17_Katharsis.doc

(227 KB) Pobierz
Katharsis

Katharsis

 

Wybiegliśmy im na spotkanie, tak spragnieni jakiejkolwiek dobrej wiadomości, jakby była ona naszym ostatnim ratunkiem. Już sama obecność przyjaciół była wystarczająco cudowna, dlatego garnęliśmy się do nich łapczywie, a ramiona Carmen, w które trafiłam na samym początku, wydały mi się nagle najcudowniejszym miejscem świata.

-          Carlisle... – przemówiła Tanya, ściśniętym ze wzruszenia głosem. – Nareszcie jesteście... Edward...

To powitanie trwało dłużej niż zwykle, bo żadna ze stron nie mogła uwierzyć w powrót tej drugiej. Okazało się, że Denali wiedzieli o naszym zniknięciu niemal od początku, bo to do nich Carlisle zwrócił się najpierw z pytaniami. Oczywiście nie mogli mu udzielić żadnych informacji, ale bardzo przejęli się całą sytuacją i zaofiarowali pomoc w poszukiwaniach. Przez pierwszy rok wędrowali razem, jednak później Carlisle podziękował im za wszystko i skłonił do powrotu. Od tego czasu tylko wyczekiwali jakichkolwiek wieści, zaniepokojeni i zrozpaczeni niemal tak samo, jak sami Cullenowie. Teraz Eleazar z widoczną ulgą uściskał Edwarda i mnie, ale od razu wyczuł nasze zrozpaczenie i spytał o szczegóły.

Wprowadziliśmy ich do salonu, aby mogli przywitać się także z Emmettem. Na widok jego stanu Kate wydała z siebie przerażony okrzyk, a Garrett objął ją opiekuńczo. Potem wysłuchali naszej opowieści z szeroko rozwartymi oczami, z których każda para wyrażała co innego. Tanya była w wyraźnym szoku, Kate i Garretta ogarnął gniew, Carmen wprost emanowała współczuciem, a Eleazar tylko kiwał głową ze smutkiem, jakby od dawna się czegoś takiego spodziewał. Od razu zrozumiałam, że nigdy nie uwierzył w odejście Volturi piętnaście lat temu. Aro niby postanowił zostawić nas w spokoju, jednak już wtedy musiał planować kolejne podejście.

-          A więc będziemy walczyć... – powiedziała w zamyśleniu Carmen.

-          Nigdy nie prosilibyśmy was o pomoc w takiej sprawie, gdybyśmy nie mieli wyjścia – zapewnił ją Carlisle ze smutkiem. – Teraz, gdy Gabriel nie wyczuwa Renesmee, sami zastanawiamy się nad słusznością naszego planu. Ale nasi bliscy wciąż gdzieś tam są...

-          Nie musisz nic tłumaczyć! – Kate potrząsnęła głową. – Sama mam ochotę pourywać im głowy. Z chęcią wedrę się do Volterry choćby siłą.

Garrett ochoczo pokiwał głową i obdarzył swoją wybrankę przepięknym uśmiechem. Zauważyłam, że jego tęczówki miały już kolor najczystszego złota, bez śladu dawnej czerwieni. Widocznie od dłuższego czasu był na naszej wegetariańskiej diecie. Zaś do Kate odnosił się z ogromną czułością i przywiązaniem, które przypominało mi stosunek Carlisle’a do Esme.

Byli naszą rodziną, tak, jak kazali na siebie mówić podczas ostatniej konfrontacji z Volturi.

-          Mój Boże, chłopcze... – przemówił nagle Eleazar z niemalże nabożnym zachwytem wpatrując się w Gabriela. – Jeszcze nigdy nie widziałem tak potężnego daru tropienia!

Claire uśmiechnęła się z dumą i objęła przybranego syna ramieniem.

-          Tak, jest wspaniały – przyznała.

-          Czy Volturi wiedzą o twoim istnieniu? – Eleazar nie spuszczał z Gabriela oka.

-          Owszem – odparł ten chłodno. – Proponowali mi miejsce przy swoim boku i byli wielce zdziwieni, że odrzuciłem tę propozycję.

-          No tak, Aro musiał cię bardzo pożądać... – mruknął Eleazar bardziej do siebie, niż do nas, po czym nagle spojrzał na Lily. – A dziewczynka?

-          Jej nie dostaną nigdy! – tym razem w głosie Gabriela pojawiła się odruchowa wrogość. – Nie dowiedzą się o jej darze.

-          Narkoza... – Eleazar pokiwał głową. – Potężny, ale i bardzo niebezpieczny dar. Gdyby tej dziewczynce cokolwiek się stało, żadna z jej ofiar już nigdy nie będzie w stanie się wybudzić...

-          Ale nic jej się nie stanie! – Gabe wyraźnie tracił nad sobą panowanie.

Uznałam, że należy skierować rozmowę na inne tory, bo nasz tropiciel instynktownie obnażał śnieżnobiałe zęby i mówił coraz bardziej wrogo. Jego proste, jasne włosy falowały delikatnie, jakby targał nimi lekki wietrzyk. Najwyższa pora zmienić temat. Poza tym, Carlisle umyślnie pominął w swej opowieści najistotniejszą kwestię i należało ją w końcu wyjaśnić.

-          Eleazarze, czy wiesz, kim na dworze Volturi jest Sealiah? – spytałam.

Eleazar zmarszczył brwi w zamyśleniu.

-          Przepraszam cię, Bello, ale słyszę to imię po raz pierwszy – odparł. – Za moich czasów nikt taki u Volturi nie służył. Dlaczego pytasz?

Wtedy dopiero opowiedzieliśmy Denali o ostatniej wiadomości Jaspera, jednak zanim doszliśmy do tego, co rozszyfrował z niej Edward, Eleazar zerwał się na równe nogi i spojrzał na nas z nieukrywanym przerażeniem. Przez kilka sekund toczył błędnym spojrzeniem po twarzach wszystkich zgromadzonych, a w jego oczach widać było szaleństwo.

-          O nie... – wydusił z siebie w końcu. – Znaleźli je... Oni je naprawdę znaleźli! Trojaczki! Volturi mają trojaczki!

-          Tak, wydaje nam się, że chodzi właśnie o jakieś trojaczki... – potwierdził Carlisle.

-          Jakieś?! – Eleazar wyglądał, jakby spełnił się jego najgorszy koszmar. Co więcej, mój Edward też jakby nagle stężał. – Znaleźli Trójcę...

Atmosfera nagle stężała, choć przecież żadne z nas nie miało pojęcia, o czym mowa. Sam jednak ton Eleazara, jego przyspieszony, paniczny oddech, który u wampira mógł oznaczać wyłącznie zdenerwowanie, a nie dolegliwości fizyczne, no i zaniepokojenie Edwarda... Wpiliśmy się wzrokiem w usta Eleazara, on jednak poruszał nimi bezgłośnie, próbując ułożyć sobie coś w głowie. Tylko mój mąż wiedział, co się dzieje, ale i on się nie odzywał. Milczenie stawało się coraz cięższe i bardziej męczące.

-          Przepraszam was, ale muszę coś sprawdzić – powiedział nagle Eleazar, bez tłumaczeń wyskakując z domu i biegnąc w stronę samochodu.

Zaskoczeni, patrzyliśmy za nim przez chwilę, po czym pytająco zwróciliśmy twarze w stronę Edwarda. On jednak tylko bezradnie potrząsnął głową.

-          Przykro mi, niewiele się dowiedziałem – powiedział. – W jego głowie było nagle mnóstwo obrazów, za którymi nie umiałem nadążyć. Ale najsilniejszy był strach... Z czymkolwiek mamy do czynienia, musi to być coś naprawdę potężnego, bo Eleazar nie należy do bojaźliwych.

-          Ale... gdzie on pojechał? – wyjąkała Tanya.

-          Ach, do domu – wyjaśnił Edward. – Ma tam jakiś zeszyt czy książkę... Powinien wrócić jeszcze dziś w nocy.

Wobec tego nie było sensu czekać na niego bezczynnie. Zresztą, prawdopodobnie oszalelibyśmy, nic nie robiąc. Na szczęście właśnie wtedy w stronę domu skręciły trzy ciężarówki z zamówionymi przez Esme meblami i jakiś czas mogło nam zająć urządzanie wnętrz. Tylko Edward, pociągnąwszy nosem, skrzywił się na zapach ludzi i postanowił pobiec na polowanie. Mówiąc to, spojrzał na mnie z nadzieją, ale pokręciłam głową. Nie byłam jeszcze gotowa zostać z nim sam na sam, jeszcze nie teraz. Jego piękna twarz za bardzo przypominała mi Renesmee, którą tak usilnie starałam się na pewien czas wykluczyć z myśli. Dopóki nie dokonam zemsty, nie mogę pozwolić, aby umysł zaćmiła mi rozpacz...

Edward wybiegł do lasu sam i na ten widok ścisnęło mi się serce. Ale wiedziałam, że nie powinnam za nim biec. Jednocześnie perspektywa dekorowania domu w moim obecnym stanie ducha wydała mi się absurdalna, a Esme i tak miała do pomocy cały tłum. Dlatego, gdy tylko Carlisle powiedział, że teraz wybierze się do parku Shenandoah, aby wreszcie odnaleźć strażnika, któremu popsuliśmy drzwi, błyskawicznie zdecydowałam się do niego dołączyć.

Po raz pierwszy w życiu miałam okazję spędzić tak wiele czasu sam na sam z Carlislem. Zawsze żywiłam do niego mnóstwo szacunku i kochałam go jak ojca, ale tym razem, o ile to możliwe, moja sympatia jeszcze wzrosła. Bo Carlisle jakimś niewytłumaczalnym, lekarskim zmysłem wyczuł, co jest mi w tej chwili potrzebne i nie ciągnął żadnych pocieszających rozmów, nie wracał do tematu Renesmee, ani też nie zastępował go błahymi wątkami. Po prostu milczał, dzięki czemu sama mogłam się wyciszyć i dojść stanu, w którym zdolna byłam rozmawiać. Jednocześnie to milczenie nie było ani przez chwilę krępujące. Carlisle umiał współczuć, umiał leczyć samą swoją obecnością. W tej chwili ani trochę nie dziwiłam się jego pacjentom, którzy, z tego co słyszałam, uwielbiali doktora Cullena. Pewność jego ruchów, delikatny uśmiech, połączony zarazem z odpowiednią dozą powagi oraz wyczuwalne także dla ludzi ciepło tworzyły wspólnie cudowne poczucie bezpieczeństwa. Jakby było całkowicie jasne, że jest się w najlepszych rękach z możliwych.

Z wdzięcznością popatrzyłam na doktora, skupionego teraz na drodze i jakichś własnych myślach. Jego łagodne, złote oczy i uczciwość na twarzy same rozwiązały mi język.

-          Carlisle... – zaczęłam cicho, wreszcie czując w sobie pragnienie rozmowy.

Odwrócił się w moją stronę natychmiast, od razu gotów wysłuchać, pomóc, dźwignąć to brzemię razem ze mną. Po raz pierwszy tak silnie dotarło do mnie, że mam przed sobą człowieka, który wychował mojego męża i sprawił, że Edward jest właśnie taki, jaki jest.

-          Czy myślisz, że to prawda? – spytałam, nie siląc się na precyzję. I tak doskonale wiedział, o co pytam. Niepotrzebna była do tego zdolność czytania w myślach.

-          Nie wiem, Bello... – odparł szczerze, odwracając głowę z powrotem w stronę jezdni.

Przez chwilę panowało milczenie, jednak nie ciążyło mi ono tak, jak potrafi ciążyć cisza między dwojgiem zakłopotanych ludzi. Było tylko jeszcze jedną chwilą na zebranie myśli.

-          Cały czas zastanawiam się, dlaczego ktokolwiek miałby pozbawiać ją życia – odezwał się Carlisle, zaciskając dłonie na kierownicy. – Nie mogę uwierzyć, że zrobiliby to bez powodu, choćby to byli Volturi... a nawet, ZWŁASZCZA Volturi...

-          Co masz na myśli? – zapytałam, przeczuwając już odpowiedź.

-          Myślę, że Aro nie zrezygnowałby z niej tak łatwo... – wyjaśnił w zamyśleniu. – On... kolekcjonuje umiejętności, pamiętasz? Tak bardzo pragnął Alice, ciebie, Edwarda... Myślę, że dar Renesmee byłby dla niego za bardzo pociągający, aby go zniszczyć.

-          Chciał ją zabić, wtedy... Piętnaście lat temu bardzo przekonująco mówił o zagrożeniu, jakie wiedzie za sobą jej istnienie... – powiedziałam z bólem, czując, jak z serca spada mi olbrzymi ciężar. Tak bardzo chciałam się komuś zwierzyć z tych najgłębszych obaw.

-          Tak, ale już wtedy przekonał się, że jest cudem, a Nahuel był dowodem, że tego zagrożenia brak – Carlisle potrząsnął głową. – Myślę, że nie pozwoliłby jej zabić z wielu względów. Zresztą, nie tylko on. Jeśli Volturi rzeczywiście wciągnęli w to Zafrinę, ona również stanęłaby po stronie Renesmee. Są też Alice, Rosalie i Jasper, który przecież natrafił na trop Renesmee. Gdyby cokolwiek jej się stało, nasi bliscy znaleźliby sposób, aby nas powiadomić i nie mieliby powodu pozostawać w Volterze.

Czułam, jak rośnie we mnie nadzieja. Była jeszcze słaba i mogła okazać się tak złudna, jak widok wodospadu na wysuszonej pustyni, jednak nie potrafiłam jej do końca powstrzymać. Carlisle swoim spokojnym, zrównoważonym tonem wypowiadał myśli, które gdzieś tam we mnie ciągle były i powstrzymywały mnie od czarnej rozpaczy.  Próbowałam trzymać je w ryzach i nie dać przejąć nad sobą kontroli fałszywej nadziei, jednak teraz pewne tamy puściły. Pozwoliłam sobie na chwilę ulgi, moment zapomnienia...

-          Ciągle też zastanawiam się, dlaczego ty i Edward... – Carlisle urwał, szukając odpowiednich słów. – Dlaczego odebrali wam pamięć? Dlaczego was rozdzielili? Dlaczego nie starali się włączyć do swoich szeregów?

-          Może wiedzieli, że to niemożliwe – stwierdziłam głosem tak chłodnym, jaki zawsze stawał się na myśl o propozycji Aro.

-          Dlaczego w takim razie was nie zgładzono? – tu Carlisle postawił pytanie tak celne, że nie byłam w stanie dać mu jakiejkolwiek, nawet najmniej prawdopodobnej odpowiedzi. – Skoro nie byliście już potrzebni, skoro i tak postanowiono was rozdzielić, abyście nie tworzyli zagrożenia...

Żadne z nas nie umiało tego wyjaśnić. Czuliśmy, że za tym wszystkim kryje się więcej, niż widać na pierwszy rzut oka, ale w tej chwili pozostawało to poza naszym zasięgiem. Nie było też czasu na dalszą rozmowę, gdyż właśnie stawaliśmy pod drewnianą, zmurszałą chatką z bali, której drzwi zamocowano już na nowych, mocnych zawiasach. Jeszcze zanim wyszliśmy z samochodu, wiedzieliśmy, że jej mieszkaniec jest wewnątrz. Jego zapach, bez wątpienia wampirzy, był szczególnie intensywny, a przy tym mieszał się z aromatem sierści zwierząt i... świeżych ziół.

Popatrzyliśmy po sobie i równocześnie podnieśliśmy ręce, aby zapukać do drzwi. Ale zanim zdążyliśmy dotknąć kłykciami drewnianej powierzchni, ze środka dobiegło basowe:

-          Zapraszam!

A więc już się nas spodziewano. Pchnęliśmy drzwi i wkroczyliśmy do chatki, której wnętrze było dość ciemne, z uwagi na niewielkie okna i pochmurny dzień. Było też sucho i ciepło, prawdopodobnie za sprawą niewielkiego, wiejskiego pieca, opalanego drewnem, w którym wesoło buzował ogień. Ze zdziwieniem uniosłam brwi. Pierwszy raz widziałam, aby wampir ogrzewał mieszkanie. A może to tylko przykrywka dla ewentualnych ludzkich gości? Potem jednak dostrzegłam ogromne, przewiązane prostym sznurkiem pęki wonnych ziół, zwieszające się spod okapu. Wszystko wskazywało na to, że nasz gospodarz po prostu je suszył.

-          Proszę tutaj, tu jest jaśniej! – zza półścianki rozległ się basowy głos.

Zajrzałam za winkiel i zobaczyłam go wreszcie, siedzącego przy topornym, drewnianym stole pod oknem. I przeżyłam szok.

On był stary! Nie wiem, ile lat trwało jego wampirze życie, ale w chwili przemiany musiał mieć co najmniej siedemdziesiątkę, a może nawet więcej, bo przecież jad znacznie wygładził jego zmarszczki i przydał ciału siły. Wyglądał na krzepkiego, mocno zbudowanego starca o dość potężnej posturze i... przemiłej, brodatej twarzy. Łagodny uśmiech tak bardzo kontrastował z siwymi, krzaczastymi brwiami, bielą włosów i ogromnymi dłońmi atlety, że bezwiednie wciągnęłam powietrze. Mężczyzna wydawał się jednocześnie bardzo silny i całkowicie niegroźny.

Miał na sobie grube, przybrudzone ziemią spodnie z drelichu i wielkie buty na trakach, a jego tors oblekał jedynie szary, toporny sweter z surowej wełny, potwornie gryzącej dla ludzi. Uśmiechał się do nas przyjaźnie, nie przerywając swojego zajęcia, którym było plecenie mocnego warkocza z giętkiej, ostrej turzycy. Obok niego na stole stał wiklinowy kosz, najwyraźniej przed chwilą ukończony, bo wokół walały się jeszcze jasnobrązowe gałązki i sznurek. Warkocz turzycy miał chyba stać się jednym z uchwytów. Ale moją uwagę bardziej przykuły oczy nieznajomego. Całkowicie, przejrzyście złote...

-          Dzień dobry – przywitał się z uśmiechem Carlisle.

-          Pochwalony! – huknął przyjaźnie brodacz, kończąc warkocz i mocując go kawałkiem szpagatu. – To wy zniszczyliście mi wczoraj drzwi, nieprawdaż?

-          Tak, bardzo za to przepraszamy – przyznał Carlisle. – Chętnie zapłacę za szkody, nie chcieliśmy nic zepsuć.

-          A za co tu płacić? – ryknął śmiechem brodacz. – Sam naprawiłem drzwi, a moja chata jest stara i zmurszała, mogło się zdarzyć każdemu! Nie zdarzyło się tylko dlatego, że rzadko odwiedzają mnie wampiry. Prawdę mówiąc, jesteście pierwsi...

Spojrzał na nas bystrym, szybkim spojrzeniem bez cienia podejrzliwości. Było szczere i spokojne, a także nieco zaciekawione, ale ciągle w tak przyjazny sposób, że żadne z nas nie poczuło się nieswojo.

-          Pan pozwoli... jestem Carlisle Cullen, a to moja synowa, Bella – przedstawił nas doktor, uważnie obserwując reakcję gospodarza.

Ale on tylko się lekko uśmiechnął i skinął głową.

-          A więc Cullenowie wrócili? Dobrze to słyszeć. Cieszę się, że jest pani cała i zdrowa – zwrócił się do mnie uprzejmie.

-          Pan... nas zna? – spytałam, zaskoczona. Mężczyzna nie wyglądał mi na takiego, który zaczytuje się w książkach dla nastolatek.

-          Wieści szybko się rozchodzą... – mruknął starzec, mocując sprawnie drugi uchwyt kosza i zestawiając gotowe dzieło ze stołu na ziemię. Wtedy dopiero powstał i wyciągnął do Carlisle’a wielką jak bochen chleba dłoń. – Miło mi pana poznać, doktorze Cullen. Jestem Declan McKinnon.

-          Irlandczyk... – zdziwił się Carlisle.

-          Tak, ale już od sześciu lat mieszkam w Shenandoah – Declan skinął głową. – Słyszałem o was z tylu już ust, że czuję się waszym znajomym. Czym mogę wam służyć?

-          No cóż, to dość skomplikowane... – zawahał się nagle Carlisle.

O co miał poprosić tego obcego człowieka? O pomoc w samobójczej wyprawie na Volterrę? O walkę po naszej stronie w wojnie, która rozgorzeć ma za naszą sprawą? Niemal czułam, jak bardzo Carlisle jest teraz zakłopotany.

-          Znam waszą historię, doktorze – powiedział nagle Declan. – Na pewno nie wiem wszystkiego, ale wiem sporo. Z opowieści zwykłych ludzi da się wywnioskować więcej, niż myślicie. A ja czasami pomagam ludziom z pobliskich miejscowości w pewnych... kłopotach, więc nie wahają się przede mną otworzyć.

-          Pomaga pan ludziom? – spytałam z zaciekawieniem.

-          Tak – uśmiechnął się do mnie. – Też jestem dla miejscowych wiosek jakby lekarzem, choć pewnie bardziej odpowiednie byłoby tu słowo znachor. Zdziwilibyście się, ile ludzie są w stanie opowiedzieć, gdy coś ich boli. Dzięki temu wiem, że kilkanaście lat temu córka szeryfa Swan z Forks zakochała się w najmłodszym chłopaku Cullenów, a potem szybko za niego wyszła, jakby... no, jakby musieli się pobrać. I rzeczywiście, wkrótce zaczęto ją ukrywać, więc ludzie od razu stwierdzili, że jest w ciąży i rodzi.

-          To nie było do końca tak... – mruknęłam.

-          To wiem również, szanowna pani – Declan z łobuzerskim uśmiechem skłonił się w moją stronę. – Piętnaście lat temu cała trzyosobowa, jeśli wierzyć plotkom, rodzina zniknęła. Zrozpaczony Swan i Cullenowie wszędzie ich szukali, aż wreszcie zostawili dom i wyruszyli w świat. A później ludzie mówili, że o całej tragicznej historii dowiedziała się młoda pisarka, która popuściła wodze wyobraźni i zrobiła ze wszystkich wampiry, opisując w swoich książkach romantyczną historię zwykłej znajomości dwojga nastolatków, których do tej pory nie odnaleziono... Dlatego cieszę się, widząc panią w dobrym zdrowiu.

-          Proszę mi mówić Bella – zaproponowałam impulsywnie.

-          Będzie mi bardzo miło – mężczyzna błysnął oczami i wyszczerzył śnieżnobiałe zęby w uśmiechu. – Declan. A więc odnaleźliście już Edwarda i Renesmee?

To już było za wiele! Ludzie mogli plotkować o mnie i Edwardzie, ale nikt nie miał prawa znać imienia naszej córeczki!

-          Skąd...

-          Och, nie mogłem się oprzeć i przeczytałem książkę Stephenie – Declan roześmiał się szczerze z mojej miny. – Muszę powiedzieć, że wasza historia jest pasjonująca, ale czy Volturi nie mieli nic przeciwko opowiedzeniu jej śmiertelniczce?

Ja i Carlisle popatrzyliśmy na siebie. Opowiedzenie wszystkiego miało zająć sporo czasu, a nam zależało, aby jak najszybciej dostać się z powrotem do domu. Nie chcieliśmy zostawiać Esme samej z chorym Emmettem i gośćmi, podczas, gdy w Forks w każdej chwili mógł pojawić się ktoś jeszcze, a Edward był na polowaniu. Cały czas mieliśmy w pamięci, że zagrożenie ze strony Volturi nie maleje, a tylko przybiera na sile. Lada moment ktoś z nich mógł przybyć do naszego domu i zniszczyć nasz plan, zanim jeszcze zaczęliśmy go realizować. Gdyby to była Jane, nasi bliscy są w tej chwili pozbawieni jedynej dostępnej ochrony. Mnie.

-          Nasza opowieść jest długa, a my nie chcielibyśmy zostawiać reszty rodziny samej – odezwał się Carlisle. – Jeśli przyjmie pan zaproszenie, z radością ugościmy pana w naszym domu, a jeszcze po drodze wyjaśnimy, ile się uda. Czy zechciałby pan nam towarzyszyć?

-          Ja? – zdziwił się Declan. – Zaproszenie do domu Cullenów? Mój Boże, nie myślałem, że coś takiego może mnie spotkać. To będzie zaszczyt!

-          W takim razie zapraszam do samochodu – Carlisle skłonił się i wyszedł.

Oni obaj byli do siebie w jakimś sensie podobni. Choć fizycznie zupełnie różni, obaj emanowali dziwnym, kojącym ciepłem, od którego robiło mi się lepiej i lżej. Obaj mieli też maniery rodem sprzed dwustu z górą lat i traktowali się z ogromnym szacunkiem, właściwym prawdziwym mędrcom. Declan był może nieco bardziej toporny i bezpośredni niż subtelny Carlisle, jednak winiłabym za to raczej jego obecne otoczenie, a nie wychowanie. Musiał przecież żyć jak odludek na obrzeżach ogromnego parku, w którym towarzyszyć mu mogły jedynie zwierzęta. Zaś jego nieliczne kontakty z ludźmi sprowadzały się do goszczenia w chatce wiejskich chorych, podczas gdy Carlisle nadawał się raczej do szlacheckich dworów i królewskich komnat, a przynajmniej nowoczesnych szpitali.

Gdy Declan z pewnym trudem zapakował swoje prawie dwumetrowe ciało na tylne siedzenie Chevroleta kombi, Carlisle rozpoczął opowieść, nie odrywając oczu od drogi. Słyszałam to już kolejny raz, nie mówiąc o przeżywaniu wszystkiego osobiście, ale nadal trudno było mi ze spokojem przyjmować słowa o zaginięciu Renesmee i naszych wątpliwościach co do jej życia. Dlatego, kiedy Carlisle mówił Declanowi, że Gabriel nie wyczuł tropu mojej córeczki, mocno zacisnęłam zęby i z uporem wpatrzyłam się w migające za szybami drzewa. Rozpacz i zrezygnowanie znowu przepłynęły przez moje ciało, oblekając je paraliżem strachu. Wbiłam sobie paznokcie w przedramię, chcąc skupić się na krótkim fizycznym bólu, ale było już za późno. Twarz Renesmee stanęła mi przed oczami jak żywa i serce przecięły mi setki sztyletów.

I wtedy poczułam na ramieniu uścisk silnej, ciepłej dłoni. Długie, mocne palce promieniowały ukojeniem i spokojem, aż poczułam, że spływa na mnie miękki welon otuchy. I choć dłoń wcale się nie poruszała ani nie zrobiła niczego nadzwyczajnego, pomogła mi w fizyczny niemal sposób. Mój umysł się oczyścił, zaczął myśleć bardziej przejrzyście, logicznie. Nie stępiała go pustka żalu, który towarzyszył mi od tamtej krótkiej chwili przed domkiem. Poczułam też, że odzyskuję zdolność poruszania się. Co więcej, moje ruchy stały się bardziej sprężyste, wyważone i celowe. Wszystko dzięki empatii i wsparciu tego starego człowieka...

Obróciłam się do niego i spojrzałam mu z wdzięcznością w oczy. Odpowiedział lekkim, pocieszającym uśmiechem, w którym znać było smutek, wywołany naszą historią i cofnął dłoń. Ja jednak dalej czułam się dobrze i z zaskoczeniem stwierdziłam, że moja słaba nadzieja odżyła w zdumiewający sposób.

Carlisle skończył opowiadać w momencie, gdy podjeżdżaliśmy pod dom. Na tarasie Esme, Tanya, Gabriel i Garrett trzepali wielkie poduchy kanap i puszyste koce, aby nasycić je zapachem powietrza, ale zamarli, widząc nowego gościa. W ich oczach odbiło się zdumienie i niepewność, jednak Esme szybko odzyskała nad sobą kontrolę i gościnnie wyszła Declanowi na powitanie. Wystarczyło kilka minut, a wszyscy byli nim oczarowani.

-          Kate i Naima trzymają straż – wyjaśniła Esme, zapraszając Declana do środka. – Postanowiliśmy, że ktoś musi stale sprawdzać teren, tak na wszelki wypadek.

-          Widziałem Kate między drzewami, gdy wjeżdżaliśmy na polną drogę – skinął głową Carlisle. – Pewnie niedługo wrócą, aby pana powitać.

-          Ależ nalegam, mówcie mi po imieniu... – Declan machnął ogromną łapą, po czym przystanął w progu, widząc obandażowanego Emmetta.

Zmarszczył brwi, pociągając lekko nosem i w skupieniu zmrużył oczy. Nie winiłam go za to, sama byłam w szoku, bo przez opatrunki przesączała się już krwawo-zielonkawa substancja podobna do ropy i dość intensywnie cuchnąca gnijącym ciałem. Carlisle natychmiast podbiegł do starszego syna, który już nie miał siły, aby napisać nam cokolwiek w leżącym obok notesie.

Przestraszyłam się nie na żarty. Gdyby Emmett był człowiekiem, byłoby to pewnie jakieś paskudne zakażenie, bo jego ręka spoczywała, blada i bezwładna, w dziwnie wykręcony sposób na poduszce. Oddychał chrapliwie i ciężko, co tylko przeraziło nas jeszcze bardziej. Najwyraźniej jego stan był o wiele cięższy niż podejrzewaliśmy, cały czas naiwnie sądząc, że rany zagoją się same. Jednak na ten widok straciliśmy na to nadzieję. Emmett umierał, a żadne z nas tego nie zauważyło...

Carlisle klęknął przy jego twarzy i ostrożnie odwinął paski bandaża. Wstrzymaliśmy oddech, czując drażniącą woń rozkładu, a Esme mocno uścisnęła mnie za rękę. Widziałam po jej twarzy, jak bardzo jest przestraszona. Gdy opatrunek został zdjęty, mimowolnie wydała z siebie coś pomiędzy westchnieniem a jękiem, a ja miałam ogromną ochotę zrobić to samo.

Twarz Emmetta była jedną wielką raną. Brzegi poparzeń zniknęły i zlały się w bezkształtną masę krwawej posoki, z której wyróżnić mogliśmy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin