JONATHAN
NAD
KRAWĘDZIĄ
Przekład PRZEMYSŁAW BIELIŃSKI
AMBER
Redakcja stylistyczna Elżbieta Novak
Redakcja techniczna Andrzej Witkowski
Korekta
Jolanta Kucharska
Katarzyna Pietruszka
Ilustracja na okładce © Wydawnictwo Amber
Opracowanie graficzne okładki Studio Graficzne Wydawnictwa Amber
Skład Wydawnictwo Amber
Druk
Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Tytuł oryginału Over the Edge
Copyright © Jonathan Kellerman 1987. AU rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2006 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-241-2739-9 978-83-241-2739-9
Warszawa 2007. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060
Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13,620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Jak zawsze, mojej rodzinie
oraz Barneyowi Karpfingerowi,
agentowi nadzwyczajnemu
Miejcie litość, Niebiosa! Gdy żywot mój skończony,
I niech ten nędzny czyn będzie mi wybaczony!
Thomas Chatterton
Cudowny chłopiec
Wiersze ostatnie
24 sierpnia 1770
Gorące podziękowania dla doktora Michaela Tolwina,
przewodnika wycieczek
1
To był mój pierwszy telefon alarmowy w środku nocy od trzech lat. Tysiąc dni bez praktyki, a tu nagle siedzę, wyrwany ze snu, wyprostowany w ciemności, ściskając słuchawkę zdrętwiałymi od snu palcami, zaspany i półprzytomny, ale gotowy do działania - głos miałem łagodny i rzeczowy, chociaż mózg rozpaczliwie szukał oparcia dla stóp, wspinając się do stanu pełnej świadomości.
Wszedłem w starą rolę z automatyczną łatwością.
Po drugiej stronie łóżka ktoś się poruszył. Telefon wyrwał ze snu także Robin. Prążki przefiltrowanego przez firankę światła gwiazd padały jej na twarz; doskonałą twarz, wypoczętą od snu.
- Kto to, Alex?
- Centrala.
- Co się stało?
- Nie wiem. Śpij, kochanie, odbiorę w bibliotece.
Spojrzała na mnie pytająco, a potem zawinęła się w pościel i odwróciła. Zarzuciłem na siebie szlafrok i wyszedłem z sypialni. Włączyłem światło, skrzywiłem się, oślepiony, a potem znalazłem kartkę i ołówek, i podniosłem słuchawkę.
- Jestem.
- To mi wygląda rzeczywiście na nagły wypadek, doktorze. Ciężko dyszy i mówi bez sensu. Musiałam kilka razy zapytać go o nazwisko, zanim załapał, a potem je wywrzeszczał. Nie jestem pewna, ale brzmiało jak Jimmy Catmus albo Cadmus.
- Jamey Cadmus.
Wymamrotałem to imię i nazwisko i natychmiast się rozbudziłem, jakby to było zaklęcie. Wspomnienia zagrzebane w mojej pamięci pół dekady temu napłynęły falą tak wyraźne, jakby dotyczyły dnia wczorajszego. Jamey był kimś, kogo się nie zapomina.
- Proszę go połączyć - powiedziałem.
Na linii coś zatrzeszczało.
- Halo, Jamey? Cisza.
- Jamey? Tu doktor Delaware.
Zacząłem się zastanawiać, czy na pewno mam połączenie.
- Jamey?
Nic, a potem cichy jęk i ciężkie, płytkie sapanie.
- Jamey, gdzie jesteś?
Odpowiedź nadeszła zduszonym szeptem.
- Pomóż mi!
- Oczywiście, Jamey. Pomogę ci. Co się stało?
- Pomóż mi to ogarnąć. Ogarnąć. Ogarnąć. To się wszystko... rozpada. Ten cały smród. Śmierdziciało wszystkich pór... śmierdzące rany... rozdzierane cuchnącym ostrzem...
Do tej pory wyobrażałem go sobie takim, jakiego widziałem go po raz ostatni: poważnego chłopca, o niebieskich oczach, mlecznej cerze i włosach czarnych i lśniących jak hełm. Dwunastolatka. Ale głos w słuchawce był udręczonym barytonem, niezaprzeczalnie męskim. Zestawienie tego, co widziałem, z tym, co słyszałem, było dziwaczne i niepokojące - jakby pod ruch warg chłopca głos podkładał dorosły brzuchomówca.
- Spokojnie, Jamey. Wszystko w porządku. - Bardzo się starałem mówić łagodnie. - Gdzie jesteś?
Znów cisza, a potem potok przemieszanych słów, rozdygotany i urywany jak ogień karabinu maszynowego:
- Przestań mi to powtarzać! Ciągle gadasz o tym smrodzie. Słyszę jakkłamiesz, opowiadasz... nagłe żyły rozpęknienie... kity nocnego ptaka...jestem taki... Zamknij się! Dość się nasłuchałem smrodu! Ciemność za-śmiardła; masturbuje się mistrz...
Bełkot.
Sapnięcie i głos ucichł.
- Jestem tu, Jamey. Cały czas cię słucham. - Nie odpowiedział, więc mówiłem dalej - Brałeś coś?
- Doktor Delaware? - Nagle się uspokoił, jakby zaskoczony moją obecnością.
- Tak. Gdzie jesteś...?
- Dużo czasu minęło, doktorze D - stwierdził smutno.
- Tak, to prawda, Jamey. Dobrze znów cię słyszeć.
Bez odpowiedzi.
- Jamey, chcę ci pomóc, ale muszę wiedzieć, co się dzieje. Proszę, powiedz mi, gdzie jesteś?
Cisza zaczęła się nieprzyjemnie przedłużać.
- Brałeś coś? Zrobiłeś coś sobie?
- Jestem w piekłosmrodzie, doktorze D. Dzwony piekieł. Szklany kanion.
- Opowiedz mi o tym. Gdzie jest ten kanion?
- Ty wiesz! - warknął. - Powiedzieli ci! Mówią mi bez przerwy! Otchłań, odchrzań! Szkło i stalosmród.
- Gdzie, Jamey? - spytałem łagodnie. - Powiedz mi, gdzie dokładnie. Jego oddech stał się szybszy i głośniejszy.
- Jamey...
Płacz rozległ się niespodziewanie, w szlochu przepełniony bólem szept.
- Och! Ziemia śmierdzi, nasiąknięta szkarłatem... rozchyla wargi...Kity to śmierdzismród... Tak mi powiedzieli, śmierdzący kłamcy!
Próbowałem do niego jakoś dotrzeć, ale całkowicie skrył się w swoim osobistym koszmarze. Wciąż upiornym szeptem prowadził chaotyczny dialog z głosami, które słyszał w głowie; dyskutował, przekonywał, przeklinał demony, które chciały nim zawładnąć, aż klątwy ustąpiły miejsca wielkiej grozie i bezsilnemu łkaniu. Nie potrafiłem zatrzymać strumienia halucynacji, więc przeczekałem go, sam już z walącym w piersi sercem, dygocząc mimo ciepła w pokoju.
W końcu głos Jameya rozpłynął się w sapaniu. Wykorzystując ciszę, spróbowałem go jakoś podpytać.
- Gdzie jest szklany kanion? Powiedz mi, Jamey.
- Szkło i stal, i kilometry rur. Jak węże... Gumowe węże i gumowe ściany... - Znów płytkie sapanie. - Cholerne białe zombi, odbijają ciała od ścian... zabawy z igłami...
Chwilę trwało, zanim to przetrawiłem.
- Jesteś w szpitalu?
Zaśmiał się głucho, przerażająco.
- Tak go nazywają.
- W którym?
- Canyon Oaks.
Znałem ten szpital z opinii o nim: mały, prywatny i bardzo drogi. Poczułem przypływ ulgi. Przynajmniej nie przedawkował w jakimś ciemnym zaułku.
- Długo tam jesteś?
Zignorował pytanie i znów zaczął płakać.
- Zabijają mnie kłamstwami, doktorze D! Programują laserbóle przez delikatne ciało! Rozcinają korę mózgową... wysysają soki, gwałcą delikatne ciało płci... śmierdziwałek po śmierdziwałku!
- Kto...
- Oni! ...pożeracze ciała... białe zombi... martwy wspin z wieżażnego gównoprądu... kity gówna... ptaki gówna... z mokrociała... Pomóż mi, doktorze D! Przyleć tu, pomóż mi to ogarnąć... teleportuj się! Zassaj mnie do innej sfery czystej...
- Jamey, chcę ci pomóc, ale...
Nie dokończyłem - znów zaczął, szeptem tak pełnym cierpienia, jakby ktoś przypiekał go żywcem. Otuliłem się mocniej szlafrokiem i próbowałem wymyślić, co powiedzieć, kiedy Jamey oprzytomnieje. Tłumiąc poczucie bezsiły, skupiłem się na tym, co mogłem zrobić: podążać za halucynacjami, zaakceptować je i spróbować od środka go uspokoić. Najważniejsze było utrzymać go przy telefonie, nie stracić jego zaufania. Walczyć tak długo, jak długo będzie trzeba.
To był dobry plan, jedyny rozsądny w tych okolicznościach, lecz nie miałem szansy go zrealizować.
Szept robił się coraz bardziej piskliwy, jakby nakręcała go jakaś niewidzialna sprężyna, coraz wyższy i wyższy, nieubłagany jak syrena ostrzegająca przed nalotem. Na końcu spirali rozległo się płaczliwe beknięcie, a potem krzyk, ucięty głuchym stukiem przerwanego połączenia.
Nocna telefonistka w szpitalu Canyon Oaks poinformowała mnie, że telefony przychodzące będą odbierane dopiero od ósmej - czyli za prawie pięć godzin. Przedstawiłem się, poinformowałem, że to nagły wypadek, i zostałem połączony z wypranym z emocji kontraltem, który przedstawił się jako przełożona nocnej zmiany pielęgniarek. Wysłuchała, co miałem
do powiedzenia, a kiedy się znów odezwała, jej obojętność zabarwiła się sceptycyzmem.
- Powiedział pan, że jak się nazywa?
- Doktor Alex Delaware. A pani to...
- Nazywam się Vann. Jest pan członkiem naszego personelu, doktorze?
- Nie. Leczyłem Jameya kilka lat temu.
- Rozumiem. I mówi pan, że do pana zadzwonił?
- Tak. Przed chwilą.
- To niemożliwe, doktorze - stwierdziła z niejaką satysfakcją. - Pan Cadmus przebywa na zamkniętym... nie ma dostępu do telefonu.
- To był on, pani Vann, i był w bardzo złym stanie. Zaglądaliście państwo ostatnio do jego pokoju?
- Nie, jestem w przeciwległym skrzydle szpitala. - Chwila przerwy. -Mogłabym tam zadzwonić.
- Myślę, że powinna pani.
- Dobrze. Dziękuję za informację, panie doktorze, i życzę dobrej nocy.
- Jeszcze jedno: jak długo jest hospitalizowany?
- Obawiam się, że nie wolno mi ujawniać poufnych informacji o pacjentach.
- Rozumiem. Kto jest jego lekarzem prowadzącym?
- Nasz dyrektor, doktor Mainwaring. Ale - dodała obronnym tonem -o tej porze jest nieosiągalny.
W tle rozległy się jakieś stłumione hałasy. Pani Vann przełączyła mnie na czekanie, po dłuższej chwili wróciła na linię, jakby zdenerwowana, i powiedziała, że musi kończyć. Już drugi raz w ciągu dziesięciu minut w rozmowie ze mną ktoś rzucał słuchawką.
Zgasiłem światło i poszedłem do sypialni. Robin odwróciła się do mnie i podniosła na łokciach. Ciemność zamieniła miedź w jej włosach w dziwnie piękny odcień lawendy. Oczy w kształcie migdałów miała na wpół przymknięte.
- Alex, co się dzieje?
Usiadłem na brzegu łóżka i opowiedziałem jej o telefonie od Jameya i o mojej rozmowie z nocną pielęgniarką.
- Dziwne.
- Bardzo dziwne. - Potarłem oczy. - Chłopak nie odzywa się przez pięć lat, a potem ni z tego, ni z owego dzwoni i coś bełkocze.
Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju.
- Miał wtedy pewne problemy, ale nie był wariatem. Wszystko, tylkonie to. Jego umysł był dziełem sztuki. A dzisiaj, zupełna rozsypka: paranoja, słyszał głosy, mówił od rzeczy. Trudno uwierzyć, że to ten samczłowiek.
Ale na zdrowy rozum wiedziałem, że to możliwe. Przez telefon słyszałem psychozę albo jakiś zły odlot. Jamey był już młodym mężczyzną- miał siedemnaście albo osiemnaście lat - i statystycznie dojrzał już do zaczątków schizofrenii tak samo, jak do problemów z narkotykami.
Podszedłem do okna i oparłem się o parapet. Dolinę spowijała cisza. Słaby powiew kołysał czubkami sosen. Stałem tak chwilę, zapatrzony w aksamitne warstwy ciemności.
W końcu odezwała się Robin:
- Może wrócisz do łóżka, co, kochanie?
Wpełzłem pod kołdrę. Obejmowaliśmy się, aż Robin ziewnęła i poczułem, że jej ciało wiotczeje ze zmęczenia. Pocałowałem ją, odsunąłem się i spróbowałem zasnąć, ale mi się nie udało. Byłem za bardzo nakręcony i oboje to wiedzieliśmy.
- Mów - powiedziała, wsuwając swoją dłoń w moją.
- Tak naprawdę nie ma o czym mówić. Po prostu to dziwne, że tak się nagle odezwał. Później olali mnie w szpitalu. Jędza, z którą rozmawiałem, sprawiała wrażenie, jakby miała to wszystko gdzieś. Była zimna, zachowywała się, jakbym to ja był wariatem. A potem, kiedy czekałem, wydarzyło się coś, co ją zdenerwowało.
- Myślisz, że to miało coś wspólnego z nim?
- Boja wiem... Do diabła, to wszystko takie pokręcone.
Leżeliśmy obok siebie. Cisza stawała się dokuczliwa. Spojrzałem na zegarek: trzecia dwadzieścia trzy. Podniosłem dłoń Robin do ust i pocałowałem jej kostki palców. Wstałem z łóżka, przeszedłem na drugą stronę, nachyliłem się i okryłem jej nagie ramiona.
- Już nie zasnę. Nie ma sensu, żebyś też nie spała.
- Pójdziesz poczytać? - spytała, wiedząc, jak zazwyczaj radzę sobie z bezsennością.
-...
staszekka