Dawkins - Ślepy zegarmistrz (rozdz. 1) pap.pdf

(302 KB) Pobierz
649576729 UNPDF
RICHARD DAWKINS
ŚLEPY ZEGARMISTRZ
tłum. Antoni Hoffman
Warszawa, 1998
Rozdział 1
WYJAŚNIĆ TO, CO ZUPEŁNIE NIEPRAWDOPODOBNE
My, zwierzęta, jesteśmy najbardziej złożonymi obiektami we wszechświecie, jakie znamy. Oczywiście, nasz
wszechświat to tylko maleńki fragment całego uniwersum. Na innych planetach mogą istnieć obiekty jeszcze bardziej od nas
skomplikowane, a niektóre z nich mogą nawet wiedzieć o naszym istnieniu. Ale to w niczym nie zmienia wniosku, do
którego prowadzę. Gdziekolwiek istnieją obiekty złożone, domagają się one pewnego szczególnego typu wyjaśnienia.
Chcielibyśmy wiedzieć, jak to się stało, że istnieją, i dlaczego są tak skomplikowane. Twierdzę, że wyjaśnienie to jest z
grubsza takie samo dla wszystkich obiektów złożonych we wszechświecie - że odnosi się zarówno do nas samych, jak i do
szympansów, robaków, dębów, potworów w przestrzeni kosmicznej. Z drugiej jednak strony, jest ono odmienne dla
obiektów, które określam tutaj jako „proste” - to znaczy skał, chmur, rzek, galaktyk czy też kwarków. Takie obiekty stanowią
przedmiot fizyki. Natomiast szympansy, psy, nietoperze, karaluchy, ludzie, robaki, narcyzy, bakterie i kosmici wchodzą w
zakres biologii.
Różnica polega na stopniu złożoności. Biologia zajmuje się obiektami złożonymi, tworzącymi wrażenie celowego
zamysłu. Fizyka interesuje się obiektami prostymi, które nie stwarzają pokusy odwoływania się do przemyślanego projektu.
Na pierwszy rzut oka niektóre wytwory człowieka - takie jak komputery czy samochody - wydają się stanowić wyjątek.
Złożone i w oczywisty sposób celowo zaprojektowane, a mimo to są martwe, zrobione z metalu i plastyku zamiast z krwi i
kości. W tej książce traktuję je zdecydowanie jako obiekty biologiczne.
Czytelnik może w tym miejscu zapytać: „W porządku, ale czy to są naprawdę obiekty biologiczne?” Słowa są po to,
żeby nam służyć, a nie żeby nami rządzić. Dla rozmaitych celów tych samych słów używa się czasem w odmiennym
znaczeniu. Większość książek kucharskich zalicza homary do ryb. Zoolog może od tego dostać apopleksji, bo prędzej już
homary mogłyby zaliczyć ludzi do ryb, gdyż ryby znacznie bliżej spokrewnione są z ludźmi niż z homarami. A skoro już
mowa o homarach i o sprawiedliwości, niedawno sąd musiał rozstrzygnąć, czy homary to owady czy „zwierzęta” (problem
polegał na tym, czy homary wolno gotować żywcem). Z punktu widzenia zoologii, homary z pewnością nie są owadami. Są
zwierzętami, tak samo jak owady i jak my sami. Nie ma co się denerwować sposobem, w jaki ludzie używają słów - choć w
życiu pozazawodowym dość łatwo wyprowadzają mnie z równowagi ludzie gotujący homary żywcem. Kucharze i prawnicy
posługują się słowami w swój własny, szczególny sposób. W tej książce robię to samo. Nieważne, czy samochody i
komputery to „naprawdę” obiekty biologiczne. Rzecz w tym, że jeśli na jakiejkolwiek planecie znajdziemy coś podobnie
złożonego jak one, nie ma wątpliwości, że na owej planecie istnieje - albo dawniej istniało - życie. Maszyny to bezpośredni
produkt obiektów żywych. Ich złożoność i celowość są efektem działania istot żywych, toteż stanowią one świadectwo
występowania na takiej planecie życia. Ten sam wniosek odnosi się również do skamieniałości, szkieletów i martwej materii
organicznej.
Powiedziałem, że fizyka zajmuje się obiektami prostymi. I to także wygląda na pierwszy rzut oka dziwnie. Wydaje
się, że fizyka jest dziedziną skomplikowaną, bo teorie fizyczne trudno jest nam zrozumieć. Nasz mózg przystosowany jest
do polowania i zbierania owoców, do poszukiwania partnera i wychowywania dzieci - to znaczy, do świata obiektów średniej
wielkości, poruszających się z umiarkowaną prędkością w przestrzeni trójwymiarowej. Kiepsko jesteśmy wyposażeni w
narzędzia konieczne do pojmowania rzeczy bardzo małych i bardzo wielkich, procesów trwających milionowe części
sekundy lub miliardy lat, cząstek nie mających wyraźnego położenia w przestrzeni, sił i pól, których nie można zobaczyć ani
649576729.002.png
dotknąć i o których istnieniu wiadomo tylko dzięki temu, że oddziaływają na obiekty widzialne i dotykalne. Uważamy, że
fizyka jest skomplikowana, bo niełatwo ją zrozumieć, a podręczniki fizyki pełne są trudnej matematyki. Ale obiekty badane
przez fizyków to mimo wszystko obiekty stosunkowo proste. To chmury gazu, maleńkie cząstki albo grudki jednorodnej
materii, takie jak kryształy o układzie atomów powtarzającym się niemal bez końca. Pozbawione są one elementów
skomplikowanych, przynajmniej w porównaniu z obiektami biologicznymi. Nawet tak duże obiekty fizykalne jak gwiazdy
składają się z dość ograniczonej liczby elementów, ułożonych w mniej lub bardziej przypadkowy sposób. Zachowanie
obiektów fizykalnych, niebiologicznych jest tak proste, że daje się je opisać w istniejącym dziś języku matematyki - i to
dlatego książki poświęcone fizyce pełne są wzorów matematycznych. Podręczniki fizyki mogą być bardzo skomplikowane,
ale książki, podobnie jak samochody i komputery, są wytworem obiektów biologicznych - ludzkich mózgów. Obiekty i
zjawiska rozważane w podręczniku fizyki są prostsze od każdej pojedynczej komórki w ciele autora takiej książki. A przecież
ów autor składa się z bilionów komórek należących do rozmaitych kategorii, tworzących subtelny układ architektoniczny i
precyzyjnie zestawionych w maszynę zdolną do napisania książki. Nasz mózg nie lepiej nadaje się do rozważania obiektów
skrajnie złożonych niż skrajnie wielkich czy skrajnie małych, i w ogóle wszelkich skrajności fizykalnych. Nikt nie wynalazł
dotychczas matematyki właściwej do pełnego opisu struktury czegoś takiego jak fizyk czy choćby tylko jedna z jego
komórek. Potrafimy jedynie zrozumieć, dlaczego obiekty żywe w ogóle istnieją, a także niektóre z podstawowych zasad
rządzących ich działaniem.
Od tego właśnie zaczęliśmy. Chcieliśmy wiedzieć, dlaczego istniejemy - i dlaczego istnieją inne obiekty złożone.
Możemy na to pytanie odpowiedzieć w kategoriach ogólnych, nawet jeśli nie pojmujemy wszystkich szczegółów samej
złożoności jako takiej. Żeby posłużyć się analogią - większość ludzi nie rozumie szczegółów działania samolotu.
Prawdopodobnie konstruktorzy samolotu także tego do końca nie rozumieją. Specjaliści od silników nie znają się
szczegółowo na budowie skrzydeł, a specjaliści od skrzydeł tylko z grubsza rozumieją działanie silników. Specjaliści od
skrzydeł nawet działania samych skrzydeł nie potrafią precyzyjnie opisać w kategoriach matematycznych - to, jak skrzydła
zachowają się w warunkach turbulencji, przewiduje się jedynie na podstawie zachowania modelu w tunelu aerodynamicznym
lub na podstawie symulacji komputerowej. To samo mógłby wykonać biolog, żeby zrozumieć funkcjonowanie zwierzęcia.
Choć jedynie częściowo rozumiemy, jak działa samolot, każdy mimo to wie, w jaki sposób doszło do jego powstania. Ludzie
zaprojektowali go na rysownicy. Następnie inni ludzie wykonali elementy na podstawie projektu, a potem znacznie więcej
ludzi (za pomocą maszyn skonstruowanych przez jeszcze innych ludzi) przykręcało śruby, nitowało, spawało i kleiło te
elementy ze sobą, każdy we właściwym miejscu. Proces powstawania samolotu nie stanowi dla nas żadnej wielkiej tajemnicy,
bo samolot został wytworzony przez człowieka. Systematyczne składanie części zgodnie z przemyślanym projektem to
proces dobrze nam znany i zrozumiały - bo każdy to robi, choćby bawiąc się jako dziecko klockami LEGO.
A co z naszym ciałem? Każdy człowiek przypomina maszynę, tylko znacznie bardziej skomplikowaną od samolotu.
Czy nas też zaprojektowano na rysownicy, czy jakiś zręczny inżynier złożył nas z poszczególnych elementów? Odpowiedź
brzmi - nie. To odpowiedź zaskakująca, a znamy ją i rozumiemy niewiele dłużej niż sto lat. Gdy Karol Darwin po raz
pierwszy wyjaśnił tę kwestię, wielu ludzi albo nie chciało, albo nie umiało go zrozumieć. Ja też bez wahania odrzuciłem
teorię Darwina, kiedy pierwszy raz o niej jako dziecko usłyszałem. Aż do drugiej połowy dziewiętnastego wieku niemal
wszyscy akceptowali koncepcję wprost przeciwną - teorię Rozumnego Stwórcy. Wielu ludzi nadal ją akceptuje, być może
dlatego, że prawdziwe, darwinowskie wyjaśnienie naszego istnienia w dalszym ciągu, o dziwo, nie wchodzi w skład
standardowego programu nauczania. Z wszelką zaś pewnością bardzo powszechne jest mylne rozumienie darwinizmu.
Zegarmistrz w tytule niniejszej książki pochodzi ze słynnego traktatu osiemnastowiecznego teologa Williama
Paleya. Jego opublikowana w roku 1802 „Teologia przyrody, czyli świadectwa istnienia i atrybutów Boga zaczerpnięte ze
zjawisk przyrody” (Natural Theology - or Evidence of the Existence and Attributes of the Deity Collected from the Appearances of Nature)
to najlepiej znana ilustracja „dowodu na podstawie stworzenia”, najpotężniejszego z argumentów za istnieniem Boga.
Ogromnie cenię tę książkę, bo jej autorowi udało się to, co ja sam próbuję teraz osiągnąć. Chciał udowodnić coś, w co
649576729.003.png
wierzył całą swoją istotą, i nie szczędził żadnego wysiłku, żeby do tego doprowadzić. Odczuwał wielki szacunek dla
złożoności świata ożywionego i zdawał sobie sprawę, że potrzebne tu jest wyjaśnienie jakiegoś bardzo szczególnego rodzaju.
Jedyna kwestia - prawda, że bardzo istotna! - co do której się mylił, to samo wyjaśnienie. Przedstawił tradycyjne religijne
rozwiązanie zagadki, tyle że sformułował je jaśniej i bardziej przekonywająco niż ktokolwiek przed nim. Prawdziwe
wyjaśnienie jest jednak dramatycznie odmienne i musiało poczekać na Karola Darwina, jednego z najbardziej rewolucyjnych
myślicieli wszechczasów.
Paley zaczyna swą „Teologię przyrody” od słynnego już fragmentu:
Przypuśćmy, że przechodząc przez wrzosowisko potknąłem się nogą o kamień, i że spytano mnie, skąd wziął się ów głaz; być może
powiedziałbym, iż gdybym nie wiedział, że jest inaczej, mógłby tam leżeć od zawsze: i zapewne nie byłoby bardzo łatwo wykazać mi
absurdalność tej odpowiedzi. Ale przypuśćmy, że znalazłem na ziemi zegarek i że spytano mnie, w jaki sposób ów zegarek trafił w to miejsce;
niełatwo byłoby mi wpaść na tę odpowiedź, którą dałem poprzednio, a mianowicie, iż wszystko, co wiem, wskazuje, że zegarek mógł tam być od
zawsze.
Paley zwraca tutaj uwagę na różnicę między takimi naturalnymi obiektami fizykalnymi jak kamień a takimi
zaprojektowanymi i wyprodukowanymi przedmiotami jak zegarek. Następnie wyjaśnia, z jaką precyzją zrobione są kółka
zębate i sprężyny w mechanizmie zegarka i z jaką dokładnością złożone są w całość. Gdybyśmy znaleźli zegarek na
wrzosowisku, to nawet gdyby nie było wiadomo, w jaki sposób ten zegarek powstał, jego precyzja i subtelność budowy
narzuciłyby nam wniosek,
że ten zegarek musiał mieć wytwórcę: że musiał kiedyś istnieć, w takim czy innym miejscu, producent, albo producenci, który
ukształtował go dla zadania, jakie dziś rzeczywiście wypełnia; który zaplanował jego konstrukcję i przemyślał jego użycie.
Paley twierdzi, że choć nikt rozsądny nie może temu wnioskowi zaprzeczyć, tak właśnie czyni w gruncie rzeczy
ateista, przyglądając się wytworom przyrody, albowiem:
każda sugestia zamysłu, każdy przejaw projektu obecny w budowie zegarka występuje również w dziełach przyrody; z tą tylko
różnicą, że w przyrodzie wszystko jest większe i lepsze, i to w stopniu przekraczającym wszelkie rachunki.
Paley prowadzi do swego wniosku za pomocą pięknych i pełnych podziwu opisów precyzyjnej maszynerii życia -
poczynając od ludzkiego oka, ulubionego przykładu podchwyconego także później przez Darwina, a który i w tej książce
pojawi się niejednokrotnie. Paley porównuje oko z tak przemyślanym instrumentem jak teleskop i konkluduje, że „dokładnie
tak samo dowiedzione jest, iż oko stworzone zostało do widzenia, jak że teleskop zrobiony jest, by mu w tym dopomóc”.
Oko musiało mieć swego stwórcę, tak jak teleskop miał swego.
Paley prowadzi swój wywód z namiętną uczciwością i opiera się na najlepszych dostępnych mu danych
biologicznych, ale jest w błędzie, błądzi rażąco i dramatycznie. Analogia między teleskopem a okiem, między zegarkiem a
żywym organizmem jest fałszywa. Wbrew wszelkim pozorom jedynym zegarmistrzem w przyrodzie są ślepe siły fizyczne -
choć działają w pewien bardzo szczególny sposób. Prawdziwy zegarmistrz przewiduje. Projektuje swoje kółka zębate i
sprężyny, planuje połączenia między nimi odpowiednio do ich przyszłego zastosowania, jakie widzi w swej wyobraźni.
Natomiast dobór naturalny - odkryty przez Darwina ślepy, bezrozumny i automatyczny proces, o którym wiemy dziś, że
stanowi wyjaśnienie zarówno istnienia, jak i pozornej celowości wszystkich form życia - działa bez żadnego zamysłu. Nie ma
ani rozumu, ani wyobraźni. Nic nie planuje na przyszłość. Nie tworzy wizji, nie przewiduje, nie widzi. Jeśli w ogóle można o
nim powiedzieć, że odgrywa w przyrodzie rolę zegarmistrza - to jest to ślepy zegarmistrz.
Wyjaśnię to wszystko, a także mnóstwo innych kwestii. Jednego tylko nie uczynię - w niczym nie umniejszę
podziwu dla żywych „zegarków”, które tak zaintrygowały Paleya. Wręcz przeciwnie, spróbuję uzasadnić swoje wrażenie, że
Paley powinien był w tej sferze posunąć się jeszcze dalej. Gdy idzie o odczucie podziwu wobec żywych „zegarków”, nie
ustępuję nikomu. Pod tym względem bliższy czuję się ojcu Williamowi Paleyowi niż wybitnemu współczesnemu filozofowi,
znanemu ateiście, z którym dyskutowałem kiedyś tę kwestię przy kolacji. Powiedziałem, że nie rozumiem, jak można było
być ateistą przed rokiem 1859, kiedy to Darwin opublikował swoje O powstawaniu gatunków. „A co z Hume’em?” -
649576729.004.png
zareplikował filozof. „W jaki sposób Hume wyjaśnił uporządkowaną złożoność świata ożywionego?” - spytałem. „W ogóle
nie wyjaśnił - odpowiedział filozof. - Dlaczego miałby to wyjaśniać?” Paley rozumiał, że trzeba to jednak wyjaśnić. Rozumiał
to także Darwin, a podejrzewam, że i mój kolega filozof też tak w skrytości ducha uważał. Tak czy inaczej, na wyjaśnieniu
tej kwestii polega moje zadanie w tej książce. A co do samego Dawida Hume’a, powiada się czasem, że ten wielki filozof
szkocki na sto lat przed Darwinem obalił „dowód na podstawie stworzenia”. W rzeczywistości jednak Hume
zakwestionował logikę posługiwania się wrażeniem - jako pozytywnym dowodem na istnienie Boga - że w przyrodzie
dostrzegamy zamysł twórczy. Nie wyjaśnił natomiast tego wrażenia w żaden inny sposób i pozostawił pytanie bez
odpowiedzi. Przed Darwinem ateista mógł więc tylko powiedzieć w ślad za Hume’em: „Nie umiem wyjaśnić złożoności
obiektów biologicznych. Wiem tylko, że Bóg nie stanowi dobrego wyjaśnienia. Musimy więc czekać w nadziei, że ktoś
wpadnie na jakiś lepszy pomysł.” Nic na to nie poradzę, wprawdzie to rozumowanie jest logicznie poprawne, jednak nie jest
zadowalające. Chociaż więc, logicznie rzecz biorąc, można było być ateistą już przed Darwinem, dopiero Darwin sprawił, że
ateizm jest w pełni satysfakcjonujący intelektualnie. Myślę, że Hume zgodziłby się z tą oceną, mimo że niektóre z jego pism
sugerują, że nie doceniał złożoności i piękna budowy obiektów biologicznych. Młody przyrodnik Karol Darwin mógłby mu
coś niecoś pokazać w tej dziedzinie, ale Hume nie żył już od 40 lat, gdy Darwin wstąpił na jego uniwersytet w Edynburgu.
Bez wahania mówiłem tu o złożoności organizmów i o wrażeniu, że zostały zaprojektowane, tak jak gdyby
znaczenie tych słów było zupełnie oczywiste. W pewnym sensie tak jak istotnie - większość ludzi wie intuicyjnie, co znaczy
„złożoność”. Ale pojęcia złożoności i projektu są dla tej książki tak kluczowe, że powinienem nieco precyzyjniej
sformułować, na czym polega poczucie niezwykłości obiektów złożonych i, z pozoru, zaprojektowanych.
A zatem - na czym polega złożoność obiektów? Jak ją rozpoznać? W jakim sensie prawdą jest, że zegarek, samolot,
szczypawka czy człowiek to obiekty złożone, a Księżyc - nie? Przede wszystkim, konieczną cechą obiektów złożonych jest
ich heterogeniczna struktura. Różowy budyń albo galaretka są w tym sensie proste, że kiedy porcję galaretki rozetniemy na
pół, obydwie części mają tę samą strukturę wewnętrzną - galaretka jest homogeniczna. Natomiast samochód jest
heterogeniczny - w odróżnieniu od części galaretki, niemal każdy element samochodu jest odmienny od pozostałych. Dwa
razy po połówce samochodu nie daje w efekcie całego pojazdu. Sprowadza się to do faktu, że obiekt złożony - w
odróżnieniu od prostego - ma wiele części rozmaitego rodzaju.
Taka heterogeniczność, czyli wieloelementowość obiektu to warunek konieczny, ale nie - dostateczny. Mnóstwo
obiektów składa się z wielu elementów i ma heterogeniczną strukturę wewnętrzną, a mimo to nie są one złożone w tym
sensie, w jakim chciałbym tego wyrazu używać. Na przykład, Mont Blanc składa się z wielu różnych rodzajów skał.
Wszystkie one nagromadzone są w taki sposób, że gdziekolwiek przetniemy tę górę, dwie jej części będą się od siebie różnić
swoją strukturą wewnętrzną. Mont Blanc odznacza się heterogenicznością struktury, której pozbawiona jest galaretka, ale
mimo to z punktu widzenia biologa Mont Blanc też nie jest obiektem złożonym.
Spróbujmy podejść do definicji złożoności od innej strony i posłużmy się matematyczną koncepcją
prawdopodobieństwa. Przypuśćmy, że przyjmiemy taką oto definicję: obiekt złożony to obiekt, którego elementy ułożone są
w taki sposób, że mało jest prawdopodobne, by nastąpiło to tylko przez przypadek. Można tu odwołać się do przykładu
podanego przez pewnego wybitnego astronoma - jeśli zebrać części odrzutowca pasażerskiego i poskładać je losowo, to
prawdopodobieństwo, że otrzymamy w ten sposób sprawnego Boeinga, jest nieskończenie małe. Części samolotu można
poskładać na miliardy sposobów i tylko jeden z nich - no, może kilka - rzeczywiście doprowadziłby do powstania
odrzutowca. A możliwości połączenia ze sobą elementów składowych człowieka jest jeszcze więcej.
Ten sposób myślenia o definicji złożoności wydaje się obiecujący, ale potrzeba tu czegoś więcej. Można przecież
powiedzieć, że części góry Mont Blanc także da się ułożyć na miliardy sposobów, ale tylko jedna konfiguracja rzeczywiście
stanowi Mont Blanc. Dlaczego więc odrzutowiec i człowiek to obiekty złożone, a Mont Blanc - nie? Każda kupa starych
części jest jedyna w swoim rodzaju i, a posteriori, jest równie mało prawdopodobna jak każda inna. Każda sterta złomu na
cmentarzysku samolotów jest inna od pozostałych. Żadne dwie sterty starych części nie są takie same. Gdyby elementy
649576729.005.png
samolotów rzucać, jak leci, na kupę, to prawdopodobieństwo, że dwukrotnie natrafi się na identycznie taki sam układ śmieci,
jest mniej więcej równie małe jak to, że uzyska się w ten sposób sprawny odrzutowiec. Dlaczego w takim razie nie przyznać,
że śmietnisko, Mont Blanc i Księżyc są obiektami równie złożonymi jak samolot i pies, skoro w żadnym z tych przypadków
układ atomów nie jest prawdopodobny?
Zamek cyfrowy na moim rowerze ma 4096 różnych kombinacji. Każda z nich jest równie „nieprawdopodobna” -
w tym sensie, że jeśli zakręcić każdym z jego kółek z cyframi oddzielnie, to utworzenie przez nie każdej z tych 4096
kombinacji jest równie mało prawdopodobne.
Mógłbym zatem zakręcić kółkami, zobaczyć, jaka wyjdzie mi kombinacja cyfr, i wykrzyknąć a posteriori:
„Zdumiewające. Było 4096 do 1, że ta kombinacja nie wyjdzie. Istny cud!” Takie zachowanie odpowiadałoby uznaniu, że
jakiś konkretny układ skał w obrębie góry albo części metalowych na stercie złomu jest złożony. Ale jedna z tych 4096
kombinacji jest rzeczywiście szczególna - układ 1207 to jedyna kombinacja otwierająca zamek. Specyfika tej kombinacji nie
powstaje jednak a posteriori. Producent zadecydował o tym a priori. Gdyby ktoś zakręcił kółkami mojego zamka i już za
pierwszym razem natrafił na kombinację 1207, mógłby ukraść mi rower - i wyglądałoby to na niewielki cud. Gdyby ktoś
miał tyle szczęścia, żeby trafić na właściwy układ wielopozycyjnego zamka na sejfie bankowym, to już byłby naprawdę duży
cud, bo szanse na to są jak jeden na wiele milionów, a ukraść mógłby fortunę.
Otóż natrafienie na właściwą kombinację cyfr otwierającą sejf bankowy stanowi odpowiednią analogię do ułożenia
przypadkiem Boeinga 747 z kawałków metalu. Spośród milionów jedynych w swoim rodzaju i, a posteriori, równie
nieprawdopodobnych układów zamka cyfrowego tylko jeden rzeczywiście otwiera zamek. Podobnie - spośród wielu
milionów jedynych w swoim rodzaju i, a posteriori, równie nieprawdopodobnych układów sterty złomu tylko jeden (no, może
kilka) będzie latać. Specyfika układu latającego, tak samo jak specyfika kombinacji otwierającej sejf, nie powstaje a posteriori.
Są one zdeterminowane. Producent zamków określił tę kombinację i przekazał ją dyrektorowi banku. Zdolność do latania to
z góry przewidziana cecha samolotu. Gdy zobaczymy samolot w powietrzu, możemy mieć pewność, że nie powstał on z
losowo zebranych kawałków metalu, bo wiemy, że prawdopodobieństwo przypadkowego wytworzenia samolotu zdolnego
do latania jest za małe.
To prawda, że jeśli rozważyć wszystkie możliwe sposoby nagromadzenia skał tworzących Mont Blanc, to tylko
jeden z nich daje Mont Blanc w jego rzeczywistej postaci. Ale ten kształt Mont Blanc określony jest a posteriori. Każdy
spośród wielkiej liczby możliwych układów skał można by określić mianem góry, a każdą z nich można by nazwać Mont
Blanc. W prawdziwej górze Mont Blanc nie ma nic jedynego w swoim rodzaju, nic z góry określonego, nic, co mogłoby
odpowiadać startującemu z lotniska samolotowi albo rozwierającym się drzwiom sejfu, z którego wysypują się pieniądze.
A jaka cecha żywego organizmu naprawdę odpowiada otwierającym się drzwiom lub odlatującemu odrzutowcowi?
Czasami mamy tu do czynienia nieomal z tożsamością. Jaskółki fruwają. Jak widzieliśmy, niełatwo jest przypadkiem
wyprodukować maszynę latającą. Gdyby wziąć wszystkie komórki jaskółki i połączyć je ze sobą w sposób losowy, szanse, że
wytworzony obiekt umiałby fruwać, byłyby - w kategoriach potocznych - równe zeru. Nie wszystkie organizmy żywe
fruwają, ale za to robią rozmaite inne rzeczy, równie mało prawdopodobne i równie jasno określone a priori. Wieloryby nie
fruwają, ale za to pływają, i to mniej więcej równie efektywnie, jak jaskółki fruwają. Szanse, że przypadkowe nagromadzenie
komórek wieloryba umiałoby pływać - a co dopiero pływać tak dobrze i szybko jak prawdziwy wieloryb - są zupełnie
znikome.
W tym miejscu jakiś sokolooki filozof (sokoły mają doskonały wzrok - nie sposób uzyskać sokolego oka przez
losowe nagromadzenie soczewek i komórek światłoczułych) mógłby zacząć narzekać na błędne koło w tym rozumowaniu.
Jaskółki fruwają, ale nie pływają; wieloryby pływają, ale nie fruwają. I tylko a posteriori decydujemy, czy naszemu
przypadkowemu zespołowi komórek przyznajemy sukces jako zdolnemu do pływania czy też do fruwania. Przypuśćmy, że
uznajemy taki zespół komórek za zdolny do pełnienia czynności X, a co rozumiemy przez X pozostawiamy nie określone do
momentu, gdy spróbujemy już zebrać komórki. Przypadkowe nagromadzenie komórek może umieć kopać nory w ziemi jak
649576729.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin