Haig Brian - Sean Drummond 06 - W matni.doc

(2313 KB) Pobierz
Brian HAIG

Brian HAIG

W matni

Z angielskiego przełożył ZBIGNIEW KOŚCIUK

 

 

Lisie, Brianowi, Pat, Donnie i Annie

 

Od autora

Podobnie jak inne powieści, w których występuje Sean Drummond, W matni nie jest książką o wojnie, lecz kryminałem - thrillerem prawniczym - przypadkowo osadzonym w wojskowych realiach i ukazanym na tle wydarzeń w Iraku.

Długo i mozolnie dumałem nad tym, czy powinienem napisać powieść nawiązującą do nadal trwającego konfliktu. Żaden autor - a przynajmniej żaden autor pragnący odnieść sukces komercyjny - nie powinien uczestniczyć w bieżącej dyskusji na tematy polityczne. Atmosfera polityczna panująca w Ameryce jest silnie, niekiedy wręcz histerycznie podzielona, co moim zdaniem jest zjawiskiem pozytywnym. W zdrowej, sprawnie działającej demokracji obywatele powinni okazywać troskę, przejawiać zaangażowanie, wyrażać opinie - a wojna z pewnością winna wzbudzać ich zainteresowanie.

Kiedy wstępowałem do wojska, przechodziliśmy od dużej armii opartej na powszechnym poborze do mniejszej liczebnie, w której służyli wyłącznie ochotnicy. Abstrahując od innych kwestii, podobnie jak wielu ludzi martwiło mnie, że amerykańska armia przestanie odzwierciedlać złożoną naturę naszego narodu, a obywatele przestaną postrzegać nas jako żołnierzy obywateli, uznając za zwyczajnych najemników. Na szczęście, część moich obaw się nie spełniła. Amerykanie ciągle darzą ludzi w mundurach sympatią i wyjątkową troską, a władze w Waszyngtonie nie czuły pokusy, aby traktować żołnierzy jak mięso armatnie, siłę najemną - ponure określenie, które sugeruje spisanie na straty.

Większość autorów pragnie, aby ich książki sprawiały przyjemność czytelnikom, były czytane i kupowane - niekoniecznie we wspomnianej kolejności. Jest to podwójnie prawdziwe, gdy autor ma czwórkę wspaniałych dzieciaków, którym trzeba zapewnić jedzenie, ubranie, nocleg i w niezbyt odległej przyszłości studia. Nie chciałem napisać powieści zawierającej polityczne uprzedzenia i mam nadzieję, że moja książka nie zostanie w ten sposób odebrana.

Dlaczego zaryzykowałem napisanie powieści o Iraku? To proste: toczymy wojnę w kraju - i regionie - o którym większość Amerykanów wie zdumiewająco niewiele. Spotkałem wielu Amerykanów, którzy byli w Paryżu, Hongkongu, a nawet w Kenii - nie udało mi się jednak spotkać nikogo, kto wspominałby o cudownych plażach w Jemenie (szczerze mówiąc, jemeńskie plaże wcale nie są takie cudowne).

W 1983 roku, będąc kapitanem armii amerykańskiej, pracowałem dla Połączonego Kolegium Szefów Sztabów jako oficer łącznikowy do spraw Libanu. Po katastrofalnej inwazji izraelskiej umieściliśmy tam korpus ekspedycyjny piechoty morskiej w charakterze sił pokojowych. Liban, niegdyś perła regionu, bardzo się wówczas różnił od kraju, którym był kiedyś - to skutek dziesięciu lat brutalnej wojny domowej. Długo przed naszym przyjazdem kraj był wewnętrznie rozdarty, wstrząsany konfliktami religijnymi, rywalizacją klanową, krwawymi waśniami rodowymi i niszczony przez sąsiadów, którzy wykorzystywali przemoc i podsycali nienawiść, często za pomocą terrorystycznych metod. Sytuacja była bardzo różna od tej, która panuje w dzisiejszym Iraku. Z drugiej strony jednak okazała się niezwykle podobna.

Z powodu obsesji na punkcie zimnej wojny każdy oficer z tamtej epoki był ekspertem od zagrożenia sowieckiego - a przynajmniej za takiego uchodził. Ale gdyby ktoś poprosił mnie o wymienienie jednej rzeczy odróżniającej sunnitów od szyitów - głównego źródła napięć i konfliktów w świecie arabskim - w przeszłości, przyszłości i przypuszczalnie w przewidywalnej przyszłości, zapadłaby martwa cisza. Gdy pewnego ranka zamachowiec-samobójca wjechał ciężarówką wyładowaną materiałami wybuchowymi w budynek, w którym stacjonowali marines, okazało się, że kapitan Haig nie jest osamotniony w niewiedzy - wielu przywódców cywilnych i wojskowych miało bardzo mgliste wyobrażenie, w co się wpakowaliśmy. Początkowo było to przerażające i dezorientujące, w końcu okazało się tragiczne. Do dzisiaj jestem przekonany, że dwustu osiemdziesięciu czterech żołnierzy piechoty morskiej zginęło z powodu naszej ignorancji.

Dziś ponownie znaleźliśmy się w kraju, o którym wiemy zdumiewająco niewiele, ponownie też spory jego mieszkańców, ich waśnie rodowe i konflikty stały się naszymi. Sekretarz stanu Colin Powell tak sparafrazował słowa, które prezydent wypowiedział przed inwazją: „Jeśli potłuczesz porcelanę, staniesz się jej właścicielem”. I rzeczywiście, my, większość Amerykanów - większość wyborców - wiemy bardzo mało o rozbitych skorupach, które nasi żołnierze próbują skleić własną krwią, ofiarą i odwagą, aby uczynić z nich sprawnie działającą demokrację.

W ten sposób powstała książka W matni. Mam nadzieję, że uznacie ją za intrygującą, zajmującą i prowokującą do myślenia. Jak już wspomniałem, jest to powieść kryminalna, która porusza pewne drażliwe tematy związane z Irakiem. Mam nadzieję, że jej lektura poszerzy waszą wiedzę i wzmocni zainteresowanie tą problematyką.

Podkreślam, że postacie występujące na kartach tej książki są fikcyjne, chociaż wielu czytelników z pewnością dopatrzy się pewnych historycznych odniesień i zagadek, do których nawiązuje intryga.

W tym miejscu najwyższa pora wyrazić wdzięczność kilku osobom. Po pierwsze, dziękuję za użyczenie godnego nazwiska podpułkownikowi Kempowi Chesterowi, mojemu wielkiemu przyjacielowi, pierwszorzędnemu oficerowi wywiadu wojskowego, który był na dwóch zmianach w Iraku. Dziękuję innemu przyjacielowi, którego nazwisko wykorzystałem, Christopherowi Yuknisowi, który służył krajowi przez niemal trzydzieści lat i był jednym z najinteligentniejszych oficerów, jakich spotkałem. Dziękuję Jimowi Tireyowi, bliskiemu przyjacielowi, który uczestniczył w wielu niebezpiecznych misjach i zawsze był dla mnie przykładem. Użyłem również nazwiska kolegi z West Point, Roberta Enzenauera, który naprawdę jest znakomitym lekarzem, oficerem rezerwy, i który z wielkim poświęceniem służył osiemnaście miesięcy w Afganistanie i Iraku.

Składam podziękowania Claudii Foster. Prawdziwa Claudia Foster znajdowała się w wieżowcu World Trade Center pamiętnego 11 września 2001 roku. Była wspaniałą młodą damą, inteligentną, uroczą i wesołą. Zginęła jak wielu innych, pozostawiając pogrążoną w smutku rodzinę, która poprosiła mnie o znalezienie godnego miejsca dla niej w tej książce. Mam nadzieję, że to mi się udało.

Na koniec dziękuję Donniemu Workmanowi. Prawdziwy Donnie Workman pochodził z rocznika 1966 West Point, był kapitanem akademickiej drużyny Lacrosse - bramkarzem o niezwykłym refleksie i stalowych nerwach. Bramkarze wszystkich dyscyplin to wyjątkowa grupa ludzi, jednak bramkarze Lacrosse stanowią klasę sami dla siebie. Donnie ciągle bywał w naszym domu, gdy mój ojciec wykładał w West Point. Był wzorem dla młodych graczy ze szkół średnich, dostarczał nam również inspiracji pod wieloma innymi względami. Niecały rok po ukończeniu studiów wszedł na minę przeciwpiechotną w Wietnamie. Człowiek, którego uważaliśmy za silniejszego niż życie, który pewnego dnia miał zostać generałem i wielkim człowiekiem, zginął w ułamku sekundy - nigdy nie został jednak zapomniany.

Dziękuję wszystkim pracownikom Warner Books, którzy wygładzają mój kiepski styl, lansują i sprzedają moje powieści. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo jestem im wdzięczny i jak bardzo ich podziwiam. Dziękuję mojemu redaktorowi, Colinowi Foksowi, którego wszyscy autorzy uważają za czarującego, zabawnego i niezwykle utalentowanego człowieka. Dziękuję Mari Okuda, która wykonuje niewdzięczną pracę adiustacji tekstu, czyniąc ją zajmującą na przekór wszystkiemu. Składam podziękowania Rolandowi Ottewellowi, który za sprawą literackiej alchemii przekształca moje rękopisy w tekst nadający się do czytania. Dziękuję Jamie Raab i Larry’emu Kirschbaumowi, wydawcy i byłemu dyrektorowi naczelnemu, oraz Rickowi Horganowi, poprzedniemu redaktorowi, który zachęcał mnie do pisania i uczynił wydawnictwo Warner pożądanym przez każdego autora.

Szczególne podziękowania przesyłam Geraldowi Posnerowi, gdyż przeprowadził rozległe badania, które okazały się niezwykle przydatne podczas pisania tej książki.

Największe wyrazy wdzięczności przesyłam Luke’owi Janklowowi, mojemu agentowi literackiemu i przyjacielowi, który nie ma sobie równego w żadnej ze wspomnianych kategorii.

Rozdział pierwszy

Niepunktualność czasami bywa cnotą, niekiedy jednak grzechem.

Na przykład spóźnienie się na przyjęcie jest w dobrym tonie. Jeśli człowiek spóźni się na własny pogrzeb, inni będą mu zazdrościli szczęścia. Z drugiej strony, jeśli zjawisz się spóźniony na miejscu zbrodni, możesz mieć poważne problemy zawodowe.

Na szczęście niemal każdy problem ma jakieś rozwiązanie. Odwróciłem się do atrakcyjnej młodej damy w jasnobrązowym kostiumie i zapytałem:

- Często tu pani bywa?

- Bardzo zabawne - odparła, chociaż nie roześmiała się ani nie uśmiechnęła.

- To moje najlepsze zagajenie.

- Doprawdy?

- Byłaby pani zaskoczona, gdybym powiedział, ile razy okazało się skuteczne.

- Racja - przytaknęła. - Byłabym zaskoczona. - Zasłoniła usta dłonią i cicho się roześmiała, a może ziewnęła.

Wyciągnąłem rękę z kieszeni i przedstawiłem się.

- Sean Drummond. - Po chwili dodałem nieco mniej prawdziwą informację: - Agent specjalny Drummond. FBI.

- Bian Tran. - Zignorowała wyciągniętą dłoń, udając, że mnie nie dostrzega.

- Ładne imię.

- Naprawdę?

- Podoba mi się twój kostium.

- Jestem teraz zajęta. Czy nie mógłby się pan też czymś zająć? Nasza znajomość kiepsko się zaczęła, lecz szczerze mówiąc, przebywanie w małym pomieszczeniu z uroczą damą i świeżymi zwłokami powoduje, że mój osobisty czar i inteligencja wznoszą się na prawdziwe wyżyny.

- To interesujące, prawda? - zapytałem, wskazując ciało spoczywające na łóżku.

- Użyłabym innego przymiotnika.

- Jestem ciekaw, czy udałoby się nam dojść do zgody w kwestii rzeczowników. Sądzisz, że to samobójstwo czy morderstwo?

Przyglądała się zwłokom od chwili, gdy wszedłem do pokoju. Teraz po raz pierwszy odwróciła się i uważnie przyjrzała mnie.

- A co ty o tym sądzisz?

- Wygląda na samobójstwo.

- Właśnie, tylko kto to wszystko zainscenizował... on sam czy ktoś inny?

Zabawne, właśnie o to ją chciałem zapytać.

Odwróciłem się, aby ponownie obejrzeć zwłoki, lecz wysoki, pulchny facet z zespołu kryminalistycznego pochylił się nad denatem, szukając śladów. Mogłem dostrzec jedynie głowę ofiary i średniej wielkości stopy. Obszar rozciągający się pomiędzy wyżej wspomnianymi częściami ciała był w dużej mierze zasłonięty.

Mimo to udało mi się coś dostrzec: ofiarą był pięćdziesięciokilkuletni mężczyzna o przeciętnej urodzie, przeciętnym wzroście i przeciętnej wadze ciała. Typowy Joe. Facet o bezbarwnych rysach, siwych, krótko przyciętych włosach - inaczej mówiąc, gość o zwyczajnym wyglądzie, który nie zapadał w pamięć.

Pomyślałem, że gdybym minął go na ulicy lub usiadł przy nim w metrze, spoglądałbym obok lub poprzez niego.

Uznałem, że śmiertelnie nudna anonimowość mogłaby być uzasadnionym powodem wpadnięcia w szał zabijania lub popełnienia samobójstwa.

- Jak długo tu jesteś? - zapytałem Tran.

- Mniej więcej pół godziny - odparła, zapisując coś w małym notatniku. Obróciła się i w wyraźnie niezamierzony sposób zasłoniła kajecik ramieniem. - A ty? - zapytała.

- Przyjechałem przed chwilą. Możesz mi wyjaśnić, co tu się stało? - Oczywiście, zapomniałem wspomnieć, dlaczego się tu znalazłem. Powód mojego przybycia łączył się z telefonem ofiary nagranym przez kolegów z FBI współpracujących z moimi kumplami z CIA, którzy podsłuchali rozmowę pewnej przerażonej damy, gdy ta zawiadamiała miejscową policję o znalezieniu ciała.

Mówiąc w żargonie wywiadowczym, denat jest, a właściwie był, „przedmiotem zainteresowania”. Teraz stał się „przedmiotem tajemnicy”, a jak wiadomo każda tajemnica wymaga udzielenia odpowiedzi na pięć podstawowych pytań. Odpowiedź na pierwsze i drugie - kto zginął i gdzie - była oczywista, dlatego moim zadaniem było ustalenie odpowiedzi na trzy kolejne - kiedy, jak i, jeśli szczęście dopisze, dlaczego.

Nie poinformowano mnie, dlaczego otrzymałem tę robotę, lecz w naszej branży człowiek nie zadaje takich pytań. Jeśli jest to konieczne, przełożeni sami o tym mówią. Przyznaję, że to irytujące. Wspomniana zasada postępowania opiera się na ważnych, głęboko uzasadnionych przesłankach. Od jej przestrzegania może zależeć los naszego narodu, więc trzeba powściągnąć ciekawość, zaniechać spekulacji i dać sobie spokój.

Przypuszczam, że kryje się za tym obawa przed działalnością szpiegowską. Wiecie, FBI i CIA nie ufają nawet sobie nawzajem. Jeden to Pan Wewnętrzny, a drugi Pan Zewnętrzny, chyba że chodzi o sprawy, w których gówno ląduje na progu jednych i drugich. W takich sytuacjach dwie primadonny muszą się dzielić jedną małą sceną, a wszyscy wiemy, do czego to prowadzi.

Warto również nadmienić, że od kiedy nasz kraj uczestniczy w działaniach wojennych - w Afganistanie i Iraku - aktywność szpiegowska stała się znacznie ważniejszą sprawą niż w okresie zimnej wojny, kiedy jedni szpiedzy likwidowali innych, dopuszczając się czegoś w rodzaju morderczego kazirodztwa. Czerpiąc dane ze szpiegowskich dreszczowców i hollywoodzkich filmów, można by pomyśleć, że do tego właśnie sprowadzała się cała zimna wojna. Rzeczywiście, ówcześni szpiedzy przypominali frajerów okładających się po tyłkach ręcznikami na meczu zawodowych drużyn futbolowych. Z pewnością zabawne, lecz koniec końców sukcesy nigdy nie były tak wielkie, jak się wydawały, a porażki tak dramatyczne. Bardziej niebezpieczne zadanie miały do wykonania miliony uzbrojonych po zęby żołnierzy spoglądających na siebie przez granicę oddzielającą RFN i NRD. Najbardziej niebezpieczna rzecz znajdowała się w walizkach dwóch dżentelmenów, którzy mogli wyłączyć światło wszystkim pozostałym.

Po jedenastym września nastał nowy świat. Czasy się zmieniły - dzisiaj działalność szpiegowska kojarzy się z wieżami World Trade Center, niszczonymi narodami i życiem żołnierzy.

Ostatnia sprawa bardzo leżała mi na sercu.

W ten sposób docieramy do mojej skromnej osoby - świeżo awansowanego podpułkownika armii Stanów Zjednoczonych, z zawodu prawnika Wojskowego Biura Śledczego - JAG, tymczasowo oddelegowanego do CIA. Oczywiście, ani pani Tran, ani lokalne gliny nie powinni o tym wiedzieć. CIA lubuje się w zakulisowych działaniach, w wymyślnych przykrywkach i tajemnicach. Na terytorium Stanów Zjednoczonych oznacza to zwykle podszywanie się pod inne agencje federalne, bo pozostali działają otwarcie. Pracownicy CIA są zwykle inteligentni, sprytni, złośliwi i aroganccy, i muszą w sobie tłumić wspomniane cechy. Z kolei federalni zawsze opowiadają się po stronie „słusznej” sprawy, są moralnie nieposzlakowani, wścibscy, nachalni i okropni. Jestem rad, że mam tylko trzy z pięciu wspomnianych cech, i wiem, że z łatwością odgadniecie które.

Ponieważ Tran w dalszym ciągu mnie ignorowała, zapytałem:

- Pomożesz mi, czy nie?

- A powinnam?

- Dopilnuję, aby ci się to opłaciło.

- Naprawdę? W jaki sposób? Uśmiechnąłem się.

- Kiedy to wszystko się skończy, będziesz mogła zaprosić mnie na lunch, obiad, na Bermudy, gdziekolwiek.

- Muszę się nad tym zastanowić - odparła bez wyraźnego entuzjazmu. Najwyraźniej zainteresowało ją coś w drugiej części pokoju, bo się oddaliła.

Powinienem wspomnieć, że zostałem przydzielony do małej komórki CIA określanej mianem Biura do Zadań Specjalnych, w skrócie OSP. Jedyną specjalną rzeczą, którą w tym dostrzegłem, było to, iż otrzymywaliśmy sprawy, którymi inni nie chcieli się zajmować - na przykład tę robotę. Moim skromnym zdaniem nasz wydział powinien nosić nazwę wydziału spraw gównianych, lecz szpiedzy żyją wśród dymu i luster, więc nic nie jest takie, na jakie wygląda, a moi koledzy chcą, aby tak pozostało.

W każdym razie nasze biuro podlega bezpośrednio dyrektorowi CIA, co ma swoje plusy, ponieważ człowiek ma mniej papierkowej roboty, i jeden wielki minus, bo nie ma kogo obarczyć własnymi błędami, przez co cała nasza działalność przypomina balansowanie na linie.

Istnieją również ogromne, znaczące różnice w kulturze funkcjonowania tajnych służb i armii. Szczerze mówiąc, miałem pewne problemy z przystosowaniem się do nowej sytuacji. Ostrzegano mnie nawet, że jeśli jeszcze raz zdejmę buty i zacznę wydawać rozkazy, wyślą mnie w długą podróż zagraniczną do jakiegoś kraju, w którym nie chciałbym się znaleźć. Sami widzicie, że ci ludzie naprawdę potrzebują oświecenia.

Nie jest niczym niezwykłym, że armia wypożycza swoich oficerów - w żargonie wojskowym „oddelegowuje” - różnym agencjom rządowym. Wyjaśniono mi, że w ten sposób każdy wnosi własny niepowtarzalny wkład - mamy różne specjalności, odmienny sposób myślenia i ubiór - tworząc całość, która jest większa od sumy elementów składowych. W teorii organizacji zjawisko to określa się mianem synergii, a w wymiarze indywidualnym - zaburzeniem osobowości wielorakiej. Nie jestem do końca pewien, co to za różnica, lecz dokładnie tak jest.

Z powodów, których jeszcze nie zgłębiłem, Agencja poprosiła właśnie o mnie, a z innych powodów, których również w pełni nie pojmowałem, mój ówczesny przełożony chętnie się mnie pozbył. Można powiedzieć, że wszyscy byli zadowoleni oprócz mnie.

Moja szefowa w CIA, Phyllis Carney, lubiła powtarzać, że szuka jednostek „nieprzystosowanych, indywidualistów i dziwaków”, gdyż mają „skłonność do poszukiwania nietypowych rozwiązań typowych problemów”. Interesująca teoria zarządzania. Myślę, że od chwili mojego przybycia zaczęła poszukiwać innej.

Zauważyłem, że Tran wetknęła głowę do szafy denata, więc stanąłem z tyłu i zapytałem:

- Znalazłaś coś interesującego? Odwróciła się i spojrzała mi prosto w oczy.

- Jest tu trzech policjantów, kryminalistyk i czterech detektywów. Dlaczego akurat ja?

- Proszę powiedzieć, o co tu chodzi, a będziesz mnie miała z głowy do końca życia.

Po raz pierwszy zainteresowały ją moje słowa.

- Czy dlatego, że jestem atrakcyjną kobietą?

- Zdecydowanie nie - odpowiedziałem, jakby to była absolutna prawda. - Wyglądasz na inteligentną i robisz notatki. Tak jak dziewczyna, obok której siedziałem w drugiej klasie.

- Kiedy to było? Rok temu? - uśmiechnęła się, rozbawiona własnym żartem.

Jej słowa sprawiły, że przeniosłem się do tego, co „tutaj i teraz”.

Była dziesiąta trzydzieści rano, poniedziałek, dwudziesty piąty października. Apartament 1209 w olbrzymim kompleksie czynszowym - obiekcie składającym się z ciasnych mieszkań z jedną lub dwiema sypialniami - przy South Glebę Road. Chociaż na budynku nie było napisu „Wolne łóżka dla singli swingersów”, ostrzeżono mnie, że taką ma reputację.

Mieszkanie było maleńkie, z jedną sypialnią, otwartą kuchnią, salonem wielkości szafy i przylegającą do niego jadalnią. W prospekcie agenta nieruchomości określono je pewnie jako „przytulne i zaciszne”, czytaj „ciasne i nienadające się do zamieszkania”. W pomieszczeniach było kilka mebli, które wyglądały na nowe i tanie - z rodzaju tych, które można wynająć za miesięczną opłatę lub nabyć w magazynie meblowym handlującym przecenionym towarem. Zauważyłem niewiele akcentów osobistych, żadnych indywidualnych śladów, żadnych książek, dzieł sztuki - jedynie garść tandetnych ozdób, za pomocą których ludzie nadają indywidualny charakter miejscu swojego zamieszkania.

Zwykle można wiele powiedzieć o człowieku na podstawie domu, w którym mieszka. Szczególnie o kobietach, które ozdabiają i dekorują swoje mieszkanie tak, aby stanowiło odzwierciedlenie ich wewnętrznego ja. Detale te często informują raczej o tym, jakie chciałyby być, chociaż kontrast pomiędzy marzeniem a rzeczywistością często bywa znamienny. Faceci nie są tak skomplikowani czy interesujący. Zwykle są do dupy lub mieszkają jak wieprze - płytkie wieprze. Lokatora tego mieszkania uznałem za człowieka schludnego, skromnego, dobrze zorganizowanego i oszczędnego. Lub za osobnika o osobowości i wewnętrznej złożoności porównywalnej do pustego kartonu po mleku.

Wiedziałem, że denat to Clifford Daniels, urzędnik państwowy zatrudniony w Pentagonie, w biurze podsekretarza obrony jako jeden z jego cywilnych pracowników.

Wiedziałem, że był to bardzo ważny urząd w zawiłym labiryncie Pentagonu stanowiącego wojskowy odpowiednik Departamentu Stanu. Oprócz innych nikczemnych knowań formułowano tam strategie zdobycia panowania nad światem i snuto inne plany przedstawiane później do akceptacji władzom cywilnym.

Wiedziałem również, że Clifford miał zaszeregowanie GS-12 - tym samym pozycją odpowiadał pułkownikowi w armii amerykańskiej - i dostęp do dokumentów opatrzonych klauzulą „ściśle tajne”. Biorąc pod uwagę wszystkie wspomniane fakty, uznałem za znamienne, że mężczyzna w średnim wieku, zajmujący tak poważne stanowisko we wrażliwym i prestiżowym urzędzie, zamieszkał w kompleksie mieszkalnym określanym mianem „Pałacu Pieprzenia”.

Powinienem wspomnieć także o jednym interesującym szczególe osobistym, który spostrzegłem, przechodząc przez salon: srebrnej ramce z pozowaną, wykonaną w atelier fotografią atrakcyjnej kobiety w średnim wieku, uśmiechniętego małego chłopaka i nachmurzonej nastolatki.

Szczegół ten nie pasował tutaj i sugerował, że natknęliśmy się na potajemną garsonierę lub facet był rozwiedziony, lub jakąś sytuację pośrednią.

Na koniec dodam, że znajdowaliśmy się w granicach hrabstwa Arlington, co tłumaczyło obecność lokalnych gliniarzy, śledczych z wydziału zabójstw i kryminalistyków, którzy starali się rozwikłać zagadkę.

Gdyby okazało się, że mamy do czynienia z samobójstwem, wszyscy mogliby zwinąć manatki i pojechać na wczesny lunch. Morderstwo oznaczało, że ich dzień dopiero się zaczyna.

Jak już wspomniałem, w mieszkaniu cuchnęło. Byłem jedynym z obecnych, który nie trzymał przy nosie chusteczki z substancją dezynfekcyjną neutralizującą obrzydliwy odór - albo jedynym, który jeszcze oddychał.

W każdym razie wyglądałem jak prawdziwy facet i byłem wyluzowany, podczas gdy pozostali przypominali statystów z kiepskiej reklamy mleka. Mimo krótkiego czasu, jaki spędziłem w Agencji, nauczyłem się, że wizerunek jest rzeczą najważniejszą: wizerunek stwarza iluzję, a ta z kolei tworzy rzeczywistość. A może na odwrót. Agencja ma szkołę, w której uczą takich rzeczy, lecz ja sam szybko załapałem, o co chodzi.

W końcu Bian Tran spojrzała na zegarek, ziewnęła i powiedziała:

- W porządku, załatwmy to szybko. - Zerknęła na mnie i kontynuowała: - Po przybyciu na miejsce rozmawiałam z detektywem prowadzącym dochodzenie. Do zdarzenia doszło ostatniej nocy. Około dwudziestej czwartej. Myślę, że twój nos już ci to powiedział, prawda?

Po pięciu lub sześciu godzinach leżenia w temperaturze pokojowej ciało zaczyna wypuszczać gazy, dlatego w małym, zamkniętym pomieszczeniu panował gorszy smród niż w męskiej toalecie meksykańskiej restauracji. Nie wiem, co Cliff jadł wczoraj na obiad, lecz musiało to być coś odrażającego.

- Statystycznie rzecz biorąc, to przysłowiowa godzina duchów dla samobójców - zauważyła. - Nie mam na myśli dokładnej pory, lecz późne godziny nocne.

- Nie wiedziałem.

- W tym czasie dochodzi do siedemdziesięciu procent samobójstw.

- Rozumiem. - Spojrzałem na okno. Niestety, znajdowaliśmy się na dwunastym piętrze nowoczesnego budynku, w którym okna się nie otwierały. Miałem do wyboru wolniej oddychać lub skłonić ją do szybszego mówienia.

- Zastanów się. Stan wyczerpania, osłabienie psychicznych mechanizmów obronnych, mrok kojarzący się z ponurą atmosferą, wkradający się nastrój depresji i izolacji. - Musiałem sprawiać wrażenie zainteresowanego tym podręcznikowym wykładem, bo kontynuowała. - Wiosna. To częsta pora samobójstw. Innym równie popularnym okresem są święta, takie jak Boże Narodzenie, Dzień Dziękczynienia i Nowy Rok.

- Dziwne.

- Prawda? Większości ludzi nastrój się poprawia, a ich ulega niebezpiecznemu pogorszeniu.

- Mówisz, jakbyś się na tym znała.

- Nie jestem ekspertem. Brałam udział w siedmiu lub ośmiu dochodzeniach w sprawie samobójstwa. A ty?

- Wyłącznie morderstwa. Trochę spraw o nękanie w miejscu pracy, kilka tragicznie zakończonyc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin