Sabatini Rafael -- Czarny łabędź.rtf

(367 KB) Pobierz

Rafael Sabatini

 

CZARNY ŁABĘDŹ

 

(The Black Swan)

Przełożył Stanisław Rembek

 

 

Major Sands, świadomy swoich niepospolitych zasług, skłonny był przyjmować – nie bez pobłażania – dary, zsyłane mu przez Fortunę. Widział już nieraz, jak ta ślepa bogini obsypywała swymi łaskami ludzi bez żadnych zasług, odmawiając zarazem słusznego wynagrodzenia takim, którzy byli tego godni. Czyż i jemu nie kazała czekać tak długo? Skoro wreszcie zwróciła nań uwagę, był daleki od uznania tego za jej kaprys. Pozostawał przekonany, że uległa mu jako temu, który potrafił ją przymusić.

O tym właśnie rozmyślał, wsparty o tapczan, ustawiony dla miss Priscilli Harradine pod daszkiem z żaglowego płótna na wysokiej rufie „Centaura”.

Żaglowiec zarzucił kotwicę w obszernej zatoce Fort Royal, swojej pierwszej przystani od Barbadosu. Odnawiano tu zapasy słodkiej wody, podczas gdy na dziobie kucharz okrętowy i szef załogi, wsparci na parapecie pokładu, targowali się z handlarzami, siedzącymi w całej flotylli piróg, o cenę owoców i warzyw.

Wątłe łodzie tańczyły na falach, obijając się o burty okrętu. Kierowali nimi biali, Metysi i Karaibowie wrzeszczący wniebogłosy w nadziei, że uda im się sprzedać ich zapasy.

Na szczycie okrętowej schodni sterczał kapitan Bransome, wystrojony w kaftan o sztywnych połach, z błękitnego sukna, ozdobionych złotymi galonami. Wymyślał krzykliwie jakiemuś Żydowi, który właśnie przymocował swoją łódź do opuszczonego trapu i zachwalał swoje towary.

Pomiędzy okrętem a wybrzeżem na seledynowych wodach zatoki, poruszanych leniwie przez północno-wschodnią bryzę, która łagodziła przyjemnie podzwrotnikowy upał rozsłonecznionego dnia, kołysał się las masztów pod miastem Fort-Royal, uderzająco białym na tle ciemnych zboczy Martyniki, przytłoczonej na północy przez masyw wulkanu Mont-Pele, którego nagi szczyt rysował się na niebie barwy błękitnego kobaltu.

Kapitan rzucał kolejno okiem to na natrętnego Żyda, to na sporą łódź, oddaloną jeszcze jakie pół mili, a kierującą się w stronę „Centaura”. Zdjął swój skórzany kapelusz, odsłaniając wielką głowę, obwiązaną niebieskim szalem, który nosił zamiast peruki. Źle się czuł w oficjalnym mundurze angielskiego kapitana, którego okręt zawinął do portu, i leniwie ocierał zroszone potem czoło.

W rufowym kasztelu okrętu – pomimo bryzy i cienia, jaki dawał daszek – major Sands równie źle znosił upał. Był on człowiekiem słusznej postury, nawet otyłym, chociaż już od dłuższego czasu bawił pod Zwrotnikiem Raka. Przybył na Antyle przed pięciu laty, jeszcze za życia króla Karola II. Wierzył wówczas, że w Nowym Świecie nareszcie napotka Fortunę, która tak uparcie unikała go w rodzinnych stronach. Rozrzutny i rozpustny ojciec roztrwonił majątek rodzinny i pozostawił mu spadek nader szczupły. Syn nie odziedziczył wad po swoim przodku. W przeciwieństwie do ojca odznaczał się tym wyrachowanym chłodem, który – połączony z inteligencją – może wydźwignąć człowieka bardzo wysoko. Ale, niestety, Sandsowi brakowało właśnie inteligencji, i – jak to zazwyczaj bywa w podobnych wypadkach – nie dostrzegał on w sobie owego niedostatku. Zresztą czyż i tak nie osiągnął celu, jaki sobie postawił? Przybywszy na Antyle, aby szukać tam szczęścia, znalazł je dzięki – jak sądził – osobistym zasługom.

Szczęście to znajdowało się obecnie na odległość jego ręki. Uosabiała je młoda dziewczyna, wyciągnięta leniwie na tapczanie z rzeźbionego drewna dębowego, Priscilla Harradine. Była średniego wzrostu, wysmukła, o małych dłoniach i wąskich stopach. Przejawiała ten rodzaj fizycznego wdzięku, który był tylko zewnętrznym odblaskiem czaru duszy. Jej twarz wyglądała rozkosznie spod słomkowego kapelusza o szerokim rondzie. Delikatna cera harmonizowała doskonale z ciepłą barwą jasnych włosów, jak gdyby gorący klimat Antigui nie zdołał pozbawić jej świeżości.

Usta i podbródek miała wydatne, ale żywe oczy, barwy pośredniej pomiędzy głębokim błękitem nieba i jasną zielenią morskiej fali, wyrażały dobroć i słodycz. Nosiła suknię jedwabną koloru kości słoniowej, o wysokim stanie, a ozdobione festonami baskiny stanika były obramowane złocistymi koronkami. Poruszała wolno wachlarzem z zielonych i czerwonych piór papuzich.

Sir John Harradine po śmierci żony postanowił wyemigrować z zamiarem odzyskania swej nadszarpniętej fortuny. Stanowisko gubernatora jednej z wysp zawdzięczał jednemu z dobrze widzianych u dworu przyjaciół. Była to sposobność nieoczekiwana. Człowiek obrotny nie mógł jej nie wykorzystać, żeby się nie wzbogacić w służbie królewskiej. Toteż sir John dobrze wyzyskał sześć lat swego gubernatorstwa. Kiedy zmarł powalony podzwrotnikową gorączką, pozostawił swej jedynej córce znaczny majątek oraz sporą posiadłość ziemską w hrabstwie Kentu. Dominium to nabył za pośrednictwem londyńskiego przyjaciela.

Sir John postanowił również, że po jego śmierci Priscilla opuści Antyle i powróci do Anglii, do swojej ciotki, która zastąpi jej matkę. Na łożu śmierci prosił córkę o przebaczenie, że kazał jej znosić ciężkie warunki klimatu Indii Zachodnich, po czym skonał.

Priscilla Harradine uwielbiała swego ojca. Po jego śmierci pozostawała straszliwie smutna i samotna. Otoczyła ją jednakże tkliwa przyjaźń majora Sandsa.

Bartłomiej Sands był zastępcą sir Johna. Mieszkał wraz z nimi w pałacu gubernatorskim i miss Priscilla traktowała go niemal jak członka rodziny. Z tego też powodu przyjęła natychmiast opiekę oraz pocieszenia, których jej nie skąpił. Jego szansę następstwa na stanowisku gubernatora Antigui nie były wielkie. Major był oczywiście przekonany, że posiada wszelkie po temu kwalifikacje, ale łaska dworu miała o wiele większe znaczenie, niż zasługi osobiste, a otoczenie królewskie przyśle na pewno jakiegoś zrujnowanego szlachcica, aby na nowo pozłocił swoją tarczę herbową na Antylach.

Rozumowanie to skłoniło majora do wniosku, że najpierwszym jego obowiązkiem jest czuwanie nad miss Priscillą. Zaraz też ją o tym powiadomił. Panna poczuła się zmieszana jego wspaniałomyślnością, z jaką nie zawahał się poświęcić stanowiska gubernatora, aby otoczyć opieką sierotę. Uparł się, aby towarzyszyć jej w drodze do Anglii. Podróż ta miała być długa, być może nawet niebezpieczna. Priscilla nie mogła wyruszyć w nią samotnie, a poczucie obowiązku wobec niej skłoniło majora, by stał się rycerzem na usługach panienki. Tego z pewnością pragnąłby sir John.

Pozostawiwszy prowizoryczny zarząd nad wyspą kapitanowi Grayowi, Sands zaokrętował się na pokład „Centaura”. Czarna służąca miss Harradine, wycieńczona wskutek choroby morskiej, musiała zostać wysadzona na Barbadach i odtąd córka gubernatora pozostała sama wraz ze swym opiekunem.

Major wybrał „Centaura” ze względu na jego duży tonaż i zalety żeglowne, nie bacząc nawet na to, że kapitan żaglowca postanowił zatrzymać się kilkakrotnie na archipelagu, zanim popłynie do Anglii. To przedłużenie podróży odpowiadało nawet Sandsowi, umożliwiało bowiem wytworzenie między nim a dziewczyną intymności sprzyjającej zamierzeniom zalotnika, który postanowił działać ostrożnie i metodycznie. Co prawda major uważał się za przystojnego i przekonywał się o tym codziennie przed swoim zwierciadłem, ale jego matrymonialne plany mogła pokrzyżować różnica wieku.

Priscillą nie miała jeszcze dwudziestu trzech lat, podczas gdy Sands przekroczył właśnie czterdziestkę. Był też już prawie łysy pod puklami swojej blond peruki. Już w pierwszych dniach spostrzegł, że panna traktuje go z szacunkiem przypominającym stosunek córki do ojca. Stopniowo jednak, dzięki wysiłkom cierpliwym a stale powtarzanym, udało mu się zmienić ten nastrój, liczył więc, że w czasie długotrwałej podróży zdoła uwieńczyć swoje dzieło. Musiałby być bardzo głupi, gdyby zanim przybiją do Plymouth, nie zdołał zdobyć serca i ręki bogatej dziedziczki; dla której poświęcił widoki na zdobycie stanowiska gubernatora Antigui.

Przekonany o swoim powodzeniu pochylił się nad Priscillą, podając jej w srebrnej bombonierce smażone konfitury peruwiańskie, jakie kupił specjalnie w tym celu, by dogodzić gustowi panny. Ta opadła jednak na poduszkę z czerwonego aksamitu ze złoconymi frędzlami, a przyniesioną przez majora z kajuty, i wymawiała się ruchami głowy, nie bez odrobiny czułości jednak.

– Jak pan się o mnie troszczy, majorze Sands. Jest nieomal niegrzecznie odmówić panu czegokolwiek.

Udał niezadowolenie.

– Jeżeli mam dla ciebie pozostać majorem Sandsem do końca dni moich – powiedział – to już ci niczego nie podaruję. Na imię mi Bartłomiej.

– Jest to bardzo piękne imię – odrzekła – ale zbyt długie, żeby je często wymawiać, szczególnie w takim upale.

Nie zwróciwszy uwagi na lekko ironiczny ton jej głosu, pośpieszył z odpowiedzią:

– Moi przyjaciele zowią mnie Bart. Tak też zwracała się do mnie matka. A i tobie, Priscillo, pozwalam używać tej formy mego imienia. Wręcz proszę o to.

– Jest to dla mnie wielki zaszczyt – odparła ze śmiechem.

Zegar pokładowy uderzył cztery razy. Priscillą wykrzyknęła:

– Kapitan uprzedził nas, że podniesiemy kotwicę przed czwartą. Dlaczego nie odpływamy?

Wstała i zbliżyła się do dłużnicy szczytowej. Major ruszył za nią. Szalupa Żyda skierowała się do brzegu. Pirogi również oddaliły się od okrętu. Duża łódź, której kapitan Bransome nie przestał obserwować, właśnie przybijała do burty żaglowca. Całkowicie nagi Karaib klęczał na jej dziobie, chwytał za linę i usiłował zatrzymać łódź przy trapie. Zza jego pleców podniósł się wysoki, szczupły, dobrze zbudowany mężczyzna. Odziany był w kaftan z błękitnego jedwabiu ze srebrnymi galonami i przybrany w koronki. Strusie pióro powiewało na rondzie szerokiego kapelusza. Wyciągnął urękawicznioną dłoń w stronę drabinki.

– Na Boga! – wykrzyknął major w zdumieniu. – Kto to jest?

Jego zdziwienie wzrosło, gdy ujrzał, z jaką zręcznością ów ubrany niczym dworak mąż wdrapywał się po rozhuśtanej drabince. Za nim wstępował Metys w wełnianej koszuli i w skórzanych spodniach. Niósł płaszcz swojego pana, jego szpadę i skórzany futerał, z którego sterczały srebrne kolby pary pistoletów.

Nowo przybyły, znalazłszy się na pokładzie, zatrzymał się na chwilę, a później postąpił krok naprzód z kapeluszem w ręku i skłonił się swobodnie przed kapitanem, który mu zasalutował. Cudzoziemiec miał czarną perukę z kędziorami, był ogorzały i starannie ufryzowany.

Kapitan rzucił krótki rozkaz i dwóch marynarzy ruszyło żwawo, aby rzucić liny ludziom z wielkiej łodzi. W parę minut później wciągnęli oni na pokład za pomocą kołowrotu dwa kufry znacznych rozmiarów.

– Sprawia wrażenie poważnej osobistości – zaryzykowała Priscilla.

– Ba! – zaśmiał się major – nie sądź po jego piórze i po koronkach. Pozory mylą, moja droga. Spójrz na jego sługę, jeśli tak można nazwać tego dzikusa. Można by powiedzieć, że to jakiś korsarz.

– Ależ Bart, czyż nie jesteśmy na Antylach?

– Słusznie – odpowiedział Sands – ale w takim razie nie ma tu miejsca dla dworaka. Kim może być ten cudzoziemiec?

Gwizdek szefa załogi wezwał marynarzy na stanowiska i nagle pokład okrętu zaroił się ludźmi. Pojękiwanie kabestanu i szczękanie ogniw ciężkiego łańcucha oznajmiły wkrótce, że podnoszą kotwicę. Majtkowie wdrapywali się na maszty i stawiali żagle.

Major pojął, że przygotowania do odpłynięcia zostały celowo opóźnione, by pozwolić przybyszowi wsiąść na pokład. Po raz drugi mruknął półgłosem:

– Co to za jeden?

Ton głosu majora zdradzał niezadowolenie na myśl, że jakiś intruz zakłócił sam na sam pasażerów „Centaura”. Miał zresztą rację, a z pewnością byłby o wiele bardziej nadąsany, gdyby przeczuł, że podróżny ów został zesłany przez Fortunę aby pokazać majorowi, że nigdy nie należy lekceważyć bogini o zasłoniętych przepaską oczach.

 

Przypuszczać, że ciekawość majora została zaspokojona w następnej godzinie, byłoby to przeinaczać prawdę. W...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin