Próba ucieczki Rozdział l Będzie ładny dzień - powiedział do siebie Wadim. Stał przed rozsuniętš cianš i poklepujšc się po nagich ramionach, patrzył na sad. W nocy padał deszcz, trawa była mokra, dach był mokry i dach sšsiedniego domku też był mokry. Niebo miało szary kolor, a na cieżce lniły kałuże. Wadim podcišgnšł szorty, wskoczył na trawę i pobiegł cieżkš. Głęboko wcišgajšc wilgotne powietrze poranka, biegł omijajšc wypłowiałe ławki; biegł obok mokrych skrzynek, pudeł i tobołków, obok ogrodzenia sšsiedniego domku, gdzie, wystawiajšc na pokaz wnętrznoci, stał na wpół zdemontowany koliber; biegł przez mokre, gęste krzaki, pomiędzy pniami mokrych sosen. Nie zatrzymujšc się, z rozpędu skoczył do jeziorka, wyszedł na przeciwległy poronięty trzcinš brzeg, a stamtšd, rozgrzany i bardzo z siebie zadowolony, cały czas przyspieszajšc, popędził z powrotem. Przeskakujšc przez ogromne kałuże i straszšc małe szare żabki, wypadł prosto na polankę przed domkiem Antona, gdzie stał Statek. Statek nie miał nawet dwóch lat. Jego czarne matowe boki już wyschły i kołysały się nieznacznie, a spiczasty wierzchołek, mocno nachylony, mierzył prosto w ten punkt na szarym niebie, gdzie za chmurami było słońce. Statek z przyzwyczajenia gromadził energię. Wysokš trawę wokół niego, pożółkłš i zwiędłš, pokrywał szron. To był kulturalny, spokojny turystyczny gwiazdolot. Gwiazdolot rejsowy wymroziłby cały las w promieniu dziesięciu kilometrów. lizgajšc się na zakrętach, Wadim obiegł Statek i ruszył do domu. Gdy jęczšc z rozkoszy, mocno tarł skórę ręcznikiem, z domku naprzeciwko wyszedł sšsiad, wujek Sasza, ze skalpelem w ręku. Wadim pomachał mu ręcznikiem. Sšsiad miał sto pięćdziesišt lat i dzień w dzień majstrował przy swoim helikopterze, ale na próżno - koliber nie chciał latać. Wujek Sasza popatrzył na Wadima w zadumie. - Nie masz zapasowych bioelementów? - zapytał. - Co, spaliły się? - Nie wiem. Majš nienormalnš charakterystykę. - Mogę skontaktować się z Antonem, wujku Saszo - zaproponował Wadim. - Włanie jest w miecie. Niech przywiezie kilka. Sšsiad podszedł do helikoptera i stuknšł go skalpelem w nos. - Dlaczego nie chcesz latać, głuptasie? - zapytał gniewnie. Wadim zaczšł się ubierać. - Bioelementy... - warczał wujek Sasza, wsuwajšc skalpel we wnętrznoci kolibra. - Komu to potrzebne? Żywe mechanizmy, półżywe mechanizmy... prawie nieżywe mechanizmy... Ani montażu, ani elektroniki... same nerwy! Przepraszam bardzo, ale nie jestem chirurgiem. - Helikopter wzdrygnšł się. - Cicho, zwierzaku! Stój spokojnie! - Wycišgnšł skalpel i odwrócił się do Wadima. - Przecież to niehumanitarne! - oznajmił. - Biedna zepsuta maszyna niczym jeden wielki bolšcy zšb! Może jestem zbyt starowiecki, ale mi go żal. Możesz to sobie wyobrazić? - Mnie też - mruknšł Wadim, nacišgajšc koszulę. - Co? - Eee... może pomóc? Wujek Sasza przez chwilę patrzył to na skalpel, to na helikopter. - Nie - powiedział zdecydowanie. - Nie mam zamiaru dostosowywać się do okolicznoci. On będzie latał. Wadim zaczšł jeć niadanie. Włšczył stereowizor i położył przed sobš Najnowsze metody tropienia tachorgów. Ksišżka była stara, papierowa, zaczytana jeszcze przez dziadka Wadima. Obrazek na okładce przedstawiał planetę-skansen Pandorę, z dwoma potworami na pierwszym planie. Wadim przeglšdał ksišżkę przy jedzeniu, z przyjemnociš spoglšdajšc od czasu do czasu na licznš spikerkę, mówišcš na temat sporu krytyków o emocjonalizm. Spikerka była nowa i podobała się Wadimowi już od tygodnia. - Emocjonalizm! - westchnšł i ugryzł kanapkę z kozim serem. - Dziewczyno, przecież to nawet brzmi ohydnie! Jed lepiej z nami. A to słowo niech sobie zostanie na Ziemi, i tak na pewno umrze przed naszym powrotem. - Emocjonalizm jako kierunek wydaje się bardzo perspektywiczny - cišgnęła spokojnie spikerka. - Daje prawdziwie głębokš perspektywę istotnego zmniejszenia entropii emocjonalnej informacji w sztuce, ponieważ włanie teraz... Wadim wstał i z kanapkš w ręku podszedł do otwartej ciany. - Wujku Saszo! Co słyszycie w słowie emocjonalizm? Sšsiad z założonymi do tyłu rękami stał przez rozgrzebanym helikopterem. Koliber trzšsł się jak drzewo na wietrze. - Co takiego? - powiedział wujek Sasza, nie odwracajšc się. - Słowo emocjonalizm - powtórzył Wadim. - Jestem przekonany, że słychać w nim dwięk dzwonu pogrzebowego, widać budynek krematorium, czuć zapach przywiędłych kwiatów. - Zawsze byłe taktownym chłopcem, Wadim - westchnšł starzec. - A słowo rzeczywicie jest nieprzyjemne. - I absolutnie niepoprawne - dodał Wadim, kończšc kanapkę. - Cieszę się, że pan też to czuje... Przepraszam, ale gdzie pan podział skalpel? - Wpadł mi do rodka - wyznał wujek Sasza. Przez chwilę Wadim patrzył na dygoczšcy w męce helikopter. - Wie pan, co się stało, wujku Saszo? - powiedział w końcu. Zamknšł pan skalpelem system digestalny. Zaraz skontaktuję się z Antonem, przywiezie panu nowy skalpel. - A co z tym? Wadim ze smutnym umiechem pomachał rękš. - Proszę popatrzeć - powiedział, podsuwajšc sšsiadowi pod nos ostatni kawałek kanapki. - Widzi pan? - Włożył kanapkę do ust, pogryzł i przełknšł. - No i co? - spytał z zainteresowaniem wujek Sasza. - Taki jest los pańskiego narzędzia. Wujek Sasza popatrzył na helikopter, który włanie przestał wibrować. - I koniec - powiedział Wadim. - Po pańskim skalpelu. Za to koliber jest teraz naładowany na jakie trzydzieci godzin nieprzerwanego działania. Sšsiad okršżył helikopter, machinalnie dotykajšc różnych częci. Wadim zamiał się i wrócił do stołu. Zjadł drugš kanapkę, a kiedy dopijał drugš szklankę zsiadłego mleka, pstryknšł zamek informatora i cichy, spokojny głos oznajmił: - Wezwań i odwiedzin nie było. Anton, jadšc do miasta, życzy dobrego dnia, i proponuje natychmiast po niadaniu zaczšć odcinanie się od wszystkiego, co ziemskie. Do instytutu przysłano dziewięć nowych zadań... - Bez szczegółów - poprosił Wadim. - ...zadanie numer 19 na razie nie zostało rozwišzane. Pal Minchin udowodniła istnienie wielomianowego działania nad Ku-polem struktur Simoniana. Adres: Richmond, siedemnacie-siedemnacie-siedem. To wszystko. Informator pstryknšł i po chwili przerwy dodał moralizatorskim tonem: - Zazdroć to brzydka cecha. Zazdroć to brzydka cecha. - Ty draniu! - oburzył się Wadim. - Wcale jej nie zazdroszczę. Ja się cieszę! Dzielna dziewczyna! - Zamylił się, patrzšc na sad. A zresztš... - mruknšł. - Teraz to już wszystko nieważne. Trzeba odcišć się od wszystkiego, co ziemskie. Wrzucił brudne naczynia do zsypu i krzyknšł: - Natachorgi! Ozdobimy gabinet Pal Minchin, Richmond siedemnacie-siedemnacie-siedem, czaszkštachorga! Zaczšł piewać: Niech tachorgi w strachu żyjš Niechaj wyjš i niech piszczš! Przecież wkrótce się spotkajš Ze strukturalnym lingwistš! - Gdzie radiofon? - zainteresował się, kiedy skończył. Znalazł aparat i wystukał numer. - Anton? No i jak tam? - Stoję w kolejce - odparł Anton. - Co ty powiesz? Wszyscy na Pandorę? - Większoć. Kto pucił plotkę, że niedługo zabroniš polowania na tachorgi. - Ale my zdšżymy? Anton milczał chwilę. - Zdšżymy - powiedział wreszcie. - A sš tam obok ciebie jakie dziewczyny? - Oczywicie. - One też zdšżš? - Zaraz zapytam... mówiš, że zdšżš. - Przekaż im pozdrowienia od znajomego strukturalnego lingwisty, szeć stóp wzrostu, o miłej powierzchownoci... Zaraz, zaraz, co to ja ci chciałem powiedzieć? Aha, już wiem! Przywie wujkowi Saszy skalpel. Dwa BE 6 i od razu BE 7. - I jeszcze nowy helikopter - dodał Anton. - Co ten staruszek zrobił ze swoim skalpelem? - A jak mylisz, co można zrobić ze skalpelem? - Nie mam pojęcia - odparł Anton po zastanowieniu. - Skalpel to rzecz wieczna. Jak tarasy Baalbek. - Upucił go prosto do żołšdka swojego kolibra. W radiofonie rozległ się chóralny chichot. Kolejka wietnie się bawiła. - No dobrze - westchnšł Anton. - Czekaj, niedługo przyjadę. Póki co, bšd moim supercargo i zacznij załadunek. Wadim wsunšł radiofon do kieszeni i ocenił odległoć do drzwi. - Duch nóg słaby - zacytował - moc ršk zła! Stanšł na rękach i żwawo pobiegł do wejcia. Na werandzie zrobił salto i z okrzykiem uuuch! opadł na trawę przed werandš. Wstał, wytarł ręce i wygłosił z uczuciem: W pojedynku i na wojnie Przyznajemy oczywicie Medal szczęcia i radoci Strukturalnemu lingwicie. Niespiesznie ruszył alejš, mijajšc sterty tobołów i skrzynek. Bagaży było sporo. Musieli wzišć ze sobš broń i amunicję, zapas jedzenia, ubranie na polowanie i co elegantszego na wizytę w słynnej kawiarni Łowca na płaskowyżu Eweriny, gdzie pomiędzy stolikami hula wiatr, a pod urwiskiem, trzysta metrów niżej, zalegajš nieprzebyte czarne zarola przypominajšce burzowe chmury; gdzie podrapani kolcami łowcy z chichotem osuszajš pękate butelki Krwi tachorga i rozcišgajš ramiona próbujšc pokazać, jakš czaszkę mogliby zdobyć, gdyby wiedzieli, z której strony karabin ma kolbę; gdzie w ciemnozielonym zmierzchu pary lizgajš się na zmęczonych nogach w dyskotece Jasny Rytm, a nad grzbietem miałków wschodzš na pozbawione gwiazd niebo owalne księżyce. Wadim przykucnšł tyłem do najcięższej skrzynki, przymierzył się i jednym zrywem postawił jš sobie na ramionach. W skrzyni była broń: trzy karabiny automatyczne z celownikami do strzelania we mgle i szećset pocisków w płaskich plastikowych magazynkach. Wadim przeniósł skrzynkę przez sad do statku. Wszedł na schodki i kopnšł nogš w burtę. Membrana zacišgajšca owalny luk rozeszła się i Wadim wrzucił skrzynkę w ciemnoć, z której powiało chłodem. Ruszył z powrotem, obrywajšc po drodze okazałe jagody jakiej hybrydy. Każdy krzew zrzucał na niego ładunek zimnych deszczowych kropli. Trzeba zastrzelić co najmniej pięć tachorgów, pomylał. Jedna czaszka dla Pal Minchin z Richmondu. Niech wie, że ze mnie fajny chłopak. Jedna dla mamy... mama ocz...
Biluklb