Warda Małgorzata - Czarodziejka (CzP).doc

(1165 KB) Pobierz
Małgorzata warda

Małgorzata Warda

Czarodziejka

Oli,
za świat,
który dodał magii
mojemu dzieciństwu


Podziękowanie

Jest kilka osób, którym należą się podziękowania.

Rodzicom - za wielkie wsparcie, miłość i popieranie wszystkich moich projektów.

Maćkowi - za pomoc, cierpliwość, kiedy piszę, i konserwatywne spojrzenie na świat:-)

Gosi, Dorocie i Kindze - za wspaniałą przyjaźń, bez której w moim życiu byłoby bardzo pusto. Farbie, a w szczególności Asi - za muzykę, pozytywne doładowanie na koncertach i rodzinną atmosferę.

Szczególne podziękowania dla Reni, mojej opiekunki. Reniu, Ty wiesz, za co Ci dziękuję...


Być może pewnego dnia doznam nagle objawienia
I zobaczę drugą stronę tego monumentalnego,
groteskowego żartu.
I zaśmieję się wtedy. I zrozumiem, czym jest życie.

Sylvia Plath, Dzienniki, 1950-1962

Nikt nie potrafi zrozumieć lepiej niż wy, artyści,
genialni twórcy piękna, czym był ów pathos,
z jakim Bóg u świtu stworzenia przyglądał się dziełu swoich rąk.

Jan Paweł II, List do artystów, 1999


Historia zaczyna się tu i teraz.

Oczywiście mogę zmienić jej tło, zamiast trawy może być podłoga z desek albo dywan, mogę wyciszyć światło słoneczne i wprowadzić kameralne, na przykład reflektor. W myślach usuwam z niej bzyczenie owadów, zapach kwiatów i wszystko to, co nie będzie pasować do mojej ulubionej konwencji.

Historia już się rozpoczęła.

On i ona w nadmorskim plenerze, może na wydmie porośniętej suchą trawą. Wszystko wydarzy się wczesną jesienią na chłodnym piasku i przy zachmurzonym niebie. Ona będzie miała na sobie sweter, on kurtkę. Żadnego piasku na skórze, tylko ręce chowające się przed zimnem, wiatr we włosach.

Już tu są. Jeśli zamknę oczy, nie znikną. Jeśli nawet przestanę wymyślać to dalej, tamci dwoje pozostaną na tej wydmie i po prostu zatrzyma się dla nich czas.

Niebo nad nimi też już mam. Szare nabrzmiałe chmury powoli przesuwają się w stronę morza. Pomiędzy chmurami pojawia się błękit: czysty i idealny, rozciągnięty równym, nieskończonym pasem.

Ona wsuwa ręce w piasek i zaczyna przesypywać ziarenka między palcami. Od morza nadciąga zimny wiatr. On opiera twarz o jej włosy, obejmuje dłońmi jej ręce, żeby trochę je ogrzać, i spogląda na gęstniejące chmury.

Teraz któreś z nich powinno powiedzieć coś ważnego. Co to mogłoby być? Jakieś wspomnienie, wyznanie, może tajemnica.

- Opowiem ci coś ważnego - zaczyna ona. Odrywa spojrzenie od piasku i teraz patrzy na niego. Tylko na niego. To, co powie, będzie bardzo ważne, może nawet ważniejsze niż wszystko, co mówiła mu do tej pory.

- Opowiem ci o wyspie - zaczyna wolno, z namysłem.

- O jakiej wyspie?

- O mojej wyspie. Opowiem ci, jeśli chcesz posłuchać...

Patrycja

Najstraszniejsze jest to, że wszystkie najistotniejsze wydarzenia w naszym życiu rozgrywają się w ciągu kilku chwil. I dzieją się naprawdę nieodwracalnie.

Nie wiem, co pomyślałam, kiedy pierwszy raz zobaczyłam ją w drzwiach mojego mieszkania. Wyglądała na cholernie miłą osobę, na taką, co nie powie ci, że nadepnęłaś jej na stopę, bo nie będzie chciała zrobić nikomu przykrości.

Miała na sobie coś paskudnego. W ogóle chyba nie przykładała wagi do ciuchów. Kiedy potem zamieszkała u mnie, wielokrotnie widziałam, jak kompletnie nie wie, w co się ubrać. Albo jak się uczesać. Nie wiem, czy w ogóle ktoś jej powiedział, że istnieje coś takiego jak makijaż.

W sumie była dość ładna. Chociaż nie wiem, czy tak o niej myślałam przez te wszystkie pierwsze tygodnie. Było mi jej cholernie żal. Taka zagubiona, zahukana, chorobliwie nieśmiała. Zapraszałam ją czasem do kuchni, jak upichciłam coś dobrego. Ale ona wcale nie jadła. Brała kęs do ust i obracała go długo, długo, długo, jakby rósł jej w ustach i chciała go wypluć.

Śmieszne, ale na początku myślałam, że jest zwyczajnym śpiochem. Dzień wstawał, a ona wcale nie wychodziła z pokoju. Nie zostawiała na stole okruszków świadczących, że zjadła jakiekolwiek śniadanie. Nic, zupełnie nic. Zero oznak życia. Cały dzień tkwiła w tym swoim pokoju.

- Puk-puk... - powiedziałam żartobliwie pod jej drzwiami, zbierając się do pracy. - Daj jakiś znak życia, mała!

Nadstawiłam ucho i czekałam, aż ze środka dobiegnie jakiś dźwięk. Jakikolwiek. Ale ona nic. Cisza.

- Ej, żyjesz? - zawołałam znowu, a potem mocniej zastukałam do drzwi.

- Oj tam, przejmujesz się! - machnęła ręką Matylda w pracy, jak opowiedziałam jej o Helenie. - Powinnaś chwalić Boga, że masz taką lokatorkę! Ja od mojej nie mogę się uwolnić. Wyjada mi wszystko z lodówki, łazi po całym mieszkaniu, bierze sobie moje rzeczy... Co byś zrobiła, jakby ta twoja Helena była właśnie taka?

Myślę, że gdyby Helena okazała się właśnie taka, to może bardziej bym ją lubiła. Mogłabym ją opieprzyć, pokłócić się z nią, pogadać. Mogłabym zrobić cokolwiek, bo widziałabym, że żyje i daje tego oznaki. A Heleny nie było.

- Jaka jest ta nowa dziewczyna? - zapytał mnie Sebastian.

- Nie wiem. Chyba miła - odpowiedziałam z wahaniem.

- Miła?

Była miła. Cholernie uprzejma i miła. I nic więcej, bo nigdy, nawet kiedy zdarzało mi się ją zobaczyć, nie okazywała żadnego charakteru. Nic. Jak kukła.

Pamiętam, że wpadłam na nią po kilku dniach w przedpokoju i normalnie się jej wystraszyłam. Rozdarłam się na całe gardło z przerażenia. A ona oczywiście powiedziała tylko:

- Przepraszam, że cię wystraszyłam. Nie chciałam.

Nie wiem, co mnie napadło, kiedy kilka dni później zaproponowałam, żeby częściej przychodziła do nas do dużego pokoju na telewizję. Cholera jasna, już w momencie, gdy to mówiłam, zaczęłam czuć jakiś ogromny niepokój, jakbym pakowała się w coś strasznego, czego nawet nie jestem w stanie sobie wyobrazić.

Zaraz wdepnę w pieprzone gówno, pomyślałam nawet, ale było już za późno.

Helena zaczęła do nas przychodzić. Nie wiem, czy robiła to z czystej uprzejmości. W każdym razie zaczęła dotrzymywać nam towarzystwa. I to było chyba najgorsze w tym wszystkim.

Chodziła bardzo cicho, delikatnie, jakby była jakimś pieprzonym duchem. A ja nigdy już nie czułam się swobodnie, bo przecież zawsze mogłam się odwrócić i zobaczyć ją tuż za plecami. Zresztą najgorsze w tym wszystkim było to, że lubiła tak stawać. Po prostu stawać, czekać i patrzeć.

Przychodziła więc do nas, kiedy oglądałyśmy jakiś program albo dyskutowałyśmy.

W jakimś momencie zauważałam kątem oka, że stoi gdzieś z boku i patrzy na nas. Albo że już siedzi. Rany, za cholerę nie mogłam zrozumieć, jak jej się to udawało i ile właściwie czasu była z nami. Oczywiście nic nie mówiła. Tylko takie tam: proszę, przepraszam, tak, nie, dziękuję, dobrej nocy.

Zaczęłam odczuwać coś dziwnego. To wrażenie pojawiało się najpierw, kiedy na nią patrzyłam, a potem niemal za każdym razem, kiedy o niej pomyślałam. W jakimś momencie uświadomiłam sobie, że przebywając z nią, czuję się obserwowana. Patrzyła mi na ręce, obserwowała moje ruchy, śledziła gesty. Jeśli ją na tym przyłapałam, odwracała wzrok. A jeśli nie zauważyła, że widzę, na jej twarzy pojawiał się dziwny wyraz. Jakiś dziwny uśmiech, od którego cierpła mi skóra.

Grudzień tamtego roku był wyjątkowo mroźny. Jadąc codziennie autobusem do pracy, trzęsłam się z zimna i patrzyłam, jak szyby parują od ciepłych oddechów ludzi i mrozu na zewnątrz. Muzyka z odtwarzacza pozwalała mi odseparować się od rozmów, od warkotu silnika i wszystkich kichnięć. Owinięta szczelnie szalem, z czapką na głowie, robiłam się zupełnie do siebie niepodobna. Robiłam to specjalnie, bo w autobusie jechało ze mną zawsze całe mnóstwo moich uczniów, a nie miałam najmniejszej ochoty na pogaduszki.

W pokoju nauczycielskim od progu witałam wszystkich szerokim uśmiechem i głośnym:

- Cześć!

A potem, kiedy wszyscy nauczyciele polecieli już na korytarz na wspólną modlitwę, wertowałam dzienniki. Za cholerę nie pamiętałam nigdy, co robiliśmy ostatnio, co zapowiedziałam dzieciakom i czy nie wpisałam żadnego sprawdzianu.

Dzieciaki mnie lubiły, a nauczyciele podziwiali. Jezuuu, gdybym wcześniej wiedziała, że nauczanie jest takie przyjemne, to pewnie zabrałabym się do tego od razu po skończeniu studiów!

Najbardziej oczywiście podobała mi się atmosfera szkoły. I to, że wszyscy uważali mnie za kogoś wyjątkowego. Cholera, dla całej społeczności szkolnej byłam artystką, taką przez duże A i wszyscy zazdrościli mi, że nią jestem. W życiu też nie nasłuchałam się tak śmiesznych opinii o artystach, jak właśnie w szkole! Dzieciaki patrzyły we mnie jak w obraz, a ja - jakby specjalnie dla nich ubierałam się jeszcze bardziej wyszukanie i jeszcze bardziej wszystkich szokowałam. Stroiłam się jak szczur na czyszczenie kanałów! Nawet na studiach nigdy nie wyglądałam na taką artystkę pełną gębą, jak właśnie w szkole katolickiej!

- Ty to masz takie fascynujące życie! - szemrała Iza, nasza sekretarka, dobrze po czterdziestce, z fajną figurą, chyba jedyna dość atrakcyjna kobieta w całej szkole.

- Artystyczne życie... - wzdychała Danka, kiedy opowiadałam jej o tym, że byłam na jakimś wernisażu.

- Wy macie taki barwny świat - wtórowała jej Basia, a ja miałam ochotę pęknąć ze śmiechu.

Podczas pracy w szkole udało mi się sklecić kilka wniosków o nauczycielkach:

1. W większości to stare panny. Dlaczego?

- bo ubierają się w szare swetry zapinane z przodu na małe guziczki

- noszą bezkształtne spódnice sięgające połowy łydki i płaskie, pełne buty

- nie farbują włosów

- nie malują się wyzywająco

- w ogóle rzadko się malują

- mają matczyny (czytaj: cierpiętniczy i wyrozumiały) stosunek do facetów

- żądają zaraz nie wiem jakiego szacunku

- za dużo siedzą w papierach

2. Są nudne. Rozmawiają o uczniach, o ocenach i narzekają na system.

3. Nie ma w nich życia, bo całą energię spalają w szkole.

4. Szukają sobie za mężów nauczycieli.

Jedyną fajną osobą była Matylda. Matylda o puszystych kształtach, ustach zawsze umalowanych wiśniową szminką, nienagannej fryzurze, szerokim uśmiechu i dużych piersiach.

- Mieszkasz z dwiema kobietami? - zapytała mnie pierwszego dnia, kiedy wracałyśmy razem ze szkoły. Uśmiechnęła się szeroko, klepnęła mnie w ramię i spytała, ściszając głos do żartobliwego szeptu: - Czy obie są twoimi koleżankami?

To właśnie z Matyldą prowadziłam najbardziej żywiołowe dyskusje o życiu i ona jedna nie wygłaszała peanów na cześć artystów. Szczerze powiedziała mi pierwszego dnia naszej znajomości, że kompletnie nie zna się na sztuce i tak naprawdę to wcale jej nie zależy, żeby się znać.

- Cała ta współczesna sztuka jest kompletnie popieprzona, Pati! Kto w ogóle mógłby to zrozumieć? To takie pieprzenie dla pieprzenia. Dziewczyna obiera w Zachęcie kartofle na oczach tłumów ludzi i kamer telewizyjnych. Czy to w ogóle ma jakiś sens?

Śmiałam się razem z nią i to całkiem szczerze, bo przecież tak naprawdę to miałam w głębokim poważaniu objaśnianie ludziom sztuki współczesnej. Skoro sami artyści nie rozumieją projektów innych artystów, to jaki jest sens oświecać laików? Nie jestem żadnym Syzyfem, żeby marnować życie na tłumaczenie. Wystarczy, jeśli uczniom wyjaśnię, dlaczego da Vinci był cholernym geniuszem i że Kod nie ma z tym wiele wspólnego.

- Czy wiecie, co takiego jest w obrazie Mona Liza, że uważa się go za arcydzieło? - pytałam uczniów z szelmowskim uśmiechem, zdejmując okulary z nosa i wstając od biurka.

Dzieciaki wpatrywały się we mnie w ciszy, bo z rzadka wspominałam o sztuce, ale za to zawsze przynosiłam jakieś ciekawostki. Nie traciłam czasu na pierdoły typu data urodzenia i śmierci poszczególnych malarzy, albo czyimi byli uczniami (chyba, że byli uczniami tych największych). O Michale Aniele mówiłam otwarcie, że był gejem, pisał żałosne sonety do swojego ucznia, a zarazem kochanka i że się nie mył ani nie ściągał butów tak długo, aż musieli zrywać mu je wraz z kawałkami skóry. Przedstawiając Vermeera, kładłam nacisk na magię jego obrazów, omawiając barok, nie owijałam w bawełnę braku higieny ówczesnych ludzi, temat kowadełek i młoteczków używanych do ubijania na biesiadach wszy rozwijałam w całkiem spory wywód, a o podłości Rembrandta opowiadałam rozmaite anegdoty.

- Mona Liza miała tajemniczy uśmiech - odpowiadał mi zawsze jakiś uczeń oblatany w filmie z Julią Roberts Uśmiech Mona Lizy.

- Tajemniczy uśmiech... - podchwytywałam i zaczynałam powolny spacer po sali, w którym towarzyszył mi głośny stukot obcasów. - I?

- Da Vinci namalował tam siebie! - ośmielał się ktoś, kto ostatnio przeczytał hit wszech czasów autorstwa pana Browna.

- Och - odpowiadałam ze szczególnym uśmiechem, który moi uczniowie już dobrze znali i wiedzieli, że oznacza: och, kochanie, jesteś blisko, jednak strasznie błądzisz!.

- Ale powiedzcie mi, dlaczego ten obraz jest taki szczególny? - pytałam, a moje obcasy stukały wolniej. - Tak bardzo szczególny, że do dzisiaj właśnie przed nim w Luwrze stoją kolejki zwiedzających, a chociaż od jego namalowania minęły setki lat, pojawia się na okładkach pism, książek i jest wykorzystywany we wszystkich dziedzinach sztuki... Dlaczego?

Zazwyczaj w tym momencie klasa poddawała się z cichym westchnieniem. Wszyscy czekali na moją odpowiedź. Cisza narastała, narastała, aż w końcu zaczynałam mówić cicho, spokojnie i tak, że aż cierpła im skóra.

Opowiadałam, jak to kilka lat temu zebrała się komisja i prześwietliła obraz Leonarda promieniami rentgenowskimi. I jak te promienie nie zatrzymały się na płótnie, tylko przeszły dalej, dalej, zupełnie, jakby obraz... nie istniał.

Czasami oczywiście mówiłam o innym rodzaju metafizyki. O tym, który był mi najbliższy, czyli o pięknie. Mówiłam o kobietach malowanych przez Vermeera - sprawiających wrażenie zatrzaśniętych w klatkach zwierząt. Mówiłam o ciszy jego płócien. I o ciszy obrazów de La Tura. Czasami udawało mi się osiągnąć zamierzony efekt. Widziałam wpatrzone we mnie zszokowane, przejęte twarze i rozchylone usta. I ten dziwny, szczególny wyraz oczu, dla którego pokochałam zawód nauczyciela - wrażenie, że te oczy dopiero się otwierają i że od tej chwili będą widzieć inną rzeczywistość.

Kiedyś na wykładzie o Michale Aniele jedna dziewczynka się rozpłakała.

- Kochanie, dlaczego płaczesz? - zapytałam zaskoczona.

Pokręciła głową, wpatrzona w slajd z przedstawieniem Kaplicy Sykstyńskiej, w której przez cztery długie lata Michał Anioł wisiał podczepiony pod sufitem, by malować całe Stworzenie świata, a na widok tych fresków ówczesny papież zdjął z głowy czapkę i ukląkł.

- Dlaczego? - powtórzyłam, autentycznie zaciekawiona.

Wytarła łzy wierzchem dłoni i odpowiedziała cicho, wcale nie zawstydzona:

- Bo to takie piękne...

- Bo to takie piękne! Wyobrażacie sobie?! - opowiadałam podniesionym głosem Matyldzie i Marcie o całej scenie, kiedy Matylda wpadła do mnie na winko któregoś wieczoru. Wstałam nawet, żeby zaprezentować im, jak pochylałam się nad tamtą małą, a ona wpatrywała się w slajd i płakała.

Marta wycierała w rękaw łzy autentycznego wzruszenia, a ja jeszcze raz spróbowałam pokazać wyraz twarzy uczennicy i jej słowa: Bo to takie piękne....

Urwałam, nagle świadoma obecności Heleny.

Nie wiem, czy wyczułam jej obecność, czy usłyszałam kroki, czy zobaczyłam ją kątem oka. W każdym razie zdałam sobie sprawę z tego, że tu jest.

Stała przy framudze drzwi. Jej oczy patrzyły na mnie obojętnie, bez żadnego wyrazu. Nawet się nie uśmiechnęła, chociaż prawdopodobnie słyszała całą opowiadaną przeze mnie historię. Po prostu stała. Już kilka dni temu Sebastian zwrócił mi uwagę na to, że ona ma coś nie tak z oczami. I faktycznie. Nie wiem, jak ona to robiła i czy robiła to specjalnie, ani nawet nie wiem, czy to nie była jakaś wada wzroku, ale Helena potrafiła nie mrugać. Patrzyła i nie mrugała. A mnie chyba nigdy nic tak nie przerażało, jak właśnie ta anomalia.

- Helena... - powiedziałam, zmuszając usta, żeby pozostały w uśmiechu i nie opadły na jej widok. - Długo tu jesteś?

Dziewczyny momentalnie zamilkły i odwróciły się w jej kierunku. Matylda wyciągnęła do niej pulchną dłoń i biust niemal wypadł jej z dekoltu bluzki, kiedy wychyliła się z kanapy.

- Cześć. Sporo o tobie słyszałam!

Helena popatrzyła na jej rękę tak, jakby miała dotknąć czegoś obrzydliwego. Uścisnęła ją jednak.

- Usiądziesz z nami? -...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin