Cecil Scott Forester - Hornblower 11 - Lord Hornblower.doc

(1138 KB) Pobierz

  C. S. FORESTER

  

Lord Hornblower

     "WYDAWNICTWO MORSKIE" GDAŃSK

     "TEKOP" GLIWICE

     1991

     Tytuł oryginału angielskiego Lord Hornblower

     Tłumaczyła z angielskiego Henryka Stępień

     Redaktor Alina Walczak

     Opracowanie graficzne Erwin Pawlusiński Ryszard Bartnik

     Korekta Teresa Kubica

     (c) Copyright 1946 by C. S. Forester

     ISBN 83-215-5793-7 (wyd. Morskie) ISBN 83-85297-72-3 (Tekop)

     Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1991

     we współpracy z

     "Tekop" Spółka z o.o. Gliwice

     Bielskie Zakłady Graficzne

     zam. 1693/k

  

  

Rozdział I

   Stalla w kaplicy, z rzeźbionego dębu, w której siedział Hornblower, była bardzo niewygodna, a kazanie wygłaszane przez księdza dziekana Westminsteru śmiertelnie nudne. Hornblower wiercił się jak dziecko i jak dziecko rozglądał po kaplicy i zgromadzonych w niej wiernych, aby oderwać myśli od cielesnych niewygód. Nad głową miał subtelnie zdobione żebro wachlarzowego sklepienia budowli, którą zdaniem Hornblowera można było bez przesady uznać za najpiękniejszą na świecie. Było coś radującego umysł matematyka w sposobie, w jaki wzory pokrywające sklepienie spotykały się i rozchodziły, jakaś natchniona logika. Nieznani z nazwisk rzemieślnicy, którzy wykonali te prace rzeźbiarskie, musieli być ludźmi o twórczej wyobraźni.

   Kazanie trwało jeszcze, a Hornblower już zaczął się obawiać, że po jego zakończeniu znów się zacznie śpiewanie, znowu te wysokie tony wywodzone przez chłopięcy chór w komeżkach będą go nękały bardziej nawet dotkliwie niż kazanie czy stalla dębowa. Jest to cena, jaką musi płacić za prawo noszenia wstęgi i gwiazdy, za to, że jest Kawalerem Wielce Zaszczytnego Orderu Łaźni. Ponieważ było wiadomo, że przebywa w Anglii na urlopie zdrowotnym - i że wraca już całkiem do zdrowia - nie mogło być mowy o wykręceniu się od uczestnictwa w tej najważniejszej uroczystości Orderu. Kaplica wyglądała niewątpliwie dość efektownie w świetle słonecznym, które przedostając się przez okna odbijało się wzmożonym, radującym oko blaskiem od szkarłatnych i lśniących orderami płaszczy braci-kawalerów. Należało w każdym razie przyznać, że ta pompatyczna i owiana próżnością uroczystość była niewątpliwie piękna w jakiś szczególny, efektowny sposób, nawet pomijając jej skojarzenia historyczne. Może stalla, w której siedział, budziła dawnymi laty to samo uczucie niewygody w Hawke'u1 czy Ansonie2 , może Marlborough3 , tak jak on w szkarłacie i bieli, wiercił się i zżymał na podobnym kazaniu.

   Tamten osobnik o ważnym wyglądzie, z posrebrzaną koroną na głowie, w aksamitnym kaftanie haftowanym w herby królewskie, to tylko wysoki dygnitarz kolegium heraldycznego, piastujący tę dobrze płatną synekurę dzięki doskonałym koneksjom; odsiadując kazanie może się z pewnością pocieszać myślą, że zarabia na życie czyniąc to raz do roku. Obok niego był przełożony Orderu, książę regent, pąsowa barwa oblicza kłóciła się ze szkarłatem płaszcza. Byli też wojskowi, generałowie i pułkownicy o nie znanych mu twarzach. Poza tym jednak kaplica pełna była ludzi, z którymi dzielenie braterstwa Orderu napełniało go dumą - Lord St Vincent, potężnej postury i srogiego wyglądu, człowiek, który wprowadził dowodzoną przez siebie flotyllę w sam środek dwakroć silniejszej eskadry hiszpańskiej; Duncan - to on rozbił flotę holenderską pod Camperdown; i jeszcze z tuzin admirałów i kapitanów, niektórzy nawet z krótszym od niego stażem w marynarce wojennej - Lydiard, zdobywca "Pomony" pod Hawaną; Samuel Hood, dowódca "Zealousa" pod Abukirem4; i Yeo, który szturmował fort El Muro. Było coś radującego i grzejącego w serce w fakcie przynależenia do tego samego rycerskiego kręgu odznaczonych wraz z ludźmi tego pokroju - śmieszne to, ale prawdziwe. Zaś bohaterów Orderu przebywających wciąż na morzu (bo przybyć tu mogli tylko ci, co pracują na lądzie lub są na urlopie) i podejmujących ostatni desperacki wysiłek rozdarcia cesarstwa napoleońskiego jest trzy razy tyle co tu obecnych braci-kawalerów. Hornblower poczuł, że wzbiera w nim fala uczuć patriotycznych: ogarną go wzniosły nastrój. Lecz już po chwili zaczął analizować ten przypływ emocji i zastanawiać się, w jakim stopniu został on wywołany romantycznym pięknem otoczenia.

   Porucznik w mundurze marynarki wojennej wszedł do kaplicy i stanął wahając się przez chwilę, po czym dojrzawszy Lorda St Vincent, ruszył spiesznie ku niemu i podał mu dużą kopertę (ze złamanymi już pieczęciami), którą trzymał w ręku. Teraz nikt już nie słuchał kazania - cała śmietanka Królewskiej Marynarki Wojennej wyciągając szyje zerkała na St Vincenta, który czytał list przysłany najoczywiściej z Admiralicji, urzędującej na drugim końcu Whitehall5 Dziekan, któremu głos załamał się na moment, podjął żwawo kazanie, mówiąc monotonnie do głuchych uszu, nie słuchających go od dłuższej chwili, gdyż St Vincent, przeczytawszy raz list bez żadnej zmiany wyrazu swej jak w kamieniu ciosanej twarzy natychmiast wrócił do początku i czytał go ponownie. St Vincent, tak odważnie ryzykujący los Anglii w bitwie, co przyniosła mu tytuł para, nie był przecież człowiekiem, który zabierałby się pochopnie do dzieła, mając czas na zastanowienie się.

   Skończył powtórne czytanie, złożył list i przesunął spojrzeniem po kaplicy. Każdy z czterdziestu kawalerów Orderu Łaźni zesztywniał z podniecenia w nadziei, że pochwyci jego wzrok. St Vincent wstał i owinął się purpurowym płaszczem; rzucił słówko czekającemu porucznikowi, a potem, sięgnąwszy po kapelusz z pióropuszem, pokuśtykał sztywno ku wyjściu z kaplicy. Uwaga zebranych przeniosła się natychmiast na porucznika; oczy wszystkich obserwowały go idącego transeptem6, a Hornblowerowi szybko zabiło serce i poruszył się niespokojnie, gdy się zorientował, że porucznik zmierza prosto ku niemu.

   - Wyrazy szacunku od jego lordowskiej wysokości, sir - rzekł porucznik - i chciałby on natychmiast zamienić słówko z panem.

   Teraz na Hornblowera przyszła kolej zapiąć płaszcz i pamiętać o zabraniu kapelusza z piórami. Musi za wszelką cenę wyglądać nonszalancko i nie dać zgromadzonym tu kawalerom Orderu okazji do podśmiewania się, że stracił głowę z powodu wezwania go przez Pierwszego Lorda7. Musi wyglądać, jakby to był dla niego chleb powszedni. Gdy niedbałym krokiem wychodził że stalli, szpada dostała mu się między nogi i tylko dzięki łasce Opatrzności nie runął jak długi głową naprzód. Wyprostował się z brzękiem ostróg i szpady i ruszył nawą boczną powoli i z godnością. Wszyscy patrzyli na niego; obecni tu oficerowie wojsk lądowych odczuwali pewnie tylko obojętne zaciekawienie, lecz ci z marynarki wojennej - Lydiard i inni - muszą się zastanawiać, jaki to nowy, nieprzewidziany obrót wzięła wojna na morzu i zazdrościć mu czekających go przeżyć i możliwości wyróżnienia się. W tyle kaplicy, na miejscach siedzących zarezerwowanych dla osób uprzywilejowanych, Hornblower spostrzegł Barbarę wychodzącą mu na spotkanie ze swojej ławki. Uśmiechnął się do niej nerwowo - nie był pewny siebie na tyle, aby się odezwać, czując oczy wszystkich na sobie - i podał jej ramię. Poczuł, że wsparła się mocno na nim i usłyszał jej czysty, ostry głos; Barbary oczywiście nie speszył fakt, że wszyscy ich obserwują.

   - Pewnie jakieś nowe kłopoty, mój drogi? - spytała.

   - Chyba tak - odparł Hornblower półgłosem. Za drzwiami czekał na nich St Vincent, lekki wiatr kołysał strusimi piórami na jego kapeluszu i szeleścił jedwabiem purpurowego płaszcza. Jego masywne uda rozpierały biały jedwab spodni o długości do kolan; chodził tam i z powrotem na wielkich, zniekształconych podagrą stopach, deformujących białe trzewiki. Ekscentryczny strój nie ujmował jednak nic z jego niezachwianej godności. Barbara wysunęła dłoń spod ramienia Hornblowera i dyskretnie pozostała w tyle, żeby obaj mężczyźni mogli porozmawiać swobodnie.

   - Sir? - zwrócił się Hornblower, a potem, przypominając sobie - nie przywykł jeszcze do stosunków z parami - milordzie?

   - Hornblower, jest pan teraz zdolny do czynnej służby?

   - Tak, milordzie.

   - Będzie pan musiał zacząć dziś wieczorem.

   - Tak jest, sir... milordzie.

   - Jak podstawią mi ten przeklęty powóz, zabiorę parta do Admiralicji, gdzie otrzyma pan ode mnie rozkazy. - St Vincent ryknął głosem, który byłby słyszany na salingu grotmasztu podczas huraganów na wodach Indii Zachodnich. - Johnson, nie ma          j e s z c z e  tych przeklętych koni?

   St Vincent zauważył Barbarę za plecami Hornblowera.

   - Sługa łaskawej pani - rzekł; zdjął kapelusz z pióropuszem i ukłonił się przyciskając go do piersi; wiek, podagra i lata spędzone na morzu nie pozbawiły go dworskich manier, lecz że sprawy kraju przede wszystkim wymagały jego uwagi, zaraz obrócił się do Hornblowera.

   - Jakie to zadanie, milordzie? - spytał Hornblower.

   - Stłumienie buntu - odparł srogim tonem St Vincent. - Przeklętego buntu, niech go piekło pochłonie. Może się powtórzyć rok dziewięćdziesiąty czwarty8. Miał pan może okazję poznać Chadwicka... porucznika Augustyna Chadwicka?

   - Był ze mną midszypmenem u Pellewa9, milordzie.

   - No więc on... ach, jest wreszcie ten przeklęty powóz. Co z Lady Barbarą?

   - Wrócę moją karetą na Bond Street - odparła Barbara - i odeślę ją po Horatia do Admiralicji. Już nadjeżdża.

   Kareta z Brownem i stangretem na koźle zatrzymała się za powozem St Vincenta i Brown zeskoczył na ziemię.

   - No to świetnie. Idziemy, Hornblower. Jeszcze raz sługa łaskawej pani.

   St Vincent z trudem wgramolił się na siedzenie, Hornblower siadł obok niego i ciężki wehikuł ruszył ze stukotem kopyt końskich o bruk. Blade światło słońca padało przez okienka na grubo ciosane oblicze St Vincenta siedzącego ze zgiętymi plecami na skórzanym siedzeniu; jacyś oberwańcy na ulicy spostrzegli barwnie odzianych panów w powozie i krzyknęli "Hurra" machając postrzępionymi czapkami.

   - Chadwick był dowódcą brygu "Flame"10, osiemnastodziałowego - powiedział St Vincent. - Załoga zbuntowała się w Zatoce Sekwańskiej i trzyma jego i pozostałych oficerów jako zakładników. Wysłali podoficera nawigacyjnego i czterech wiernych nam marynarzy w gigu z ultimatum skierowanym do Admiralicji. Gig przybył do Bembridge11 ubiegłej nocy, a papiery właśnie mi dostarczono - oto one.

   St Vincent potrząsnął pismem trzymanym w sękatej dłoni, wraz z załącznikami, które dopiął po otrzymaniu ich w Opactwie westminsterskim.

   - Jakież to ultimatum, milordzie?

   - Amnestia... darowanie winy. I powieszenie Chadwicka. W przeciwnym razie przekazują bryg Francuzom.

   - Zwariowani głupcy! - mruknął Hornblower.

   Pamiętał Chadwicka z "Indefatigable", już wtedy, dwadzieścia lat temu, za starego na midszypmena. Teraz chyba po pięćdziesiątce i tylko porucznik. Jako midszypmen miał podły charakter; pomijany wciąż przy awansach, musiał być jeszcze gorszy będąc porucznikiem. Jeśli chciał, mógł zrobić prawdziwe piekło na tak małej jednostce jak "Flame", gdzie był prawdopodobnie jedynym oficerem z patentem królewskim. Wystarczający powód do buntu. Po straszliwych nauczkach w Spithead i Nore12, po zamordowaniu Pigotta na "Hermionie" wyeliminowano z marynarki wojennej osobników o najgorszych charakterach. Jest to wciąż ciężka, okrutna służba, lecz nie do tego stopnia, żeby doprowadzać marynarzy do tak samobójczego kroku jak bunt, chyba że w grę wchodzą szczególne okoliczności. Dowódca okrętu, okrutny i niesprawiedliwy, zaś wśród załogi przywódca zdeterminowany i bystry - taka kombinacja może wywołać bunt. Niezależnie jednak od przyczyny bunt musi być natychmiast stłumiony, musi się spotkać z najsurowszą karą. Ospa ani cholera nie są bardziej zaraźliwe ani bardziej zgubne niż bunt na jednostce bojowej. Niech jeden buntownik uniknie kary, a wszyscy następni mający jakieś żale będą go wspominać i iść za jego przykładem.

   A przecież Anglia jest w krytycznym momencie walki z francuskim despotyzmem. Pięćset okrętów wojennych w morzu - z tego dwieście to jednostki liniowe - broni mórz przed nieprzyjaciółmi. Sto tysięcy wojska pod dowództwem Wellingtona13 przedziera się przez Pireneje do południowej Francji. A cała zbieranina wojsk Europy wschodniej, Rosjanie i Prusacy, Austriacy i Szwedzi, Kroaci, Węgrzy i Holendrzy, jest odziewana, karmiona i uzbrajana staraniem Anglii. Wydawało się, że Anglia nie jest w stanie zdobyć się na jeszcze jeden wysiłek w tej walce; nawet że musi zachwiać się i załamać pod tak straszliwym obciążeniem. Bonaparte walczył o swoje życie z całą przebiegłością i okrucieństwem, jakiego można się było po nim spodziewać. Kilka dalszych miesięcy uporczywych zabiegów, kilka miesięcy straszliwego wysiłku może przywieść go do upadku i przywrócić pokój na tym oszalałym świecie; moment niepewności, chwila zwątpienia, i tyrania może zacisnąć szpony na ludzkości na dalsze pokolenie, na wiele przyszłych pokoleń.

   Powóz wtoczył się na dziedziniec Admiralicji i dwaj emerytowani marynarze ciężko stąpając na drewnianych protezach podeszli otworzyć drzwiczki. St Vincent wysiadł pierwszy, za nim Hornblower i obaj w płaszczach ze wspaniałego szkarłatnego i białego jedwabiu udali się do biura Pierwszego Lorda.

   - To jest ich ultimatum - powiedział St Vincent rzucając papier na biurko.

   Napisane niewprawnym pismem - pomyślał od razu Hornblower - nie pisał tego jakiś zbankrutowany kupiec czy pracownik biura adwokackiego siłą wcielony do marynarki.

                                                                      

                                                                       Na pokładzie okrętu JKM "Flame"

                                                                       w pobliżu Hawru.

                                                                       7 października 1813 roku

  

   My wszyscy tutaj jesteśmy dusze lojalne i wierne, ale porucznik Augustyn Chadwick nas chłosta i nas głodzi i przez miesiąc wywołuje całą załogę dwa razy na każdej wachcie. Wczoraj zapowiedział, że dziś wychłosta co trzeciego z nas, a resztę z nas jak tylko tym drugim się zagoi. To trzymamy go zamkniętego pod kluczem w jego kajucie i czeka na niego lina przepuszczona przez blok na noku fokrei, bo on powinien być powieszony potem co zrobił chłopcu Jamesowi Jonesowi, on jego zabił i my myślimy, że w swoim raporcie doniósł, że jemu się zmarło od gorączki. Chcemy, żeby Ich Lordowskie Wysokości w Admiralicji obiecali nam osądzić jego za jego zbrodnie i dać nam nowych oficerów i niech co było pójdzie w zapomnienie. Chcemy dalej bić się o swobody dla Anglii, bo z nas dusze lojalne i wierne, jak już żeśmy mówili, ale Francja jest na naszej zawietrznej i wszyscy jesteśmy w tym razem i nie chcemy dać się powiesić jako buntowniki i jak spróbujecie zająć ten okręt, to my jego wciągniemy na nok rei i popłyniemy do Francuzów. Podpisujemy to wszyscy.

                                                                       Z uniżonym poważaniem

  

   Wszędzie na marginesie listu były podpisy, siedem podpisów i kilkadziesiąt krzyżyków z dopiskiem przy każdym krzyżyku: "Henry Wilson, jego znaczek", "William Owen, jego znaczek" i tak dalej; podpisy wykazywały zwykłą proporcję piśmiennych i niepiśmiennych w przeciętnej załodze okrętu. Skończywszy czytać, Hornblower podniósł wzrok na St Vincenta.

   - Zbuntowane psy - warknął St Vincent.

   Może i tak, pomyślał Hornblower. Ale pomyślał również, że mieli swoje racje, by się zbuntować. Mógł doskonale wyobrazić sobie sposób, w jaki byli traktowani, nie kończące się, niczym nie usprawiedliwione pasmo okrucieństw obok normalnych trudów życia na okręcie w służbie blokadowej; niedole, którym kres przynieść może tylko śmierć albo bunt - innego wyjścia nie ma.

   Postawieni wobec pewnej chłosty w bliskiej przyszłości zbuntowali się, a on nie potrafił winić ich za to. Widział dosyć pleców pociętych na pasy; wiedział, że sam zrobiłby wszystko, dosłownie wszystko, żeby uniknąć tej tortury, gdyby stanął wobec takiej perspektywy. Skóra na nim ścierpła, gdy zaczął się poważnie zastanawiać, jak by się czuł wiedząc, że ma być wychłostany w przyszłym tygodniu. Ludzie ci mają moralne prawo po swojej stronie; to nie sprawiedliwość, lecz konieczność sprawia, że muszą ponieść karę za ten dający się usprawiedliwić występek. Byt kraju i narodu w znacznej mierze zależy od zamykania buntowników, wieszania prowodyrów i karania chłostą pozostałych; od wypalenia gorącym żelazem tego nowego punktu zapalnego, który pojawił się na prawym ramieniu Anglii, zanim choroba się rozszerzy. Muszą zostać powieszeni, choćby moralnie byli niewinni - jest to taka sama konieczność wojenna jak zabijanie Francuzów będących być może doskonałymi mężami i ojcami. Dobrze też będzie nie dać St Vincentowi odgadnąć jego uczuć - Pierwszy Lord oczywiście nienawidzi buntówników jako takich, bez zadawania sobie trudu głębszego wniknięcia w ich sytuację.

   - Jakie ma pan dla mnie rozkazy, milordzie? - zapytał.

   - Dam panu carte blanche - odparł St Vincent. - Wolną rękę. Ma pan przyprowadzić tu "Flame" bezpiecznie i cało, a z nim buntowników, i pańska sprawa, jak pan to zrobi.

   - Da mi pan pełne uprawnienia, milordzie, na przykład do negocjowania?

   - Do diaska, nie to miałem na myśli - odparł St Vincent. - Chciałem powiedzieć, że może pan dostać tyle jednostek, ile pan poprosi. Mogę użyczyć panu trzech okrętów liniowych, jeśli pan chce. Dwie fregaty. Jednostki bombowe. Nawet statek rakietowy, jeśli uważa pan, że będzie go można wykorzystać - ten Congreve chciałby znowu zobaczyć swoje rakiety w akcji.

   - Sytuacja nie wygląda na taką, milordzie, w której potrzebna byłaby specjalnie duża siła. Okręty liniowe są za wielkie do tego celu.

   - Do diaska, też wiem o tym. - Na wielkiej twarzy St Vincenta odbijała się walka wewnętrzna. - Ci podli szubrawcy mogą wpłynąć w mgnieniu oka do ujścia Sekwany na pierwszą oznakę grożącego im niebezpieczeństwa. Wiem, że tu trzeba rozumu. Dlatego, Hornblower, posłałem po pana.

   Piękny komplement. Hornblower czuł się trochę pochlebiony; rozmawia tu prawie jak równy z równym z jednym z największych admirałów, których proporzec powiewał kiedykolwiek na maszcie okrętu, i to uczucie jest niesłychanie przyjemne. W dodatku pod wpływem rosnącego nacisku wewnętrznego Pierwszy Lord wyrzucił nagle z siebie jeszcze bardziej zaskakujące stwierdzenie:

   - I marynarze lubią pana, Hornblower. Do licha, nie znam nikogo, kto by pana nie lubił. Wierzą w pana i słuchają pana. Jest pan jednym z oficerów, o których się mówi wśród marynarzy. Ufają panu i spodziewają się po panu wielkich rzeczy - i ja też, u diaska, jak sam pan widzi.

   - Lecz, milordzie, jeśli przemówię do załogi, będzie to oznaczało, że prowadzę z nimi negocjacje.

   - Żadnych rozmów z buntownikami! - huknął St Vincent, bijąc w stół ogromną jak udziec barani pięścią. - Mieliśmy tego dosyć w dziewięćdziesiątym czwartym.

   - Wobec tego carte blanche, jaką mi pan daje, to nic więcej, milordzie, jak zwykłe rozkazy dla oficera marynarki wojennej - zauważył Hornblower.

   Sprawa jest poważna; wysyła się go z niezwykle trudnym zadaniem, i będzie musiał wziąć na siebie całe odium za ewentualne niepowodzenie. Nie wyobrażał sobie, że będzie kiedykolwiek licytować się w argumentach z Pierwszym Lordem, a przecież to właśnie robił zmuszony zwykłą koniecznością. W błysku jasnego widzenia uświadomił sobie, że ostatecznie wiedzie spór nie ze względu na siebie; nie próbuje bronić własnych interesów. Dyskutował zupełnie bezosobowo; oficer który jest wysyłany z zadaniem odbicia "Flame" i którego przyszłość może zależeć od udzielonych mu pełnomocnictw, to nie Hornblower siedzący w tym rzeźbionym fotelu, odziany w biały i szkarłatny jedwab, ale jakieś biedaczysko, którego mu żal i którego interesy leżą mu na sercu, gdyż reprezentują one interes narodowy. Potem obie te istoty stopiły się znowu w jedno i to był on, mąż Barbary, człowiek, który był na przyjęciu u Lorda Liverpoolu14 ubiegłego wieczora i wciąż jeszcze odczuwał po tym lekki ból w czaszce nad czołem, który ma wypłynąć w tej nieprzyjemnej misji, nie dającej za grosz okazji do sławy czy wybicia się, wystawiając się na ogromne ryzyko fiaska mogącego uczynić z niego pośmiewisko marynarki wojennej i przedmiot kpin w całym kraju.

   Znowu badał uważnie wyraz twarzy St Vincenta; admirał nie jest głupcem i pod tym kanciastym czołem kryje się inteligentny umysł - boryka się z własnymi uprzedzeniami, próbując zrezygnować z nich przy pełnieniu swej powinności.

   - A więc dobrze, Hornblower - rzekł wreszcie. - Dam panu całkowitą swobodę działania. Każę sporządzić rozkazy dla pana w tym sensie. Oczywiście będzie pan miał stanowisko komodora.

   - Dziękuję, milordzie - odparł Hornblower.

   - Oto lista załogi okrętu - ciągnął St Vincent. - Nie mamy tu zastrzeżeń wobec żadnego z nich. Nathaniel Sweet, pomocnik bosmana - tu jest jego podpis - był kiedyś starszym oficerem na węglowcu z Newcastle - zwolniony za pijaństwo. Może on jest prowodyrem. Ale może nim być każdy z nich.

   - Czy wiadomość o buncie została ujawniona?

   - Nie. I prośmy Boga, żeby do tego nie doszło, dopóki nie zostanie wciągnięta flaga sądu wojennego. Holden w Bembridge miał dosyć rozumu, żeby nie pisnąć o tym. Zatrzymał pod kluczem podoficera nawigacyjnego i załogę łodzi, jak tylko usłyszał, jaką przywieźli nowinę. "Dart" wychodzi do Kalkuty w przyszłym tygodniu - zostaną zamustrowani na ten statek. Upłyną miesiące, zanim ta historia przedostanie się do publicznej wiadomości.

   Bunt to zaraza roznoszona przez słowa. Miejsce zarażone musi zostać odizolowane do chwili, aż Będzie można wypalić je gorącym żelazem.

   St Vincent przysunął do siebie plik papierów i sięgnął po pióro - piękne pióro indycze z jedną z tych świeżo wprowadzonych złotych stalówek.

   - Jaką chce pan jednostkę?

   - Coś zwrotnego i niedużego - odrzekł Hornblower.

   Nie miał pojęcia, jak się zabierze do odzyskania okrętu, któremu wystarczy przesunąć się o dwie mile w kierunku zawietrznym, żeby stał się nie do odzyskania, lecz duma kazała mu stwarzać pozory pewności siebie. Złapał się na tym, iż zastanawia się, czy wszyscy mężczyźni są tacy jak on, silący się na udawanie odwagi cywilnej, gdy faktycznie czują się słabi i bezradni - pamiętał jednak uwagę Swetoniusza15 o Neronie, że uważał on wszystkich ludzi za tak samo zepsutych jak on, chociaż publicznie nie przyznawali się do tego.

   - Mamy "Porta Coeli"16 - powiedział St Vincent unosząc siwe brwi. - Bryg uzbrojony w osiemnaście dział - w istocie bliźniak "Flame". Stoi w Spithead gotowy do odpłynięcia. Dowódcą jest Freeman - ten co miał kuter "Clam" pod pańskim dowództwem na Bałtyku. To on przywiózł pana do kraju, czy tak?

   - Tak, milordzie.

   - Nada się?

   - Myślę, że tak, milordzie.

   - Pellew dowodzi eskadrą w środkowej części Kanału. Prześlę mu rozkaz, żeby dał panu wszelką pomoc, jakiej może pan zażądać.

   - Dziękuję, milordzie.

   - I oto podjął się trudnego - może nawet niewykonalnego - zadania bez najmniejszej próby zostawienia sobie furtki do wycofania się, nie starając się nawet zasiać ziarna wymówek, które mógłby wyzyskać w razie niepowodzenia. Bardzo to było lekkomyślne z jego strony, wiedział jednak, że nie pozwoliła mu na to jego śmieszna duma. Nie umiał stosować tych wszystkich "jeżeli" lub "ale" wobec ludzi pokroju St Vincenta, a faktycznie wobec nikogo. Zastanawiał się, czy to dlatego, że komplement wypowiedziany przed chwilą przez Pierwszego Lorda uderzył mu do głowy, czy też może ze względu na rzuconą mimochodem uwagę, że może "żądać" pomocy od Pellewa, głównodowodzącego, pod którym służył dwadzieścia lat temu za swoich czasów midszypmeńskich. Uznał, że jedyny powód to jego bezsensowna duma.

   - Wiatr jest północno-zachodni i stały - mówił St Vincent rzucając okiem na tarczę powtarzającą wskazania wiatrowskazu na dachu Admiralicji. - Ale barometr spada. Im wcześniej pan wypłynie, tym lepiej. Poślę za panem rozkazy do miejsca, gdzie się pan zatrzymał - niech pan skorzysta z tej okazji, żeby się pożegnać z żoną. Gdzie ma pan swoje rzeczy?

   - W Smallbridge, milordzie. Prawie po drodze do Portsmouth.

   - Dobrze. Teraz jest południe. Powiedzmy, że wyjedzie pan o trzeciej, karetą pocztową do Portsmouth - nie może pan jechać rozstawnymi końmi ze swoim kufrem marynarskim. Osiem godzin - siedem, drogi nie są jeszcze rozmiękłe o tej porze roku. Zaraz wyślę kurierem rozkazy do Freemana. Życzę powodzenia, Hornblower.

   - Dziękuję, milordzie.

   Hornblower owinął się płaszczem, poprawił szpadę i ruszył do wyjścia. Jeszcze nie opuścił pokoju, a już wchodził urzędnik wezwany przez St Vincenta dzwonkiem, żeby pisać pod jego dyktando rozkaz dla Hornblowera. Na dworze wiał silny północno-zachodni wiatr, o którym mówił St Vincent, i Hornblower w swoim płaszczu o żywych szkarłatno-białych barwach poczuł się zziębnięty i zagubiony. Ale kareta czekała na niego, tak jak obiecała Barbara.

  

Rozdział II

   Ona sama powitała go, gdy dotarł na Bond Street, spokojnym spojrzeniem i opanowanym wyrazem twarzy, jak przystało na przedstawicielkę rasy bojowników. Bała się jednak wyrzec więcej niż jedno słowo.

   - Rozkazy? - zapytała.

   - Tak - odparł Hornblower, a potem ulegając naporowi silnych mieszanych uczuć, kłębiących się w jego duszy, dodał: - Tak, kochana.

   - Kiedy?

   - Odpływam dziś wieczorem ze Spithead. Wypisują mi teraz rozkazy... muszę ruszać, jak tylko mi je tu doślą.

   - Z wyrazu twarzy St Vincenta domyśliłam się, że tak będzie. Wysłałam więc Browna do Smallbridge, żeby zapakował twój kuferek. Będzie już przygotowany, jak tam przyjedziemy.

   Niezawodna, przewidująca, opanowana Barbara! Ale "Dziękuję ci, moja droga", to było wszystko, co potrafił powiedzieć. Nawet teraz, po spędzonym z nią dłuższym okresie, zdarzały się często te trudne momenty; chwile, gdy przepełniony uczuciem (a może właśnie dlatego), nie umiał przecież znaleźć słów.

   - Kochanie, czy mogę spytać, dokąd się udajesz?

   - Gdybyś spytała, nie mógłbym ci powiedzieć - odrzekł Hornblower z wymuszonym uśmiechem. - Przykro mi, skarbie.

   Barbara nie pisnęłaby nikomu słówka ani nie dałaby niczym poznać, w jakiej misji został wysłany, ale mimo to nie mógł jej nic zdradzić, żeby nie można było obciążyć jej odpowiedzialnością na wypadek rozejścia się wieści o buncie; lecz nie to było rzeczywistym powodem. Jego obowiązkiem było milczeć, a obowiązek nie dopuszcza żadnych wyjątków. Barbara - jak tego wymagała sytuacja - odpowiedziała mu pogodnym uśmiechem. Przeniosła uwagę na jego jedwabny płaszcz i wdzięczniej udrapowała mu go na ramionach.

   - Szkoda - zauważyła - że w tych nowoczesnych czasach mężczyźni mają tak mało okazji, żeby się ładnie ubrać. W szkarłacie i bieli jest ci, mój drogi, do twarzy. Bardzo przystojny z ciebie mężczyzna - wiedziałeś o tym?

   Wtedy krucha, sztuczna bariera między nimi pękła i rozwiała się jak przekłuta bańka mydlana. Hornblower z usposobienia był człowiekiem spragnionym uczucia, dowodów miłości, jednakże przestrzeganie przez tyle lat dyscypliny wewnętrznej w bezlitosnym świecie utrudniało mu, nawet prawie uniemożliwiało, ujawnienie tej cechy. Czaiła się w nim zawsze obawa przed odtrąceniem, rzecz zbyt straszna, żeby się na to narażać. Miał się zawsze na baczności przed samym sobą, przed światem zewnętrznym. A ona... ona znała te jego nastroje, zdawała sobie z nich sprawę, choć urażało to jej dumę. Stoickie wychowanie angielskie wykształciło w niej nieufność wobec emocji, niechęć do ich uzewnętrzniania. Była tak samo dumna jak on; potrafiła złościć się, że jest od niego zależna w osiąganiu pełni życia, jak on bywał zły, że czuje się niepełny bez jej miłości. Byli dwojgiem dumnych ludzi, którzy z tej czy innej przyczyny uczynili egocentryczną samowystarczalność normą doskonałości, od której odejście wymagało często większego poświęcenia niż to, na jakie byli przygotowani.

   W chwilach jednak, gdy kładł się nad nimi cień rozstania, znikała duma i niechęć i potrafili być cudownie naturalni, odrzucając krępujące pancerze nałożone na nich przez lata życia. Znalazła się w jego ramionach, a jej dłonie wyczuwały pod płaszczem ciepło jego ciała poprzez cienki jedwab kubraka; przywarła z żarem do niego, a on objął ją również gorącym uściskiem. Gorsety wyszły już wtedy z mody i suknia Barbary była tylko leciutko usztywniona w talii fiszbinami; czul, jak w jego objęciach jej śliczne ciało omdlewa i poddaje się mimo dobrze wyrobionych mięśni (dzięki konnej jeździe i długim spacerom), co wreszcie nauczył się uważać za pociągające u kobiety, zamiast dawniej uznawanej wiotkości i słabości. Zwarli się w pocałunku gorącymi wargami, patrząc na siebie śmiejącymi się oczyma.

   - Mój najdroższy! Mój skarbie! - rzekła, a potem z ustami przy ustach wymruczała do swego ukochanego czułe słówka bezdzietnej kobiety: - Moje dziecko. Mój drogi dzieciaku!

   Nic milszego nie mogła mu powiedzieć. Ulegając jej pozbywając się swego ochronnego pancerza, pragnął być zarówno jej dzieckiem, jak i mężem; podświadomie chciał mieć pewność, że obnażając się tak przed nią znajdzie ją oddaną mu i lojalną, jak matka dziecku, nie wyzyskującą jego bezbronności. Stopniały resztki rezerwy; zlali się w jedno w szalonym porywie namiętności, jaki rzadko zdarzało im się przeżywać. Nic nie mogło zmącić go teraz. Mocne palce Hornblowera rozluźniły jedwabny sznur przytrzymujący płaszcz; zapięcia kubraka, z którymi nie był obeznany, śmieszę sznurówki krótkich spodni - mocowanie się z tym wszystkim nie popsuło mu nastroju. W pewnej chwili Barbara schwytała się na tym, że okrywa pocałunkami jego ręce, te długie piękne palce, których wspomnienie prześladowało ją czasem nocą w okresach rozstań, i był to gest najczystszego uczucia bez żadnej symboliki. Byli wolni dla siebie nawzajem, swobodni, nieskrępowani, zakochani. Stanowili cudowną jedność, nawet gdy już opadła fala namiętności; przeżyli spełnienie bez nasycenia się sobą. Pozostali złączeni, nawet gdy zostawił ją tam leżącą, gdy zerknąwszy w lustro zobaczył, że jego rzedniejące włosy są okropnie potargane.

   Mundur wisiał na drzwiach ubieralni. Barbara pomyślała o wszystkim, gdy on był ze St Vincentem. Umył się w miednicy, wytarł gąbką rozgrzane ciało, ale nie miał uczucia, że zmywa brud - był to akt czystej przyjemności. Gdy lokaj zastukał do drzwi, Hornblower już w koszuli i w spodniach narzucił na siebie szlafrok i wyszedł. To były rozkazy dla niego; pokwitował ich odbiór, skruszył pieczęć i usiadł, aby je przeczytać i upewnić się, że nie ma w nich niczego niejasnego, co należałoby wyklarować przed opuszczeniem Londynu. Stare, znane zwroty: "Niniejszym prosi się pana i nakazuje"; "Poleca się zatem panu jak najściślej" - te same, pod których nakazem Nelson szedł do boju pod Trafalgarem, a Blake pod Teneryfą. Sens rozkazów był jasny, a zakres przekazanych uprawnień jednoznaczny. Przeczytane na głos załodze okrętu - lub sądowi wojennemu - zostałyby bez trudu zrozumiane. Czy będzie musiał w ogóle odczytywać je na głos? Oznaczałoby to wszczęcie negocjacji z buntownikami. Miał do tego upoważnienie, lecz byłoby to oznaką słabości, wywołującą unoszenie brwi na tę wiadomość w całej marynarce wojennej, czymś, co rzuciłoby cień rozczarowania na grubo ciosane oblicze St Vincenta. W taki czy inny sposób, oszustwem lub podstępem, musi nakłonić setkę angielskich marynarzy do oddania się w jego ręce, aby można ich było powiesić lub wychłostać za coś, co - jak świetnie wiedział - sam uczyniłby w podobnych okolicznościach. Musi pełnić swój obowiązek; czasem tym obowiązkiem jest zabijanie Francuzów, a czasem może to być coś innego. Jeśli w ogóle trzeba kogoś zabić, to wolałby, aby to byli Francuzi. I jak, u Boga Ojca, ma się zabrać do wykonania swego obecnego zadania?

   Drzwi sypialni otwarły się i weszła Barbara, promienna i uśmiechnięta. Spojrzenia ich zetknęły się, a dusze wybiegły sobie naprzeciw; ani groźba fizycznego rozstania, ani rozmyślania Hornblowera nad jego nową, nieprzyjemną misją nie zdołały naruszyć duchowej harmonii między nimi. Ich związek był mocniejszy niż kiedykolwiek i, szczęśliwcy, wiedzieli o tym. Hornblower wstał.

   - Za dziesięć minut będę gotów do odjazdu - rzekł. - Odprowadzisz mnie do Smallbridge?

   - Czekałam, żebyś mnie o to poprosił - odparła Barbara.

  

Rozdział III

   Noc była najciemniejsza, jaką można sobie wyobrazić, a wiatr skręcając ku zachodowi dął z siłą półwichury, i wyglądało, że będzie się nasilał. Owiewał Hornblowera, trzepocząc nogawkami jego spodni przy kolanach nad wysokimi butami morskimi, zaś wszędzie naokoło i nad głową takielunek wył w ciemnościach wściekłym chórem, jak gdyby protestując przeciwko ludzkiej głupocie wystawiającej kruchy, człowieczą ręką wykonany osprzęt na gwałtowne ataki sił natury. Nawet tu, pod osłoną wyspy Wight, mały bryg miotał się pod stopami Hornblowera stojącego na niewielkim pokładzie rufowym. Gdzieś po jego nawietrznej ktoś - chyba podoficer - beształ marynarza za nieznane przewinienie; niewybredne słowa dolatywały do uszu Hornblowera z porywami wiatru.

   Człowiek obłąkany, myślał Hornblower, musi znać te szalone kontrasty, te nagłe przeskoki z nastroju w nastrój, te gwałtowne przemiany w otaczającym go świecie; w takim wypadku zmianom podlega szaleniec, ale w jego własnym wypadku zmieniało się otoczenie. Rano, nie więcej jak dwanaście godzin temu, siedział w Opactwie westminsterskim z kawalerami Orderu Łaźni, wszystkimi w szkarłatnych i białych jedwabiach; poprzedniego wieczora jadł obiad z premierem. Był w ramionach Barbary; prowadził luksusowy żywot na Bond Street17, gdzie wystarczyło pociągnąć za sznur dzwonka, aby spełniona została każda zachcianka, jaka mogłaby przyjść do głowy. Było to bytowanie w przyjemnym dogadzaniu sobie. Dwadzieścioro służby byłoby naprawdę zdumione i zmartwione, gdyby zaszło najdrobniejsze zakłócenie w ustabilizowanym toku życia Sir Horatia - oba te słowa były oczywiście wymawiane przez nich łącznie, z czego tworzyło się jakieś cudaczne "Surroratio". Barbara chodziła koło niego całe lato, pilnując, żeby resztki rosyjskiego tyfusu, który sprowadził go chorego do domu, zostały zlikwidowane. Przechadzał się w słońcu po ogrodach Smallbridge za rączkę z małym Ryszardem, a ogrodnicy czapkując ustępowali mu z szacunkiem z drogi. Wspominał to złociste popołudnie, kiedy obaj z Ryszardem leżeli obok siebie na brzuchach nad sadzawką z rybkami, próbując łapać rękoma złotego karpia; jak wracali do domu w blasku zachodzącego słońca, zabłoceni, mokrzy i niewymownie szczęśliwi, on i jego dziecko, tak sobie bliscy jak on i Barbara tego ranka. Szczęśliwy żywot, zbyt szczęśliwy.

   Tego popołudnia w Smallbridge, gdy Brown z forysiem przenosili jego marynarski kuferek do karety pocztowej, pożegnał się z Ryszardem uściskiem dłoni, jak mężczyzna z mężczyzną.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin