Carlos Fuentes - Kryształowa granica.rtf

(68 KB) Pobierz

Carlos Fuentes

 

 

Kryształowa granica

(Przełożył Marcin Małkowski)

 

 

 

 

 

 

Jorgemu Bustamante


1

Pierwszą klasą samolotu linii Delta lecącego bezpośred­nio z Meksyku do Nowego Jorku podróżował don Leo­nardo Barroso. Towarzyszyła mu piękna kobieta o czar­nych, długich, błyszczących włosach. Uczesanie obramowywało twarz z przyciągającym uwagę dołeczkiem w bro­dzie, gwiazdką tego oblicza. Don Leonardo, mężczyzna pięćdziesięciokilkuletni, był dumny ze swojego damskie­go towarzystwa. Kobieta siedziała przy oknie i zadawała sobie pytanie, jak wyglądałaby pośród rzeźby i urozmai­conego piękna odległego pejzażu i nieba. Wielbiciele za­wsze napomykali o chmurności jej powiek i cieniu burzy pod rzęsami. Meksykanie mówią o kobiecej urodzie, jak­by śpiewali serenady.

Michelina spoglądała spod nieba na ziemię, wspomi­nając młodzieńcze czasy, kiedy chłopcy śpiewali pod jej oknem albo pisywali do niej przesłodzone, sentymental­ne listy. Chmurność powiek i cień burzy pod rzęsami. Westchnęła. Nie można mieć piętnastu lat przez całe ży­cie. Ale dlaczego w takim razie powracała do niej nagle ta niepożądana tęsknota za młodością, kiedy chodziła na tańce i zalecali się do niej synowie najbogatszych rodzin w stolicy?

Don Leonardo wolał usiąść przy przejściu. Choć czę­sto podróżował samolotem, wciąż odczuwał lekkie zde­nerwowanie, kiedy uświadamiał sobie, że leci zamknięty w aluminiowym cygarze, trzydzieści tysięcy stóp nad zie­mią, bez żadnego zabezpieczenia. Natomiast dawała mu ogromną satysfakcję myśl, że ta podróż jest wynikiem je­go inicjatywy.

Kiedy tylko został podpisany traktat o wolnym han­dlu, don Leonardo rozpoczął intensywne negocjacje, aby migracja siły roboczej z Meksyku do Stanów Zjednoczo­nych została zakwalifikowana jako usługi, a nawet znala­zła się w sektorze handlu zagranicznego.

W Waszyngtonie i w Meksyku dynamiczny menedżer i biznesmen przekonywał, kogo trzeba, że podstawowe ar­tykuły eksportowe Meksyku to nie produkty rolne czy przemysłowe, nie wyroby z montażowni ani nawet nie ka­pitał służący do spłaty zadłużenia zewnętrznego (zbyt du­żego zadłużenia), tylko właśnie praca. Eksportujemy pra­cę, to o wiele bardziej opłacalne niż cement czy pomido­ry. Wiedział, co zrobić, żeby to przebiegało bezkonflikto­wo. Sprawa była prosta - nie dopuścić do nielegalnego przekraczania granicy.

- Dalej będą przyjeżdżać - tłumaczył sekretarzowi do spraw zatrudnienia Robertowi Reichowi. - Będą przyjeż­dżać dlatego, że wy potrzebujecie meksykańskiej siły robo­czej. Choćby nawet w Meksyku wystarczało dla nich pracy.

- Legalnie - powiedział sekretarz. - Legalnie tak. Nielegalnie, nie.

- Nie można jednocześnie głosić zasad wolnego rynku i zamykać drzwi przed napływem pracowników; to tak jakbyście zamknęli je przed inwestycjami. Czy magia rynku już u was nie działa?

- Mamy obowiązek ochrony granic - ciągnął Reich. - To problem polityczny. Republikanie wykorzystują na­stroje rosnącej wrogości do imigrantów.

- Nie można zmilitaryzować granicy. - Don Leonardo podrapał się w zamyśleniu po brodzie, usiłując odszukać tam taki sam uroczy dołeczek, jaki miała jego synowa. -Jest zbyt długa, zbyt pustynna, niemożliwa do uszczelnie­nia. Nie możecie być pobłażliwi, kiedy potrzebujecie pra­cowników, i twardzi, kiedy ich nie potrzebujecie.

- Ja popieram wszystko to, co poprawia stan gospo­darki amerykańskiej - powiedział Reich. - Tylko w ten sposób możemy poprawić również stan gospodarki świa­towej - i vice versa. - A co pan proponuje?

To, co zaproponował Leonardo, było już w tej chwili fak­tem, a fakt ten podróżował w klasie ekonomicznej. Nazy­wał się Lisandro Chávez i próbował wyglądać przez okno, ale przeszkadzał mu w tym jego towarzysz siedzący po pra­wej stronie, patrzący z wytężeniem w chmury, jak gdyby z każdą chwilą odzyskiwał utraconą ojczyznę. Zasłaniał okienko rondem kapelusza z lakierowanej słomy. Po lewej stronie Lisandra inny robotnik spał z kapeluszem nasunię­tym na czubek nosa. Tylko Lisandro podróżował bez nakry­cia głowy i przejeżdżał ręką po czarnych, miękkich, kręco­nych włosach, gładził gęste i przystrzyżone wąsy, i przecie­rał od czasu do czasu ciężkie, zmęczone powieki.

Kiedy wsiadł do samolotu, natychmiast dostrzegł słynnego przedsiębiorcę Leonarda Barroso, siedzącego w pierwszej klasie. Serce trochę mocniej zabiło Lisandrowi. Rozpoznał siedzącą obok tamtego dziewczynę, którą znał z czasów szkolnych, kiedy chodził na zabawy do dzielnic Las Lomas, Pedregal i Polanco. To była Michelina Laborde i wszyscy chłopcy chcieli z nią tańczyć. A w rzeczywistości chcieli z nią zrobić coś więcej.

- Pochodzi ze starej arystokracji, ale nie ma grosza przy duszy - mówili chłopcy. - Jak się z nią prześpisz, to się nie żeń. Nie ma posagu.

Lisandro zatańczył z nią jeden raz i już nie pamięta, czy jej to powiedział, czy tylko pomyślał, że obydwoje są biedni, i to właśnie ich łączy, są zapraszani na te zabawy, ponieważ ona wywodzi się z wysokich sfer, a on chodzi do tej samej szkoły co bogaci chłopcy. Ale to raczej upodob­nia ich do siebie niż różni, czyż ona nie jest tego samego zdania?

Nie pamięta, co odrzekła mu Michelina, nie pamięta nawet, czy powiedział jej to głośno, czy tylko pomyślał. Później tańczyli z nią inni i on nigdy więcej jej nie spo­tkał. Aż do dzisiaj.

Nie odważył się jej ukłonić. Jakżeby mogła go pamię­tać? Co miał jej powiedzieć? Pamiętasz, jak jedenaście lat temu poznaliśmy się na prywatce u Cachetona Casillasa i poprosiłem cię do tańca? Michalina nawet na niego nie spojrzała. Don Leonardo - i owszem. Podniósł oczy znad lektury czasopisma „Fortune", gdzie zamieszczono listę stu najbogatszych ludzi w Meksyku i, jak najbardziej fortunnie, po raz kolejny nie wspomniano o nim. Ani on, ani bogaci politycy nie pojawiali się tu nigdy. Politycy dla­tego, że żadnych interesów nie firmowali własnym nazwi­skiem, jak łuski cebuli chroniły ich nazwiska najróżniej­szych wspólników, podstawionych osób, fundacji... Don Leonardo postępował tak samo. Trudno by było przypisać mu wprost bogactwa, które w rzeczywistości posiadał.

Podniósł wzrok, ponieważ zobaczył albo wyczuł czyjeś spojrzenie. Od kiedy zaczęli wsiadać robotnicy zatrud­nieni w sektorze usług, don Leonardo wpierw pogratulo­wał sobie sukcesu przeprowadzonej akcji, później jed­nak stwierdził, że przeszkadza mu to przeciskanie się przez pierwszą klasę tylu kolorowych w kapeluszach z la­kierowanej słomy, i dlatego przestał na nich patrzeć. In­ne samoloty mają dwa wejścia, jedno z przodu i drugie z tyłu. To trochę irytujące zapłacić za pierwszą klasę i być potrącanym przez przechodzących obok ludzi, źle ubra­nych i niedomytych...

Coś zmusiło go do spojrzenia, właśnie gdy przechodził Lisandro Chávez, który nie miał kapelusza, pochodził - tak się wydawało - z innej klasy, miał inny profil i był odpo­wiednio ubrany na grudniowe chłody w Stanach. Inni mie­li na sobie ubrania z dżinsu. Nie uprzedzono ich, że w No­wym Jorku jest zimno. Lisandro miał na sobie wełnianą kurtkę w czerwono-czarną kratę, zaciąganą na suwak pod samą szyję. Leonardo powrócił do lektury „Fortune". Michelina Laborde wolno sączyła kieliszek Mimozy.

Lisandro Chávez postanowił nie otwierać oczu przez cały czas podróży. Poprosił, żeby nie podawano mu jedze­nia i pozwolono spać. Stewardesa spojrzała na niego zdu­miona. O to pasażerowie proszą jedynie w pierwszej kla­sie. Chciała być uprzejma: nasze risotto jest wspaniałe. W rzeczywistości jedno pytanie, natarczywe niby stalowy komar, brzęczało w mózgu Lisandra: co ja tutaj robię? Nie powinienem tu być. To nie jestem ja.

Ja - ten, którego tu nie ma - miałem inne ambicje i pó­ki chodziłem do szkoły średniej, rodzina mogła je wspierać. Fabryczka napojów gazowanych ojca nieźle prospero­wała, a w Meksyku, kraju o upalnym klimacie, spożywało się ich zawsze dużo. Im więcej oranżady, tym więcej szans na wysłanie Lisandra do prywatnej szkoły, wzięcie kredy­tu pod hipotekę domu w kolonii Cuauhtemoc, spłacenie rat za chevroleta i utrzymanie taboru ciężarówek do roz­wożenia towaru. Można było raz na rok wybrać się do Hou­ston, co najmniej na kilka dni, pochodzić po centrach han­dlowych, skłamać, że pojechało się na doroczne badania lekarskie... Lisandro był wszędzie dobrze przyjmowany, chodził na tańce, czytywał Garcię Marqueza, w przyszłym roku miał już nie dojeżdżać autobusem do szkoły, tylko kupić swojego własnego volkswagena...

Nie chciał patrzeć w dół, ponieważ bał się odkryć coś strasznego, co może jedynie z wysokości nieba można dojrzeć; już nie było kraju, nie było Meksyku, ojczyzna stała się fikcją albo raczej snem śnionym wciąż przez garstkę szaleńców, którzy kiedyś wierzyli w istnienie Meksyku... Taka rodzina jak Lisandra nie mogła wytrzy­mać dwudziestu lat kryzysu, zadłużenia, bankructwa, na­dziei odradzających się tylko po to, żeby z nadejściem no­wych płatności ponownie odczuć ostry kryzys, jak co sześć lat, coraz większej biedy, bezrobocia... Jego ojciec nie mógł już regulować swoich długów w dolarach, żeby utrzymać fabrykę, sprzedaż napojów spadła, przejęło ją kilka monopoli, niezależni producenci i drobni wytwórcy musieli zbankrutować i zniknąć z rynku. A teraz jakiej pracy się podejmę, mówił do siebie ojciec, krążąc jak duch po mieszkaniu przy ulicy Narvarte, kiedy już nie by­ło możliwe regulowanie długów hipotecznych, zaciąg­niętych pod zastaw domu w Cuauhtemoc, i wnoszenie w terminie rat za chevroleta, kiedy matka musiała umie­ścić w oknie ogłoszenie PRZERÓBKI KRAWIECKIE, kiedy oszczędności wyparowały najpierw z powodu inflacji z 1985, a potem z powodu dewaluacji z 1995 roku, i jak za­wsze z powodu kumulujących się, niespłacanych długów; był to koniec prywatnych szkół, koniec marzeń o wła­snym samochodzie, twój wuj, Roberto, ma ładny głos i za­rabia parę groszy, śpiewając i grając na gitarze na rogu, no, ale jeszcze nie upadliśmy tak nisko, Lisandro, jeszcze nie musimy szukać pracy pod kościołem, niosąc worek z własnymi narzędziami w ręce, a na szyi tabliczkę z wy­pisanym zawodem: hydraulik, cieśla, elektryk, murarz, jeszcze nie upadliśmy tak nisko jak dzieci naszych daw­nych służących, które musiały pójść na ulicę, przerwać szkołę, przebrać się za klaunów, pomalować sobie twarze na biało, żonglować piłeczkami w powietrzu na skrzyżo­waniu Insurgentes i Reforma, pamiętasz syna Rosity, z którym się bawiłeś, kiedy urodził się w naszym domu, w porządku, w domu, który mieliśmy przedtem w Rio Nazas, więc wyobraź sobie, że już umarł, nazywał się Lisandro, tak jak ty, pewnie że tak, tak mu dali na imię, żeby­śmy byli jego rodzicami chrzestnymi; musiał odejść z do­mu w wieku siedemnastu lat i został połykaczem ognia na skrzyżowaniach, namalował sobie dwie czarne łzy na twarzy i połykał ogień przez cały rok, plując benzyną, wkładając sobie rozpalone pakuły do gardła, aż wreszcie mózg mu się rozpuścił, Lisandro, rozpuścił mu się mózg, zrobił się miękki jak ciasto, a przecież ten chłopak był najstarszym synem w rodzinie, był jej nadzieją, teraz naj­młodsi sprzedają jednorazowe chusteczki do nosa, gumę do żucia, opowiedziała mi to wszystko zrozpaczona Rosita, nasza służąca, pamiętasz ją; najbardziej boją się, żeby malcy nie wąchali kleju, żeby się nie odurzali, kiedy pra­cują na ulicy, razem z bandami dzieciaków, mogących iść w zawody z bezpańskimi psami pod względem liczebno­ści, głodu, upokorzeń: Lisandro, co ma powiedzieć matka dzieciom, które wychodzą na ulicę, żeby ją utrzymać, że­by przynieść coś do domu, Lisandro, spójrz na swoje mia­sto, zapominające już, czym niegdyś było, ale przede wszystkim czym chciało być; nie mam prawa do niczego, powiedział sobie pewnego dnia Lisandro Chávez, muszę dołączyć do innych obywateli tego kraju źle rządzonego, skorumpowanego, bezlitosnego, muszę zapomnieć o swo­ich marzeniach, zarobić forsę, pomóc swoim starym, wy­brać to, co mnie mniej poniży, uczciwą pracę, pracę, któ­ra uratuje mnie przed pogardą wobec moich rodziców, przed urazą wobec mojego kraju, przed wstydem za sie­bie samego, ale także przed kpinami moich przyjaciół; wiele lat już straciłem, próbując związać koniec z końcem, zapomnieć o dawnych marzeniach, wyzuć się z am­bicji, nie myśleć o przyszłości, zarażony powszechnym fa­talizmem, bronić się przed sentymentami, poniżony w swoim dumnym uporze, aby mimo wszystko wyjść z te­go z honorem. Lisandro Chávez, dwadzieścia sześć lat, utracone złudzenia, a teraz nowa możliwość - wyjazd do Nowego Jorku w charakterze pracownika sektora usług, nieświadomego słów don Leonarda Barroso:

- A dlaczego wszyscy tacy ciemnoskórzy, co to... sami Indianie?

- Taka jest większość, don Leonardo. Kraj ma tylko to do zaoferowania.

- Niech no mi poszukają choć jednego o twarzy przy­zwoitego człowieka, bardziej jasnoskórego, a jak go znajdą, mają faceta przyprowadzić do mnie. To pierwsza podróż do Nowego Jorku. Jakie wrażenie tam zrobimy, kolego?

I teraz, kiedy Lisandro przeszedł przez salon pierw­szej klasy, don Leonardo spojrzał na niego i nie uświado­mił sobie, że to jeden z zaangażowanych pracowników; zapragnął, żeby wszyscy byli tacy jak ten chłopak, robot­nik o twarzy przyzwoitego człowieka, delikatnych rysach, choć z tradycyjnymi wąsiskami, jak jakiś mariachi, i, do cholery, o skórze jaśniejszej niż ma sam Leonardo Barro­so. Jest inny, zauważył milioner, inny niż reszta, nie wyda­je ci się, Miche? Ale jego synowa, a zarazem kochanka, już zasnęła.

 

2

Kiedy wylądowali na lotnisku Kennedy'ego, w samym środ­ku zamieci śnieżnej, Barroso chciał jak najszybciej wyjść, ale Michelina siedziała skulona koło okna, przykryta kocy­kiem, z głową opartą o poduszkę. Zaczęła się ociągać. Po­czekajmy, aż wszyscy wyjdą, poprosiła don Leonarda.

On natomiast chciał wyjść jak najwcześniej, żeby przywitać się z ludźmi odpowiedzialnymi za skompletowa­nie meksykańskich pracowników, którzy mieli być zatrud­nieni przy myciu elewacji różnych budynków na Manhat­tanie podczas weekendu, kiedy biura są puste. Kontrakt mówił wyraźnie: przylot z Meksyku do Nowego Jorku w piątek wieczorem, praca przez sobotę i niedzielę, i nie­zwłoczny powrót do Meksyku w niedzielny wieczór.

- Biorąc pod uwagę wszystkie koszty, w tym bilety na samolot, i tak wyjdzie to taniej niż zatrudnienie miejsco­wych pracowników. Zaoszczędzimy jakieś dwadzieścia pięć, trzydzieści procent wydatków - objaśnili mu jego jankescy wspólnicy.

Ale zapomnieli powiedzieć Meksykanom, że w No­wym Jorku jest zimno, i dlatego don Leonardo, podziwia­jąc swój własny humanitaryzm, chciał wyjść pierwszy, że­by uprzedzić tamtejszych, iż chłopcy potrzebują kurtek, koców i tak dalej.

Meksykanie zaczęli przechodzić do wyjścia i napraw­dę trzeba powiedzieć, że prezentowali się bardzo różnie. Taka trochę zbieranina. W don Leonardzie z podwójną si­łą wezbrała duma - oprócz humanitarnej także narodo­wa. Kraj był tak zrujnowany, po okresie, kiedy sądzono, że wszystko jest w jak najlepszym porządku! Śniliśmy, że należymy do pierwszego świata, myślał don Leonardo, i znów obudziliśmy się w trzecim. Trzeba więcej praco­wać dla Meksyku, nie tracić ducha, znajdować nowe roz­wiązania. Takie jak to. Tak, prawdziwa zbieranina. Oprócz chłopaka z wąsami i w kraciastej kurtce, byli również in­ni, na których przedsiębiorca początkowo nie zwrócił uwagi, ponieważ stereotyp wieśniaka w lakierowanym słomianym kapeluszu, ze spoconym grzbietem i obgryzio­nym wąsem, przeważał. Teraz don Leonardo zaczął przy­byłych rozróżniać, indywidualizować, wykorzystując całe swoje czterdziestoletnie doświadczenie w kontaktach z robotnikami, kierownikami, fachowcami, urzędnikami. Wszyscy byli na jego usługach, zawsze na jego usługach, nikt nigdy nie zaszedł wyżej niż on, to było właśnie hasło jego niezależności, nikt, nawet prezydent republiki, nie stoi wyżej niż Leonardo Barroso, tak lubił mawiać do swoich amerykańskich wspólników:

- I am my own man. I’m just like you, a self-made man. I don’t owe nobody nothing.

Przyglądał się uważnie każdemu bez wyjątku. Oprócz przystojnego chłopaka z wąsami wyróżniał kilku mło­dzieńców, ubranych może bardziej prowincjonalnie, ale zwracających uwagę, choć czasami bezbarwniejszych niż meksykanie z Dystryktu Federalnego; z grupy tych ostat­nich wydzielił odbijających wyglądem od reszty stada chłopaków, których jakieś dwa, trzy lata temu, kiedy kró­lowała euforia prezydenta Salinasa, widywano w restau­racjach sieci Denny's, na wakacjach w Puerto Vallarta al­bo w multikinach Ciudad Satélite. Wyróżniał ich, ponie­waż byli najsmutniejsi, choć także najmniej zrezygnowa­ni; to ci zadawali sobie pytanie, podobnie jak Lisandro Chávez: co ja tutaj robię, nie należę do tego miejsca. Tak, tak, należysz, chciałby im odpowiedzieć Barroso, należysz tak bardzo, że w Meksyku, choćbyś szedł na kolanach do Guadalupe, nawet cudem nie zarobisz stu dolarów za dwa dni pracy, czyli czterystu miesięcznie, trzech tysięcy pesos, tego nawet Najświętsza Panienka ci nie zapewni.

Patrzył na nich jak na swoją własność, swoją dumę, swoich synów, realizację swojej idei.

Michelina ciągle miała zamknięte oczy. Nie chciała widzieć przechodzących robotników. Byli młodzi. Mieli zrujnowane życie. Męczyły ją już podróże z don Leonardem, z początku podobało jej się, czuła się ważna, choć niektórzy się od niej odsunęli, ze znajomości z innymi sa­ma zrezygnowała. Jeśli chodzi o rodzinę, nikt nie miał do Micheliny pretensji, w końcu takie wygody, jakie don Leonardo im oferował, były nie do pogardzenia, zwłasz­cza w czasach kryzysu. Jaki byłby ich los? Co stałoby się z babką, Carycą, która przekroczyła już dziewięćdziesiątkę, ale mimo to nadal powiększała swoje zbiory w karto­nowych pudłach, przekonana, że Porfirio Díaz wciąż jest prezydentem republiki? Albo z ojcem Micheliny, dyplo­matą znającym się jak nikt na burgundzkich winach, mi­łośnikiem zamków nad Loarą? Z matką potrzebującą wy­gód i pieniędzy, żeby robić to, co naprawdę lubi, to zna­czy milczeć, nawet podczas posiłków, z powodu nieopisa­nego wstydu, jaki czuła, mając otworzyć usta publicznie? Co stałoby się z rodzeństwem Micheliny korzystającym ze szczodrości Leonarda Barroso - tutaj jakaś robótka, tam koncesja, tutaj kontrakt, tam agencja?... Ale Michelina była już tym zmęczona. Nie chciała otworzyć oczu. Nie chciała spotkać wzroku żadnego młodego mężczyzny. Jej obowiązkiem było trwać przy Leonardzie. Przede wszystkim nie chciała myśleć o swoim mężu, synu Leo­narda, który za nią nie tęsknił, był szczęśliwy, odizolowa­ny na swoim ranczu, o nic jej nie winił, nie miał preten­sji, że ona wyjeżdża z jego ojcem...

Michelina zaczęła się bać wzroku innych mężczyzn.

Meksykanom rozdano koce, którymi oni owinęli się, jakby to były sarapes, i polecono im wsiadać do autobu­sów. Wystarczył ziąb, jaki odczuwało się, pokonując odle­głość między wyjściem z lotniska a autobusem, żeby gra­tulować sobie w duchu zabrania kurtki, szalika, czy też być wdzięcznym za ciepło innych ciał. Odszukiwali się na­wzajem wzrokiem i identyfikowali według przynależno­ści społecznej, każdy wyraźnie poszukiwał towarzysza o pewnych cechach podobieństwa do własnej osoby, po­dobnie myślącego. Z wieśniakami czy mieszkańcami ma­łych miasteczek zawsze można się było jakoś dogadać, ale oni sami zachowyw...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin