszy, tylko że na pewno nie przechadza się po tym mieście, bo gdyby tak było, oznaczałoby to, że mamy już na ziemi Królestwo Niebieskie - tłumaczyłem bez mrugnięcia okiem.

- Kto cię tego nauczył?! - wykrztusił ksiądz, a jego oczy stały się okrągłe jak dwa księżyce w pełni.

- Matka - odpowiedziałem z dumą.

Pozostali uczniowie wybuchnęli gromkim śmiechem. A sługa boży Jan wziął swoją bezlitosną trzcinę.

- Zdejmij spodnie i połóż się na ławie. Zostaniesz surowo ukarany - oznajmił zimno.

Bolało straszliwie. Na moich pośladkach pojawiły się krwawe wybroczyny. Ale nawet nie pisnąłem. Potem moi koledzy z bursy przychodzili do mnie i mówili:

- Gotfrydzie, byłeś bardzo dzielny!

Słowa te były słodsze od miodu i z radością znosiłem piekący ból pośladków i pleców.

Pewnego dnia przysłano po mnie z pałacu, albowiem mój ojciec zaprosił na wieczerzę biskupa Gloucester, Odilona. Gdy tylko zobaczyłem ojca i macochę, która powitała mnie dziwnie serdecznie, wiedziałem, że zanosi się na coś niedobrego. Zauważyłem też, że Juliette rusza się ociężale i znacznie utyła.

- Gotfrydzie, jak ty wyrosłeś - powiedziała słodko. - Czy twój anglosaski języczek nadal jest taki ostry?

- Może znów taki być, jeśli tylko tego zapragniesz, pani - odpowiedziałem, ale widząc jej wielki brzuch, zapytałem: - Czy jesteś chora, madame?

- Nie, mój mały - odparła macocha z uśmiechem. - Noszę pod sercem prawowitego dziedzica Gloucester.

Jej słowa, pełne jadu, zabolały mnie bardziej niż rózgi księdza Jana. Wybiegłem na korytarz i zderzyłem się z Henrykiem.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin