10_Gimnastyka umysłu.doc

(207 KB) Pobierz
Gimnastyka umysłu

Gimnastyka umysłu.

 

Nie zdążył nawet się odezwać, bo Edward chwycił go za kurtkę i przywlókł do pokoju. Rzucił nim o kanapę z taką siłą, że przez chwilę myślałam, że już nic z niego nie wydobędziemy.

-         Wiesz, kim jestem – warknął Edward, niemal miażdżąc mu dłonią tchawicę. - Kto jeszcze mnie pilnuje?!

Blaise oczywiście nic nie odpowiedział, nie mógł. Jego gardło było jeszcze w stanie przepuścić powietrze, ale struny głosowe pozbawiono użyteczności już na zawsze. Patrzył tylko na Edwarda wzrokiem, w którym mieszały się przerażenie, wstręt i nienawiść. Ale mojemu mężowi niepotrzebne były słowa.

-         Jak długo? - wysyczał.

-         Edward... - powiedziała ostrożnie Esme, widząc zasinienie twarzy Blaise'a.

-         Kto przekazywał ci polecenia?! - warczał Edward, nie zwracając na nią uwagi.

Był całkowicie pochłonięty wydobywaniem informacji z myśli przerażonego ochroniarza. Widziałam, jak jego ciemnozłote oczy zwężają się w skupieniu, a napięte mięśnie pleców drżą z emocji. Blaise charczał i próbował oderwać jego dłoń od swojej szyi, ale nie miał najmniejszych szans. Było jasne, że jego życie spoczywało teraz w rękach Edwarda. Nawet w jednej tylko ręce.

-         Carlisle, Emmett! Balkon! - rzucił ostrzegawczo Edward.

Obaj zawołani podbiegli ku drzwiom tarasu w samą porę, aby chwycić wskakującego przez nie wampira. Emmett zamknął go w morderczym uścisku, zanim ten zdążył zdać sobie sprawę z zagrożenia. Odwróciłam głowę z powrotem do Edwarda i zobaczyłam, jak Blaise traci przytomność, a mój mąż wreszcie go puszcza. Teraz z wściekłością podchodził do obcego wampira.

-         Jak masz na imię? - syknął.

Wampir spojrzał na niego z nienawiścią i oczywiście się nie odezwał. Sługowie Volturi wykazywali wyjątkowo mało chęci do współpracy.

-         Ach, Gaston. Miło cię poznać – zakpił Edward. - Teraz odpowiesz mi na kilka pytań. Czy moja córka jest u Volturi? Co z nią robicie? Gdzie jest Jasper? I kim jest Sealiah?!

Już myślałam, że zaraz dowiemy się absolutnie wszystkiego, gdy nagle stało się coś, czego nikt z nas się nie spodziewał. Edward zdążył jeszcze coś krzyknąć, odczytawszy odpowiednie zamiary, ale nic już nie dało się zrobić. Gaston pstryknął tylko czymś, co cały czas trzymał w dłoni i w mgnieniu oka pochłonęły go wściekłe płomienie ognia.

Oparzony Emmett odruchowo wypuścił go z ramion i odskoczył, a potem mogliśmy tylko patrzeć, jak ciało Gastona zamienia się w proch na naszych oczach. Nie trwało to nawet kilku sekund. Po wampirze pozostała jedynie kupka popiołu na nadpalonym, tlącym się dywanie.

Przerażona, spojrzałam na Edwarda, ale jemu nic nie groziło. W nieco gorszym stanie był Emmett, którego twarz przypominała teraz groteskową maskę, od której odchodziły płaty farby. Natychmiast zjawił się przy nim Carlisle z jakimś specyfikiem i jął smarować świeże, na pewno potwornie bolesne oparzenia. Wszyscy byliśmy w takim szoku, że minęła dobra minuta, zanim ktokolwiek był w stanie się odezwać.

-         Co... co to było? - wyjąkałam, odruchowo chwytając Edwarda za rękę.

-         Boże... - Esme przyłożyła dłoń do ust. - Czemu on sobie to zrobił?!

-         Takie dostał rozkazy – Edward dygotał z wściekłości, ale i tak opiekuńczo ogarnął mnie ramieniem. - Wygląda na to, że te informacje warte były jego życia. Prawie nic nie zdążyłem zobaczyć...

-         Ale coś widziałeś? - nalegałam. - Gdzie jest Renesmee?

-         Chyba tego nie wiedział, nie widziałem jej ani przez chwilę – Edward zagryzł wargi i spojrzał na wciąż nieprzytomnego Blaise'a. - Ten też nic nie wie. Dostawał rozkazy od jakiejś kobiety, Sealiah. Wysoka, rudowłosa. Kiedy zapytałem o nią Gastona, w jego umyśle zaczęły dziać się dziwne rzeczy... Najpierw pojawiła się ta kobieta, ale aż trzy razy, chociaż tylko mignęła. Potem zobaczyłem, co zamierza zrobić. Nie zdążyłem was nawet ostrzec...

Carlisle skończył opatrywać rany Emmetta i podszedł do Blaise'a. Błyskawicznie sprawdził jego puls i stan tchawicy, po czym zostawił go tak, jak leżał.

-         Będzie żył – mruknął. - Co mamy z nim zrobić?

-         Jest jeszcze jeden wampir – uprzedził Edward. - Nie wiem, co się z nim stało, ale go nie słyszę. Może być już w drodze do Volturi.

Zza bandaży Emmetta rozległo się krótkie przekleństwo. Esme uspokajająco położyła mu dłoń na ramieniu, ale wzrok również miała smutny i pełen rezygnacji.

-         Nie ma czasu, musimy działać – zdecydował Carlisle. - Trzeba zostawić Roberta w bezpiecznym miejscu i jechać do Volterry. Cokolwiek się dzieje, tam znajdziemy odpowiedzi.

-         Laurie – powiedziałam nagle. - Ją też trzeba ukryć. Na pewno zechcą ją o wszystko wypytać, a potem zabiją.

-         Racja – zamyślił się Carlisle, zapatrzony w Roberta. - No dobrze, przede wszystkim nie możecie być sami. Musimy przydzielić wam jakąś ochronę...

-         Wilki – podsunęła Esme. - Niech jadą do Stephenie.

-         A jak mamy jej to wytłumaczyć? - Edward uniósł brwi. - Przecież Laurie nic nie wie!

Zgryzałam wargi. Od początku bałam się bardzo, że kiedy tylko spuszczę Roberta z oczu, dorwą go Volturi. Oznaczało to pewną śmierć, poprzedzoną jeszcze najohydniejszymi torturami. Bez względu na wszystko, nie chciałam dać im zranić żadnego z moich bliskich i przyjaciół, więc myśl o ochronie Roberta chodziła mi po głowie cały czas. I też dochodziłam do wniosku, że najbezpieczniejszy będzie pod ochroną Setha i Leah, razem ze Stephenie, tylko nie przewidywałam tam miejsca dla Laurie. Teraz zależało mi na jej bezpieczeństwie równie mocno.

-         Nawet jeśli zostawimy całą trójkę z wilkami, to co zrobimy my sami? - spytałam powoli. - Pojedziemy do Volterry na pewną śmierć? Wciąż nic nie wiemy! We trójkę nie zdołamy się przebić nawet przez przednią straż! Musimy opracować lepszy plan...

-         Jasper utrzymał się w Volterze dość długo, żeby wyszpiegować wiele informacji – zauważył Carlisle. - Może i nam uda się ukrywać w mieście, aż dowiemy się czegoś znaczniejszego?

-         Po pierwsze, Jasper nagle zniknął – pokręciłam głową. - Nadal nie wiemy, co się z nim stało. A po drugie, wampir ze straży Edwarda właśnie nam umknął. Nie zdołamy go znaleźć, zanim dotrze do Volterry, a wtedy na pewno podwoją tam ochronę. Będą się nas spodziewali.

Edward wstał nagle i zaczął przechadzać się po pokoju. Jego oczy pałały jeszcze gniewem, ale widać było też zimne skupienie, kiedy przetrawiał myśli prawie wszystkich obecnych w pokoju. Domyślałam się, że składa je w całość i próbuje znaleźć chociaż jeden punkt zaczepienia. Ja bym tak robiła...

-         Zacznijmy od początku... - powiedział nagle. - Piętnaście lat temu ktoś przychodzi do naszego domu niezauważony. Alice nie widzi go w wizjach, ja nie słyszę jego myśli, tarcza Belli nie działa... Jak to możliwe?!

-         Myślimy nad tym od lat, Edward – powiedziała Esme. - Nawet gdyby komuś potężnemu udało się oszukać umysł twój i Alice, to jakim cudem przebił się przez tarczę Belli? Nikt nie był w stanie nigdy tego zrobić.

-         Chyba że... - powiedziałam, nagle olśniona prostotą rozwiązania. - Chyba że tarcza akurat w tym momencie nie działała...

-         Nie rozumiem...? - Carlisle spojrzał na mnie z uniesioną brwią. - Ona działa niezależnie od ciebie, przez cały czas.

-         Nieprawda! - poderwałam się na nogi. - Jest całkowicie zależna ode mnie, chociaż nie panowałam nad tym na początku! Ale były momenty, kiedy specjalnie ją wyłączałam...

-         Ależ po co?! - wykrzyknęła Esme.

-         Dla mnie... - odparł cicho Edward. - Żebym mógł usłyszeć jej myśli, robiła to czasami, wieczorem... O Boże...

Im dłużej o tym myślałam, tym bardziej prawdopodobne wydawało mi się to rozwiązanie. W takich chwilach byłam praktycznie całkiem bezbronna, każdy mógł wedrzeć się do mojego umysłu. A skupiony na moich myślach Edward mógł nie zwrócić uwagi na myśli obcych ludzi czy wampirów, którzy podchodzili pod nasz dom. Zresztą, jeśli udało im się oszukać już wizje Alice, to prawdopodobnie unieszkodliwienie Edwarda nie nastręczało im większych trudności. Tak, jak powiedziała Esme, tylko moja tarcza stanowiła dla nich barierę nie do przebicia. Chyba że ja sama ją na ten moment wyłączyłam, nieświadoma zbliżającego się zagrożenia. Ale wówczas...

-         ...ktoś musiałby wiedzieć, że umiesz to robić – powiedział głucho Edward, jakby kończył moją myśl.

-         No właśnie – szepnęłam. - A była tylko jedna osoba, która o tym wiedziała...

Nikt się nie odezwał, ale wszyscy pomyśleli to samo imię. Tylko jedna osoba poznała wszystkie możliwości mojej tarczy. To ona uświadomiła mi, że mogę ją wyłączać i sama mnie tego uczyła... Tylko jedna osoba. Zafrina.

-         Nie... - wyszeptała Esme. - Nie wierzę...

-         Mogli ją zmusić... - mruknął Carlisle. - Mogła im to ujawnić wbrew swojej woli.

-         Albo nie – dopowiedział Edward. - Z tego, co pamiętam, zawsze bardzo kusiła ją Renesmee...

Pociemniało mi przed oczami. To przecież nieważne... Czy to Aro wydobył wspomnienia z Zafriny, czy ona sama zdecydowała się wystąpić przeciwko nam... Nieważne. To wszystko sprowadzało się do jednego: to była moja wina. Sama, umyślnie unieszkodliwiłam jedyną broń, jaką mieliśmy przeciwko Volturi i to przeze mnie moja córka ostatnie piętnaście lat spędziła u obcych, wrogich wampirów.

-         Tego nie rozstrzygniemy w tej chwili – powiedział nagle Edward, po krótkiej chwili milczenia. - Zastanówmy się nad dalszą częścią. Volturi dysponują czymś, co przez piętnaście lat kazało mi i Belli wierzyć, że jesteśmy kim innym. Więcej: kazało nam wierzyć, że jesteśmy ludźmi i odczuwać jak ludzie! Działało nie tylko na umysł, ale i na fizyczność! W ograniczonym oczywiście stopniu, bo nadal musieliśmy pić krew, nasza skóra lśniła w słońcu, a ciało pozostało zimne. A jednak wierzyliśmy w swoje człowieczeństwo tak mocno, że wszystkie te symptomy nie dały nam do myślenia. Co mogło na nas tak zadziałać?!

-         Zafrina potrafi wywoływać wizje... - bąknęłam.

-         Nie aż tak intensywne i nie na tyle lat – Carlisle pokręcił głową. - Na pewno nie umiałaby wzbudzić w was fizycznego bólu po każdym uderzeniu ani w ogóle wpływać na wasze ciała.

-         A Alec? - strzeliłam.

-         Podobnie, a poza tym musiałby cały czas być gdzieś w pobliżu – rozłożył ręce Carlisle. - Nie mógłby przecież jednocześnie spętać ciebie i Edwarda w dwóch różnych częściach globu.

-         Więc co? - naciskał Edward. - Myślałeś o narkotyku...

-         Tak, ale to wykluczyliśmy – Carlisle machnął ręką. - Wiadomość od Jaspera wprowadziła nas w błąd. Zrobiłem Belli badania, nie wykryłem żadnej obcej substancji.

-         Mogę zobaczyć tę wiadomość? - Edward wyciągnął rękę i wziął od Carlisle'a znany mi już zwitek papieru.

Kiedy przyglądał mu się uważnie, ze zmarszczonymi brwiami, dobiegł nas jęk od strony kanapy. Właściwie było to głuche stęknięcie, jakby ktoś niemy próbował się pożalić. Spojrzeliśmy w tym kierunku i zobaczyliśmy, że Blaise próbuje zsunąć się z sofy i dopełznąć do drzwi.

Popatrzyłam na Edwarda, ale on wciąż wpatrywał się tylko w kartkę od Jaspera i jęków Blaise'a słuchał z całkowitą obojętnością. Dopiero gdy poharatany ochroniarz znalazł się przy samych drzwiach, Edward podszedł do niego spokojnie i jedną ręką odrzucił go z powrotem na kanapę, ani razu nie odrywając przy tym wzroku od trzymanego w drugiej ręce zwitka papieru. Wydawał się niezwykle skupiony, jakby dostrzegał w enigmatycznych słowach Jaspera jakiś ukryty sens, którego my nie umieliśmy pojąć. Minęła długa minuta, zanim podniósł znad nich głowę.

I podszedł do Blaise'a.

-         Sealiah? - spytał powoli, odczytując odpowiedź człowieka w jego myślach. - Jak to wyglądało?

Przez chwilę nic się nie działo, bo Edward chłonął wspomnienia Blaise'a i intensywnie nad czymś myślał. Potem jednak nagłym ruchem znów chwycił go za gardło i w mgnieniu oka ochroniarz zgasł w jego rękach, opadając nieprzytomnie na kanapę.

-         Żyje – rzucił krótko Edward. - Ale myślę, że Jasperowi wcale nie chodziło o narkotyk. Spójrzcie tutaj...

Popatrzyliśmy na wskazany fragment wiadomości. Opuszek palca Edwarda wskazywał na słowa LSD trip., które wszyscy doskonale znaliśmy już wcześniej. Nadal nie rozumiałam jego konkluzji.

-         Jak to? - zmarszczył brwi Carlisle.

-         Tutaj – Edward postukał palcem w kartkę. - Skrót „LSD” może być mylący. Ale spójrzcie na to „trip.”...

-         Trip to slangowe słowo – powiedział Carlisle. - Oznacza czas pod wpływem działania narkotyku. Haj.

-         Wiem, ale jeśli Jasperowi chodziło właśnie o to, to po co stawiał po nim kropkę? - spytał spokojnie Edward.

Przyjrzeliśmy się kartce jeszcze raz. Rzeczywiście, po trip była kropka, ale nikt z nas nie uważał jej za coś szczególnego, bo wszystkie wiadomości od Jaspera oparte były na skrótach, pisanych z kropkami. Ta tutaj mogła być pomyłką albo po prostu końcem zdania. Ostatecznie potem następowały trzy pełne zdania, z dużymi literami na początku i kropkami niezawodnie na końcu.

-         O pomyłce nie może być mowy – potrząsnął głową Edward. - Jasper jest zbyt doświadczonym żołnierzem, aby robić coś przypadkowo. Uważam, że ta kropka ma swoje zastosowanie. Jeśli jest po wyrażeniu trip, to dlatego, że nie chodziło o narkotykowy haj, ale o...

-         Skrót – domyślił się Carlisle, rozszerzając oczy.

-         Dokładnie – Edward pokiwał głową.

-         Ale... skrót od czego? - wyjąkałam, nadal nie do końca przekonana.

-         Jeśli wziąć pod uwagę trzy zdania pod spodem i trzy litery w „nazwie” narkotyku, to najbardziej prawdopodobne wydaje mi się jedno wytłumaczenie – przygryzł wargi Edward. - Myślę, że Jasper chciał nam przedstawić pewne... trojaczki (triplets – ang. trojaczki).

Podrzuciłam głowę i spojrzałam na niego z przerażeniem. Trojaczki?! Trzy identyczne osoby, obdarzone potężnymi darami i związane ze sobą najsilniejszymi więzami: krwią?! A jeśli konsekwentnie wierzyć kartce, to jeden z nich umiał odebrać ci pamięć, drugi sprawić, że będziesz pamiętał, cokolwiek by to znaczyło, a trzeci... zrobić z ciebie marionetkę.

-         Nie... - wyszeptałam.

-         Wygląda na to, że Volturi mają trójkę nowych, potężnych współpracowników – powiedział cicho Edward, smutno zwieszając głowę.

-         Ale... kim oni są?! - spytał zszokowany Carlisle.

-         Wydaje mi się, że już coś o nich wiemy, ale niepotrzebnie używasz rodzaju męskiego, Carlisle – odparł jednak. - Zakładam, że jeśli to trojaczki, to Jasper podał nam ich imiona... a przynajmniej ich pierwsze litery.

-         LSD – szepnął Carlisle. - S... Sealiah?!

-         Sprawia, że pamiętasz – zacytował Edward. - Dlatego i Blaise, i Kirsten mówili wam właśnie jej imię. Prawdopodobnie były z nią pozostałe dwie siostry, ale jedna z nich, przypuszczalnie tak, której imię zaczyna się na L, sprawia, że zapominasz... Dlatego kojarzono tylko Sealiah. Ale w głowie Gastona widziałem ją potrójnie. To identyczne trojaczki. Trzy wysokie, rudowłose kobiety, które pewnie i ja, i Bella już kiedyś widzieliśmy...

-         Jedna odebrała nam pamięć... - powiedziałam głucho, w przestrzeń. - Druga włożyła nam do głów fałszywe wspomnienia. A trzecia dokończyła dzieła, czyniąc z nas marionetki... To dlatego nieświadomie wymykaliśmy się nocą na polowania, chroniliśmy się przed słońcem, straciliśmy nasze umiejętności... Boże...

Uświadomiłam sobie, jaką potęgą były połączone dary trojaczków. Uzupełniały się wzajemnie i tworzyły całość, której żadne z nas nie mogło stawić czoła. Jedyną ochroną mogłaby być moja tarcza, ale... nie widziałam, czy ona naprawdę na nie działa. Może była w odpowiednim momencie wyłączona, ale nie mogliśmy wykluczać, że po prostu nie stanowiła dla nich przeszkody. Jeśli tak było, to Volturi wygrali tę wojnę jeszcze zanim się zaczęła. Z taką siłą po swojej stronie mogli nie obawiać się niczego. Bóg jeden wiedział, jakie wspomnienia miała w tej chwili Renesmee...

-         Musimy ruszać – odezwała się Esme. - Czas płynie, a nas coraz łatwiej wytropić w tak dużej grupie. Musimy ukryć Roberta i Laurie, a potem ruszać gdzieś, gdzie będziemy mogli przygotować plan.

-         Odwieźmy ich do Stephenie, to najlepsze wyjście – powiedział Carlisle, otrząsając się nagle, jakby wcześniej wędrował myślami gdzieś zupełnie indziej. - Sami też zostaniemy tam chwilę, żeby przygotować się do wyprawy na Volterrę.

-         Ale... Laurie – przypomniałam. - Myślicie, że ot tak zgodzi się na wycieczkę i zabawę w chowanego? Ma koncerty, zobowiązania. Musimy...

-         ...musimy powiedzieć jej prawdę – przerwał mi Edward. - Wiem, jak to brzmi. Ale to jedyne wyjście.

-         Ale ją zabiją! - zawołałam. - Nawet, jeśli uda nam się wydobyć Renesmee od Volturi, to ją i Roberta będą mieli prawo zabić! Za dużo wiedzą!

Wtedy Edward podszedł do mnie spokojnie i łagodnie położył mi dłoń na policzku. Popatrzył na mnie przy tym z miłością, ale i dziwnym, nieodgadnionym uśmiechem. Na jego widok po plecach przebiegł mi dreszcz.

-         Kochanie... - powiedział cicho, a jego głos był równie opanowany, co stanowczy. - Czy naprawdę po wyprawie do Volterry zamierzasz zostawić tam kogoś żywego?

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin