Czytelnicy „FiM" znają moje powiedzenie, że Kościół jest be, a ściślej: 5 razy be - bezideowy, bezkarny, bezduszny, bogaty i bezczelny. Niestety, lewica też nie jest cacy. Częściowo przyszło już otrzeźwienie. Zawdzięczamy je nie tyle sobie, co społeczeństwu, które się od nas w znacznym stopniu odwróciło.
Polacy, głosując na lewicę, liczyli na skuteczne kierowanie gospodarką. I otrzymali je, ale to potrafi - przynajmniej teoretycznie - także prawica, no może nie nasza. Notowania lewicowej koalicji spadały, chociaż wszędzie na świecie partia, która zapewnia wzrost gospodarczy, ogranicza inflację, odnosi sukcesy na arenie międzynarodowej (przystąpienie do Unii), miałaby rosnące poparcie społeczne.
U nas - jak zawsze - inaczej. W czym zatem zawiedliśmy nasz elektorat, że tak źle nas ocenia? Przede wszystkim w dziedzinie polityki społecznej. Tolerujemy niespotykaną w cywilizowanym świecie rozpiętość dochodów osobistych i nie udzielamy dostatecznego instytucjonalnego wsparcia ludziom żyjącym poniżej minimum socjalnego. Równocześnie wielu ludzi lewicy zachowywało się nie jak socjaliści - zresztą to słowo jest na indeksie od 1989 roku - ale jak Udzielni baronowie i książęta. To w pewnym momencie zaczęło razić Polaków i prędko nam tego nie zapomną. A przecież początkowo było społeczne przyzwolenie i na bale, i na przyjęcia, nabywanie i panowanie, na blichtr i wielkopańskie maniery. Polacy patrzyli bowiem na swoje polityczne elity jak na ciąg dalszy ukochanego serialu „Dynastia". Kiedy zaczęło się okazywać, że na takie życie trzeba większych pieniędzy niż te, które daje uczciwa praca, furorę zrobiło odgrzane pojęcie klasy próżniaczej. Nie na darmo przypomniał je Donald Tusk, który jest zresztą tej klasy typowym reprezentantem. Zaczęło się tropienie zapoczątkowanych przez liberałów nielegalnych powiązań polityki z biznesem. Komisja Rywina pokazała mechanizmy, które nie powinny działać w demokratycznym państwie. Dziennikarze zamienili się w śledczych. Afera goniła aferę. I choć ich część okazała się wydumana, atmosfera się zagęszczała.
Równocześnie zabrakło realizacji wielu obietnic wyborczych. Jest bolączką wszystkich partii, że w czasie kampanii obiecuje się złote góry, a po wyborach... lepiej nie mówić. Jednak w Polsce lewicy -jak powszechnie wiadomo - mniej się wybacza. Nie zadbaliśmy o państwo neutralne światopoglądowo. Mało tego, umocniliśmy państwo wyznaniowe, w którym na państwowych uroczystościach roi się od biskupów, katecheza odbywa się na koszt wszystkich podatników, w państwowych urzędach i instytucjach, poczynając od sejmu i senatu, wiszą krzyże, na każdym kroku są kaplice i panoszą się kapelani. Ośmieszyliśmy się, walcząc o zapis o chrześcijańskich tradycjach w preambule europejskiej konstytucji. Obciąża nas obecność polskich wojsk w Iraku, choć socjaliści mają na swoich sztandarach pacyfizm.
Na szczęście jest wiele inicjatyw, które koalicja SLD-UP podjęła, choć z opóźnieniem. Należą do nich działanie na rzecz równouprawnienia kobiet, liberalizacji przerywania ciąży, refundacji środków antykoncepcyjnych, edukacji seksualnej w szkołach, legalizacji związków partnerskich czy przeciwdziałania przemocy w rodzinie. To powinna być nasza duma. Dlaczego więc te inicjatywy cechuje bojaźń? Dlaczego po kroku do przodu cofamy się lub w najlepszym razie zatrzymujemy? Boimy się, że hierarchowie Kościoła katolickiego z wrodzoną sobie kulturą, taktem i miłością bliźniego znowu wyzwą nas od szczekających kundelków i betonu, na który nic pomoże nawet kwas solny, że prawica będzie nas odsądzać od czci i wiary.
Trzeba walczyć o lewicowe wartości w naszym życiu i w naszym państwie. Nawet jeśli przegramy, to nie wstyd. Prawdziwy wstyd dla lewicy to podzielać prawicowe i klerykalne poglądy. Wstyd, kiedy nie wszyscy parlamentarzyści lewicy podpisują się pod projektami ustaw wcielającymi w życic lewicowe wartości. Jeszcze większy wstyd, kiedy wycofują swoje podpisy i głosują jak prawica lub tchórzliwie nie przychodzą na głosowanie.
Co zatem robić? Trzeba być prawdziwą lewicą. Tylko tyle i aż tyle.
JOANNA SENYSZYN
jozpod