STAŻYCI PROLOG Podjechał czerwono-biały autobus. Odlatujšcych poproszono o zajęcie miejsc. - Cóż, wchodcie - powiedział Dauge. Bykow warknšł: - Zdšżymy. Zanim się usadowiš... Patrzył spode łba, jak pasażerowie jeden po drugim niespiesznie wchodzš do autobusu. Było ich ze stu. - To potrwa co najmniej piętnacie minut - zauważył Grisza. Bykow spojrzał na niego surowo. - Zapnij koszulę - powiedział, - Tato, przecież goršco - sprzeciwił się Grisza. - Zapnij koszulę - powtórzył Bykow. - Nie chod taki rozmamłany. - Nie bierz przykładu ze mnie - dorzucił Jurkowski. - Ja już mogę, ty jeszcze nie. Dauge popatrzył na niego i odwrócił wzrok. Nie miał ochoty patrzeć na jego zarozumiałš, obwisłš twarz, wydętš pogardliwie dolnš wargę, na ciężkš teczkę z monogramem, na ekskluzywny garnitur 2 rzadkiego stereosyntetyku. Wolał już oglšdać wysokie przezroczyste niebo, czyste, niebieskie, bez jednej chmurki, nawet bez ptaków - nad portem lotniczym ich stada rozganiano ultradwiękowymi syrenami. Bykow-junior pod uważnym spojrzeniem Bykowa-seniora zapinał guzik przy kołnierzyku. - Na kosmodromie startoplanie poproszę o butelkš essentuków i wypijš... - powiedział zamylony Jurkowski. - Wštroba? - spytał podejrzliwie Bykow-senior. - Dlaczego akurat wštroba? - mruknšł Jurkowski. - Po prostu jest mi goršco. Poza tym, powiniene wiedzieć, że essentuki na ataki nie pomagajš. - Wzišłe chociaż swoje tabletki? - zapytał Bykow. - Co się do niego przyczepił? - nie wytrzymał Dauge. Wszyscy spojrzeli na niego. Dauge spucił oczy i mruknšł przez zęby: -Nie zapomnij, Władimir. Natychmiast po przybyciu na Syrt trzeba przekazać paczkę Arnautowowi. - Jeli Amautow jest na Marsie. - Jurkowski wzruszył ramionami. - Oczywicie. Proszę tylko, żeby nie zapomniał. - Już ja mu przypomnę - obiecał Bykow. Zamilkli. Kolejka do autobusu stopniowo się zmniejszała. - Wiecie co, idcie już - powiedział Dauge. - Tak, już pora - westchnšł Bykow. Podszedł do Daugego i objšł go. - Nie smuć się, Johanycz - dodał cicho. - Do widzenia. Nie smuć się. Mocno cisnšł Daugego długimi kocistymi rękami. Dauge odepchnšł go lekko i odparł: - Spokojnej plazmy. Ucisnšł dłoń Jurkowskiemu. Jurkowski zamrugał oczami, jakby chciał co powiedzieć, ale tylko oblizał wargi. Nachylił się, podniósł z trawy swojš eleganckš teczkę, przez chwilę obracał jš w rękach, po czym znów położył na trawie. Dauge nie patrzył na niego. Jurkowski jeszcze raz podniósł teczkę. - Nie łam się, Grigorij - powiedział z żalem. - Postaram się - odparł sucho Dauge. Na stronie Bykow półgłosem dawał synowi ostatnie polecenia. - Bšd teraz miły dla mamy. Żadnych podwodnych zabaw. - Dobrze, tato. - Żadnych rekordów. - Dobrze, tato. Nie martw się. - Mniej myl o dziewczętach, więcej o mamie. - Dobrze, tato, dobrze. - Pójdę już - szepnšł Dauge. Odwrócił się i powlókł w stronę budynku portu lotniczego. Jurkowski patrzył za nim. Dauge był malutki, zgarbiony i bardzo stary. - Do widzenia, wujku Wołodia - powiedział Grisza. - Do widzenia, mały. - Jurkowski przez cały czas patrzył za Daugem. - Odwiedzaj go... Ot tak, zajd, herbaty się napij... On cię lubi... Grisza skinšł głowš. Jurkowski nadstawił mu policzek, poklepał po ramieniu i wszedł za Bykowem do autobusu. Ciężko stšpajšc wszedł po stopniach, usiadł obok Bykowa i rzekł: - Mogliby odwołać rejs. Bykow spojrzał na niego zdumiony. - Jaki rejs? Nasz? - Tak, nasz. Daugemu byłoby lżej. Albo żeby medycy nas wszystkich odrzucili. Bykow sapnšł, ale nie odezwał się ani słowem. Gdy autobus ruszył, Jurkowski znowu zaczšł: - Nawet nie chciał mnie objšć. I dobrze zrobił. Nie powinnimy lecieć bez niego. To niesprawiedliwie. Nieuczciwie. - Przestań - przerwał mu Bykow. Dauge wszedł po granitowych schodach portu lotniczego i obejrzał się. Czerwona plamka autobusu pełzła przy horyzoncie. Tam w różowej mgiełce widać było stożkowate sylwetki liniowców pionowego startu. - Gdzie cię podwieć, wujku? Do instytutu? - spytał Grisza. - Może być - odparł Dauge. Nie chce mi się nigdzie jechać, pomylał. Zupełnie nigdzie. Ciężko... Nie sšdziłem, że będzie tak ciężko. Przecież nie zdarzyło się nic nowego ani nieoczekiwanego. Wszystko to dawno wiedziałem i dawno przetrawiłem. I dawno po cichu przebolałem... Nikt nie chce okazywać słaboci... Wszystko jest sprawiedliwe i uczciwe. Pięćdziesišt dwa lata. Cztery silne napromieniowania. Zniszczone serce. Zszargane nerwy. Nawet krew nie własna. Dlatego nigdzie nie biorš, odrzucajš. Wołodię Jurkowskiego biorš. A tobie mówiš: Grigoriju Johanyczu powiniene jeć, co dajš, i spać, gdzie położš. Pora, mówiš, Grigoriju Johanyczu, młodych uczyć. A czego ich uczyć? Dauge zerknšł kštem oka na Griszę. Wyrósł na schwał... miałoci go uczyć? Zdrowia? Więcej mu nic nie potrzeba. Zostałem sam. Sam z setkš artykułów, które się zestarzały. I z kilkoma ksišżkami, które zestarzejš się wkrótce. I ze sławš, która zestarzeje się najszybciej. Odwrócił się i ruszył w stronę chłodnego westybulu. Grisza Bykow szedł obok niego. Koszulę znowu miał rozpiętš. Westybul wypełniał gwar przyciszonych rozmów i szelest gazet. Na wielkim, zajmujšcym pół ciany wklęsłym ekranie pokazywano jaki film, kilku ludzi, zatopionych w fotelach patrzyło na ekran, trzymajšc przy uszach lnišce pudełeczka fonoprojektorów. Gruby cudzoziemiec o wschodnich rysach stał obok bufetu-automatu. Przed wejciem do baru Dauge nagle się zatrzymał: - Chod, imienniku, napijemy się - powiedział. Grisza popatrzył na niego ze zdumieniem i żalem. - Po co, wujku Grisza? - odezwał się proszšco. - Po co? Nie trzeba. - Uważasz, że nie trzeba? - spytał w zadumie Dauge. - Oczywicie, że nie trzeba. To na nic, słowo daję. Dauge przechylił głowę, zmrużył oczy i spojrzał na niego. - Czy tobie się czasem nie zdaje - zaczšł zjadliwie - że rozkleiłem się dlatego, bo odstawili mnie na bocznicę? Że nie mogę żyć bez tych wszystkich przepaci i przestrzeni? W nosie mam te przepaci! Chodzi o to, że zostałem sam... Rozumiesz? Sam! Po raz pierwszy w życiu zostałem sam! Grisza obejrzał się zakłopotany. Gruby cudzoziemiec patrzył na nich. Dauge mówił cicho, ale Grisza miał wrażenie, że słyszy go cała sala. - Dlaczego zostałem sam? Za co? Dlaczego włanie ja... włanie ja mam być sam? Przecież nie jestem najstarszy, mój imienniku. Michaił jest starszy ode mnie, twój ojciec też... - Dla wujka Miszy to też ostatni rejs - przypomniał niemiało Grisza. - Tak - przyznał Dauge. - Zestarzał się nasz Misza... No, wchod, napijemy się. Weszli. W barze było pusto, tylko przy stoliku pod oknem siedziała piękna kobieta. Siedziała nad pustym kieliszkiem, opierajšc podbródek na splecionych palcach i spoglšdała przez okno na betonowe pole kosmodromu. Dauge przystanšł i ciężko oparł się o najbliższy stolik. Nie widzieli się dwadziecia lat, ale poznał jš od razu. W gardle poczuł suchoć i gorycz. - Co z tobš, wujku? - spytał zaniepokojony Bykow-junior. Dauge wyprostował się. - To moja żona - odparł spokojnie. - Chodmy. - Jaka znowu żona? - przeraził się Grisza. - Może poczekam w samochodzie? - spytał. - Głupstwa. Chodmy. Podeszli do stolika. - Witaj, Masza - odezwał się Dauge. Kobieta podniosła głowę. Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Powoli odchyliła się na oparcie krzesła. - Ty... nie odleciałe? - spytała. -Nie. - Lecisz póniej? - Nie. Zostaję. Nadal patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Rzęsy miała mocno umalowane. Pod oczami siateczkę zmarszczek. I dużo zmarszczek na szyi. - Jak to - zostajesz? - spytała nieufnie. Chwycił rękš za oparcie krzesła. - Możemy posiedzieć z tobš? - zapytał. - To Grisza Bykow. Syn Bykowa. Umiechnęła się tym swoim mechanicznym, obiecujšco-olniewajšcym umiechem, którego Dauge tak nienawidził. - Bardzo mi miło - rzekła. - Siadajcie, chłopcy. Usiedli. - Maria Siergiejewna - przedstawiła się, patrzšc na Griszę. -Jestem siostrš Władimira Siergiejewicza Jurkowskiego. Grisza spucił oczy i ukłonił się lekko. - Znam pańskiego ojca - cišgnęła już bez umiechu. - Wiele mu zawdzięczam, Grigoriju... Aleksiejewiczu... Grisza milczał. Czuł się niezręcznie, nic nie rozumiał. Dauge spytał nienaturalnym głosem: - Czego się napijesz, Masza? - Dżejmo - odrzekła z olniewajšcym umiechem. - To bardzo mocne? - chciał wiedzieć Dauge. - Zresztš, wszystko jedno. Grisza, przynie dwa dżejmo. Patrzył na niš, na jej gładkie, opalone ręce, na lekkš jasnš suknię z odrobinę zbyt głębokim dekoltem. Wyglšdała zdumiewajšco dobrze i młodo jak na swoje lata. Nawet warkocze były dokładnie takie same, ciężkie, grube, bršzowe, bez jednego siwego włosa, opięte wokół głowy. Umiechnšł się, rozpišł powoli ciepły płaszcz i zdjšł ciepłš czapkę z nausznikami. Jej twarz drgnęła na widok jego łysej czaszki z rzadkš srebrnš szczecinš wokół uszu. Znowu się umiechnšł. - Co za spotkanie - powiedział. - Skšd się tu wzięła? Czekasz na kogo? - Nie - odparła. - Na nikogo nie czekam. Spojrzała w okno i on nagle zrozumiał. - Odprowadzała - powiedział cicho. Skinęła głowš. - Kogo? Czyżby nas? -Tak. Jego serce zamarło na ułamek sekundy. - Mnie? - spytał. Podszedł Grisza i postawił na stoliku dwa spotniałe kielichy. - Nie - odparła. - Wołodię? - spytał z goryczš. -Tak. Grisza po cichutku odszedł. - Co za miły chłopiec - powiedziała. - Ile ma lat? - Osiemnacie. - Naprawdę? Zabawne! Wcale nie jest podobny do Bykowa. Nawet nie jest rudy. - Tak, czas płynie - powiedział Dauge. - Ja też już nie latam. - Dlaczego? - Jej głos brzmiał obojętnie. - Zdrowie. Obrzuciła go szybkim spojrzeniem. - Nie wyglšdasz najlepiej. Powiedz mi... - Zamilkła. - Bykow też wkrótce przestanie latać? - Co? - spytał zdumiony. - Nie lubię, gdy Wołodia wychodzi w rejs bez Bykowa - odrzekła, patrzšc w okno. Po czym znowu zamilkła. - Bardzo się o niego boję. Przecież wiesz. -A co ma do tego Bykow? - zjeżył s...
Biluklb