Hallahan Polowanie na lisa.txt

(616 KB) Pobierz
William H. Hallahan

"Polowanie na lisa"

Prze�o�y�:
JULIUSZ GARZTECKI
Tytu� orygina�u:
FOXCATCHER
Ilustracja na ok�adce:
BOBLARKIN
Opracowanie graficzne:
DARIUSZ CHOJNACKI
Redaktor techniczny.
JANUSZ FESTUR
Copyright (c) 1986 by William H. Hallahan
For the Polish edition
Copyright (c) 1991 by Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 
ISBN 83-85079-39-4
Nasz adres:
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
00-108 Warszawa, ul. Zielna 37, tel. 20-40-13 lub 20 81 62
1.
Brewer przyby� do Sweetmeadow p�n� noc� w furgonie Depar-
tamentu Wi�ziennictwa. Mia� na r�kach kajdanki przymocowane �a�-
cuchem do sk�rzanego pasa i skute nogi.
Pada� deszcz ze �niegiem i furgon na drodze dojazdowej kilkakrotnie
wpada� w po�lizg.
Kto� przylepi� wielk� koniczyn�1 na wewn�trznej stronie drzwi
furgonu. Niezdarnie wyci�ta z arkusza pomara�czowego kartonu, mia�a
na sobie napis: DO WAS, KAPU�CIANE G�OWY. �YCZENIA
WESO�EGO DNIA PADDY'EGO2 PRZESY�AMY Z BELFASTU.
Wi�zienny stra�nik otworzy� tylne drzwi furgonu. Popatrzy� zacieka-
wiony na pomara�czow� koniczyn�, potem parskn�� zrozumiawszy �art
i zerwa� j� z drzwi. Zgi�tym palcem kiwn�� na Brewera.
Brewer wysiad� i potykaj�c si� wszed� do pustego pomieszczenia,
wbudowanego w kamienn� �cian� wi�zienia. Kazano mu tam stan��,
a kierowca furgonu, jego pomocnik i trzej stra�nicy wi�zienni zacz�li
studiowa� plik dokument�w. Nast�pi�a dyskusja, potrz�sanie g�owami,
a� wreszcie ca�a grupa dosz�a do zgody. Jeden ze stra�nik�w podpisa�
szereg papier�w.
Kierowca otworzy� kluczem zamek pasa, kt�rym spi�to Brewera,
otworzy� kajdanki i na koniec otworzy� kajdany na nogach. Wr�czy� je
swemu pomocnikowi, kt�ry pobrz�kuj�c poni�s� je do wyj�cia. Wrzuci�
je z ha�asem do furgonu. Odjechali w mokr� ciemno��.
Jeden ze stra�nik�w zatrzasn�� drzwi zewn�trzne. Przekr�ci� klucz
w zamku, po czym odwr�ci� si� na pi�cie. Brewer zosta� zamkni�ty
w wi�zieniu Sweetmeadow. Trzech stra�nik�w patrzy�o na niego oboj�tnie.
1 Koniczyna - god�o narodowe Irlandii.
2 Paddy - zdrobnienie od Patrick - patron Irlandii.
Kazali mu si� rozebra� do naga. Do wielkiego kartonu wrzuci� sw�j
p�aszcz z wielb��dziej sier�ci, ciemnoszary flanelowy garnitur, sweter
z wyk�adanym ko�nierzem, krawat, skarpetki, szorty. Rzeczy osobiste -
portfel, klucze, zegarek, o��wek, bilon - posz�y do pogniecionej br�zowej
koperty.
Ci�ko dysz�c, nadszed� piel�gniarz w zielonych wi�ziennych spod-
niach, nios�cy bia�� emaliowan� misk�, wy�adowan� przyborami medycz-
nymi. Z ust zion�� zapachem whisky. Zbada� Brewera. Zmierzy� ci�nienie
krwi, temperatur�, sprawdzi�, czy nie ma przepukliny, hemoroid�w,
zapalenia gard�a, dziurawych z�b�w, protez dentystycznych, trypra,
wrzod�w syfilitycznych, wszy �onowych oraz furunku��w. Stetoskopem
os�ucha� p�uca i serce. Zapisa� podane mu ustnie dane w karcie zdrowia,
odnotowa� r�ne blizny, w rubryce tatua� napisa� "brak" i wreszcie
zrobi� Brewerowi cztery zastrzyki. Wszyscy obecni przypatrywali si�, jak
nieudolnie pobiera Brewerowi krew z ramienia.
Inny wi�zie� obci�� nowo przyby�emu w�osy, zadaj�c r�wnocze�nie
szeptem pytania. By�y prawie takie same, jak odczytane przed chwil�
przez stra�nik�w z drukowanego formularza.
Jeszcze inny ustawi� go pod tablic� z podzia�k� do mierzenia wzrostu
w stopach i calach oraz zrobi� mu zdj�cie.
- Na staro��, gdy posiwiejesz, b�dziesz m�g� popatrze� na sw�j
identyfikator i przypomnie� sobie, jaki by� z ciebie przystojniak -
o�wiadczy�, rozdzielaj�c polaroidowy film. - Cholernie ci� to ucieszy.
Stra�nicy wys�ali go pod prysznic. Potem, nie otrzymawszy r�cznika,
czeka� go�y, mokry i zzi�bni�ty. A �nieg z deszczem bi� w okno nad jego
g�ow�. Gdy sta� pod prysznicem, zabrano pud�o z jego ubraniem i kopert�
z osobistymi drobiazgami.
Nadal nagiego, mokrego i dr��cego, zaprowadzono korytarzem do
wielkiego pokoju z szerokim i d�ugim kontuarem. Dwaj wi�niowie
przygl�dali mu si� jaszczurczym wzrokiem. B�bnienie deszczu by�o tu
s�ycha� wyj�tkowo g�o�no.
Stra�nik popchn�� go jednym palcem do przodu i rozpocz�o si�
wydawanie przydzia�u. Podano mu pokrowiec na materac, kt�ry mia�
trzyma� rozchylony, a obaj wi�niowie zacz�li wrzuca� do �rodka odzie�
wi�zienn�. W miar� jak poszczeg�lne sztuki przelatywa�y w powietrzu,
stra�nik stawia� ptaszki w kwadracikach na karcie inwentarzowej.
Podkoszulki, szorty, koszule, zielone wi�zienne spodnie, skarpety,
przybory toaletowe i do golenia, r�czniki, tusz i szablon z jego nazwiskiem
i numerem, poszewki na poduszk�, jeszcze kilka pokrowc�w na materac,
bia�y we�niany koc, kominiarka, we�niane r�kawiczki z dzianiny, kr�tka
we�niana kamizelka. Jedna Biblia. �adnego paska.
Bia�ow�osy wi�zie�, nie podnosz�c oczu, przymierzy� Brewerowi
obuwie.
--Dobrze sprawd�, czy pasuje. B�dziesz je nosi� przez d�ugi czas.
Stra�nik popchn�� w jego stron� arkusz inwentarzowy wraz z d�ugo-
pisem.
� Podpisz tutaj. - Na d�ugopisie by� napis: PIERWSZORZ�DNE
NAPRAWY. GARA� NELSONA. - Obecnie winien jeste� stanowi
Nowy Jork dwie�cie trzydzie�ci siedem dolar�w i sze��dziesi�t cztery
centy.
� Jak mam je zap�aci�?
� Nie przejmuj si� - powiedzia� jeden z wi�ni�w. - Ju� oni je
z ciebie wydusz�.
Wszyscy przypatrywali si�, jak wk�ada� wi�zienny str�j.
Od zastrzyk�w bola�o go rami�. Mia� zawroty g�owy i gor�czk�.
Pokrowiec z ca�� zawarto�ci� by� bardzo niepor�czny. Wyprowadzono
go z pomieszcze� w murze wi�ziennym na ciemny wi�zienny dziedziniec.
Za jego plecami twardo zamkn�y si� drzwi.
Dwaj stra�nicy, jeden przed nim, a drugi za plecami, omijaj�c ka�u�e
poprowadzili go przez brukowane kocimi �bami podw�rze, na kt�rym
przymarzni�ty �nieg z deszczem trzeszcza� pod stopami, do g��wnego
budynku. Gdy weszli, stra�nik id�cy z ty�u z trzaskiem zamkn�� za nimi
drzwi i przekr�ci� klucz w zamku.
Powietrze przepe�nia� smr�d wi�ziennej sto��wki, zmieszane zapachy
dziesi�ciu tysi�cy n�dznych posi�k�w. Przeprowadzono go korytarzem
z rzadko rozmieszczonymi lampami, po schodach ze stali i betonu, do
kolejnych drzwi. I te zatrza�ni�to ha�a�liwie i zamkni�to za nimi.
W ogromnym wn�trzu ha�as odbi� si� echem. Kolejny d�ugi korytarz,
kilka zakr�t�w; po schodach - tym razem w d� - i jeszcze przez jedne
drzwi pod��ali ca�� tr�jk�. Zn�w drzwi zatrza�ni�to i zamkni�to za ich
plecami. By�y to ju� czwarte drzwi. Teraz szli wzd�u� cel, pod d�ugim
szeregiem wisz�cych nad g�owami lamp.
Przez kraty wyci�gano r�ce. D�onie chwyta�y pionowe pr�ty. Z kolej-
nych cel odprowadza�y go spojrzenia.
� Powiedz "hej", cz�owieku.
� OK, Brewer.
� Zasraniec.
� Cze��, kochanie. Kt�ry masz numer celi?
Skr�cili na lewo w kolejny korytarz. Id�cy przodem stra�nik otworzy�
okratowane drzwi. Wskaza� cel� ruchem g�owy.
--Do �rodka.
Z korytarza dobieg�y oddalaj�ce si� kroki stra�nik�w; potem trzasn�y
drzwi i zamek. Znowu kroki, ledwie s�yszalne. Dalekie drzwi s�abo
brz�kn�y. Daleki zamek cicho trzasn��.
Pozosta� sam w ciszy.
Teraz Brewer musia� spojrze� prawdzie w oczy: po tylu miesi�cach
prawniczych manewr�w naprawd� znalaz� si� w wi�zieniu karnym. By�
zamkni�ty w celi, zamkni�tej w bloku zamkni�tym w wielkim budynku
wi�ziennym, otoczonym trzydziestostopowymi murami. Mi�dzy nim
i wolno�ci� znajdowa�o si� pi�cioro zamkni�tych na klucz drzwi. Usiad�
na pryczy, zacisn�� d�onie mi�dzy udami i z dr�eniem zaczerpn��
powietrza. Wi�c to si� naprawd� sta�o.
Siedz�c tak i trz�s�c si� z zimna, zacz�� si� poci�. Pot obla� mu g�ow�,
pociek� po twarzy i szyi. Przemoczy� mu koszul� i spodnie, pop�yn�� do
nowych skarpet i but�w. Zacz�� si� ko�ysa� w ty� i do przodu. W ty� i do
przodu. Jakby uspokaja� dziecko. Kto� zacz�� zawodzi�. A wtedy zacz�to
go wo�a�.
� Hej, Brewer. Trzymaj si�, dziecko. To betka.
� To betka, dziecino.
� Cz�owieku, wytrzymasz.
Zdumia�o go w�asne zachowanie. Nigdy w �yciu tak si� nie ko�ysa�.
Nigdy tak si� nie poci�. Ale ko�ysa� si� nadal.
Kto� mu zawodz�co przy�piewywa�.
--Cz�owieku, spokojnie - kto� zawo�a�. - We� si� w gar��. Nie
mazgaj si�. Trzymaj si�.
Zda� sobie spraw�, �e to on sam zawodzi. Ko�ysz�c si� i poc�c
zawodzi� - j�cza� - rytmicznie.
- G�wno, cz�owieku - powiedzia� kto� z obrzydzeniem. - Nie
znosisz odsiadki, to nie ryzykuj wpadki.
� Nie s�uchaj go, Brewer. Trzymaj si�.
� Trzymaj si�, cz�owieku, albo wysiadaj, p�ki jeszcze masz odwag�.
Hej, s�yszysz mnie? Brewer? Hej, Brewer. S�uchaj, co cz�owiek ci m�wi.
Podejd� do drzwi, Brewer. Leci. Patrzysz? To �ap.
By� to pas z du�� klamr�. Wyfrun�� z ciemno�ci i trafi� prosto w szaro
pomalowan� pod�og� tu� przed jego cel�. Upad� i zwin�� si�.
--Dla ciebie, Brewer. Bilecik wyj�ciowy. Nocny ekspres.
Zapatrzy� si� na pas, kt�ry zdawa� si� patrze� na niego. �ledzi�o ich
wiele oczu. Czekali, a� si�gnie r�k� przez krat� i podniesie go. Nocny
ekspres.
Pas le�a�, z�o�liwy, morderczy, us�u�ny.
Przez ca�� noc wyzywa� go, a milcz�cy ludzie patrzyli. Wielokrotnie
s�ysza� metaliczny skrzyp odchylanego judasza w drzwiach korytarza.
Stra�nicy te� patrzyli. Gdzie� na zewn�trz ciurka�a woda deszczowa. Po
pewnym czasie us�ysza� chrapanie.
�wit by� paskudny. Brewer dostrzeg� wreszcie, �e wysoko w celi,
naprzeciwko drzwi, by�o okno. Z wolna z czarnego kwadratu sta�o si�
ciemnoszarym kwadratem, a potem kwadratem ponurego, szarego
dziennego �wiat�a. Zamiast �niegu z deszczem zacz�� pada� mokry �nieg,
bij�c w okno jak zwierz� usi�uj�ce wydosta� si� z akwarium.
Siedemnasty marca. �nie�ny dzie� �wi�tego Patryka; dzie�, w kt�rym
Brewer zacz�� zadawa� sobie pytania, kt�rych nigdy przedtem nie stawia�.
Zaraz po wschodzie s�o�ca wszed� stra�nik.
- Brewer, p�jdziesz wcze�niej na �niadanie. Gdy niekt�rzy z tutej-
szych narkoman�w dowiedz� si�, w jakim biznesie pracowa�e�, mog� ci
sprawi� niemi�e przyj�cie.
Podni�s� i schowa� pas.
Wi�zie� Nr B23424309 rozpocz�� sw�j pierwszy dzie� dziewi�ciolet-
niego wyroku.
2.
Ojciec Bobby'ego McCalla przez ca�e jego dzieci�stwo wbija� mu do
g�owy zasad�: - Nigdy nie pozw�l, by �ycie wystawi�o ci� do wiatru.
Powin...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin