Uuk Quality Books
Robert A. Heinlein
Między planetami
Tłumaczył: Michał JakuszewskiTytuł oryginalny: Between PlanetsData wydania: 1993Data wydania oryginału: 1951
Spis treści:
Nowy Meksyk
„Mene, mene, tekel, ufarsin” PROROCTWO DANIELA 5, 25
Ścigani
Szlak Chwały
Circum-Terra
Znak na niebie
Objazd
„Lisy mają nory i ptaki powietrzne gniazda...” EWANGELIA ŚW. MATEUSZA 8, 20
Pieniądze „na kości”
„Gdy rozmyślałem, zapłonął ogień” PSALM 39, 4
„Mógłbyś wrócić na Ziemię...”
Mokra pustynia
Mgłojady
„Daj nam go więc.”
„Nie sądźcie z zewnętrznych pozorów” EWANGELIA ŚW. JANA 7, 24
Multum in parvo
Przestawić zegar
Mały Dawid
— Spokój, stary, spokój!
Don Harvey ściągnął wodze małego, tłustego kucyka. Z reguły Leniuch zachowywał się zgodnie ze swym imieniem, dzisiaj jednak najwyraźniej był spragniony wędrówki. Don nie miał właściwie do niego pretensji. Dni takie jak ten zdarzają się tylko w Nowym Meksyku. Przelotna ulewa spłukała niebo do czysta. Grunt wysechł, lecz w oddali wciąż wisiał fragment tęczy. Niebo było zbyt niebieskie, wzgórza zbyt różowe, a oddalone przedmioty zbyt wyraźne, by wyglądać przekonująco. Nad ziemią zapanował niewiarygodny spokój niosący ze sobą zapierającą dech w piersiach zapowiedź nadejścia czegoś cudownego.
— Przed nami cały dzień — ostrzegł Leniucha. — Uważaj, żebyś się nie zmęczył. Czeka nas stromy podjazd.
Don jechał sam, ponieważ założył Leniuchowi wspaniałe meksykańskie siodło, które rodzice zamówili dla niego na urodziny. Było piękne, bogato przyozdobione srebrem jak młody Indianin, nie pasowało jednak do szkoły na ranchu, do której uczęszczał, w równym stopniu, jak wieczorowy strój nie nadawał się do piętnowania bydła. Jego rodzice najwyraźniej nie zdawali sobie z tego sprawy. Don był z niego dumny, lecz inni chłopcy używali zwyczajnych siodeł i wyśmiewali się z niego niemiłosiernie. Gdy zobaczyli go z nim po raz pierwszy, przerobili jego nazwisko „Donald James Harvey” na „don Jaime”.
Leniuch spłoszył się nagle. Don popatrzył wokół, dostrzegł przyczynę, wyszarpnął broń i wystrzelił. Następnie zsiadł z siodła, odrzucając wodze ku przodowi, by Leniuch się zatrzymał, i przyjrzał się swemu dziełu. Skryty w cieniu skały pokaźnych rozmiarów wąż z siedmioma grzechotkami na ogonie drgał jeszcze. Jego głowa leżała obok, odcięta impulsem. Don postanowił nie zostawiać sobie grzechotek. Zabrałby głowę, gdyby przeszył ją na wylot za pierwszym razem, by pochwalić się celnością. W rzeczywistości jednak musiał poruszyć wiązką na boki, zanim go dostał. Gdyby przyniósł gada zabitego w tak nieudolny sposób, ktoś na pewno by go spytał, dlaczego nie skorzystał z węża ogrodowego.
Zostawił grzechotnika na miejscu i wskoczył na siodło, przemawiając do Leniucha.
— To tylko stary, nędzny grzechotnik rogaty — uspokoił go. — Bardziej wystraszył się ciebie niż ty jego.
Cmoknął i ruszyli w drogę. Po przebyciu kilkuset jardów Leniuch spłoszył się po raz drugi, tym razem nie z powodu węża, lecz nieoczekiwanego hałasu. Don ściągnął wodze.
— Ty spasiony ptasi móżdżku! — przemówił surowym tonem. — Kiedy się nauczysz nie zrywać na dzwonek telefonu?
Leniuch poruszył gwałtownie mięśniami barków i parsknął. Don sięgnął do łęku siodła, podniósł słuchawkę i odpowiedział.
— Aparat przenośny 6-J-233309. Mówi Don Harvey.
— Tu pan Reeves, Don — usłyszał głos kierownika Ranchito Alegre. — Gdzie jesteś?
— Kieruję się w stronę płaskowyżu „Grób Domokrążcy”, proszę pana.
— Wracaj jak najszybciej do domu.
— Hmm, czy mógłby mi pan powiedzieć, co się stało?
— Radiogram od rodziców. Jeśli kucharz wróci, wyślę po ciebie helikopter z kimś, kto sprowadziłby tu konia.
Don zawahał się. Nie chciał, żeby ktoś obcy dosiadał Leniucha. Na pewno go przegrzeje, a potem zapomni doprowadzić do porządku. Z drugiej strony radiogram od rodziców po prostu musiał być ważny. Byli na Marsie. Matka pisała regularnie list na każdym statku, ale radiogramy, nie licząc życzeń świątecznych i urodzinowych, były czymś niemal nieznanym.
— Pośpieszę się, proszę pana.
— Dobrze! — pan Reeves wyłączył się. Don zawrócił Leniucha i skierował się ścieżką w dół. Kucyk sprawiał wrażenie rozczarowanego. Spojrzał na chłopca z wyrzutem.
Ostatecznie z helikoptera dostrzeżono ich dopiero, gdy znajdowali się w odległości pół mili od szkoły. Don skinął do nich dłonią, każąc im odlecieć, i sam odprowadził Leniucha do stajni. Mimo odczuwanej ciekawości wytarł kucyka i napoił go, zanim udał się do pana Reevesa, który czekał na niego w gabinecie. Kazał Donowi wejść skinieniem dłoni i wręczył mu wiadomość.
Było tam napisane:
DROGI SYNKU, ZAREZERWOWALIŚMY MIEJSCE NA WALKIRIĘ Z CIRCUM-TERRA DWUNASTEGO KWIETNIA. KOCHAMY — MAMA I TATA.
Don spojrzał na to przelotnie. Trudno mu było zrozumieć proste fakty.
— Ale to jest zaraz!
— Tak. Czy nie spodziewałeś się tego?
Don pomyślał nad tym przez chwilę. Na wpół oczekiwał, że poleci do domu — jeśli można było tak to nazwać, biorąc pod uwagę, że nigdy nie postawił stopy na Marsie — pod koniec roku szkolnego. Gdyby kupili mu bilet na Vanderdeckena za trzy miesiące...
— Hmm, niezupełnie. Nie mogę pojąć, czemu każą mi wracać przed końcem roku.
Pan Reeves starannie złożył koniuszki palców.
— Powiedziałbym, że to oczywiste.
Don zrobił zdumioną minę.
— Co pan mówi? Panie Reeves, nie myśli pan chyba, że naprawdę będą kłopoty?
— Don, nie jestem prorokiem — odpowiedział poważnym tonem kierownik. — Przypuszczam jednak, że twoi rodzice są na tyle zaniepokojeni, że chcą cię jak najszybciej wydostać ze strefy potencjalnych działań wojennych.
Wciąż trudno mu było pogodzić się z tą myślą. Wojny były czymś, o czym się uczył, a nie czymś, co zdarzało się naprawdę. Rzecz jasna na lekcjach historii współczesnej śledzono przebieg aktualnego kryzysu kolonialnego, niemniej nawet komuś, kto podróżował tyle co on, wydawało się to czymś odległym — sprawą dla dyplomatów i polityków, a nie elementem rzeczywistości.
— Niech pan posłucha, panie Reeves. Może oni się denerwują, ale ja nie. Chciałbym wysłać radiogram przekazujący im, że dolecę następnym statkiem, zaraz po skończeniu szkoły.
Pan Reeves potrząsnął głową.
— Nie. Nie mogę ci pozwolić złamać jednoznacznych poleceń rodziców. Ponadto, hmm — kierownik najwyraźniej miał trudności z doborem słów. — Chciałem powiedzieć, Donald, że na wypadek wojny twoja pozycja tutaj mogłaby się stać, powiedzmy, niewygodna.
Wydawało się, że do gabinetu przedostał się zimny, przenikliwy wiatr. Don poczuł się nagle samotny i starszy niż powinien.
— Dlaczego? — zapytał ochrypłym tonem.
Pan Reeves spojrzał na swe paznokcie.
— Czy jesteś całkowicie pewien, po czy jej stoisz stronie? — zapytał powoli.
Don zmusił się do zastanowienia się nad tym. Jego ojciec urodził się na Ziemi, zaś matka była wenusjańską kolonistką drugiego pokolenia. Żadna z tych planet nie była jednak naprawdę ich domem. Spotkali się i zawarli małżeństwo na Lunie, zaś swe badania z zakresu planetologii prowadzili w najróżniejszych sektorach układu słonecznego. Sam Don urodził się w przestrzeni kosmicznej i świadectwo urodzenia, wystawione przez Federację, pozostawiało kwestię narodowości otwartą. Mógł, po rodzicach rościć sobie pretensję do podwójnego obywatelstwa. Nie uważał się za wenusjańskiego kolonistę. Upłynęło już tyle czasu od chwili, gdy jego rodzina po raz ostatni odwiedziła Wenus, że wspomnienie tej planety stało się dla niego czymś nierealnym. Z drugiej strony jednak miał już jedenaście lat, gdy po raz pierwszy ujrzał na własne oczy przecudne wzgórza Ziemi.
— Jestem obywatelem układu słonecznego — odparł szorstkim tonem.
— Hm — odrzekł kierownik. — To miły slogan i może któregoś dnia będzie coś znaczył. Tymczasem jednak, mówiąc po przyjacielsku, zgadzam się z twoimi rodzicami. Mars będzie zapewne terytorium neutralnym. Będziesz tam bezpieczny. Ponadto — ponownie mówię jako przyjaciel — sytuacja tutaj może się stać odrobinę nieprzyjemna dla kogoś, czyja lojalność nie jest w stu procentach oczywista.
— Nikt nie ma prawa kwestionować mojej lojalności! Zgodnie z prawem jestem uważany za tubylca!
Mężczyzna nie udzielił odpowiedzi.
— To wszystko głupota! — wybuchnął Don. — Gdyby Federacja nie próbowała wycisnąć z Wenus ostatniego grosza, nikt by nawet nie wspominał o wojnie!
Reeves wstał z miejsca.
— To już wszystko, Don. Nie zamierzam spierać się z tobą na tematy polityczne.
— To prawda! Niech pan przeczyta Teorię ekspansji kolonialnej Chamberlaina!
Reeves zrobił zdumioną minę.
— Gdzie ci się udało znaleźć tę książkę? Chyba nie w szkolnej bibliotece.
Don nie odpowiedział. Przysłał mu ją ojciec, ostrzegł go jednak, by nie pokazywał jej nikomu. To była jedna z książek zabronionych — przynajmniej na Ziemi.
— Don — ciągnął Reeves. — Czy miałeś kontakty z kolporterem nielegalnej literatury? — Don milczał. — Odpowiedz mi!
Po chwili Reeves zaczerpnął głęboko tchu i powiedział.
— Nieważne. Wróć do pokoju się spakować. O pierwszej polecisz helikopterem do Albuquerque.
— Tak jest, proszę pana.
Skierował się w stronę wyjścia, lecz kierownik powstrzymał go.
— Chwileczkę. W ogniu naszej, hmm, dyskusji, zapomniałem niemal, że jest dla ciebie druga wiadomość.
— Tak? — Don wziął w rękę kartkę. Było na niej napisane:
DROGI SYNKU, NIE ZAPOMNIJ POWIEDZIEĆ WUJKOWI DUDLEYOWI DO WIDZENIA PRZED ODLOTEM — MATKA.
— Pod pewnymi względami ta druga wiadomość zaskoczyła go jeszcze bardziej niż pierwsza. Z trudem przyszło mu zrozumieć, że matce z pewnością chodziło o doktora Dudleya Jeffersona, który był przyjacielem rodziców, ale nie krewnym, a w jego życiu nie odgrywał żadnej roli. Reeves jednak najwyraźniej nie dostrzegł w wiadomości nic dziwnego, więc Don wsadził kartkę do kieszeni dżinsów i wyszedł z pokoju.
Choć już od dawna przebywał na Ziemi, zabrał się do pakowania jak prawdziwy mieszkaniec kosmosu. Wiedział, że bilet uprawnia go do zabrania jedynie pięćdziesięciu funtów darmowego bagażu, zaczął więc rozkładać wszystko na obie strony. Po chwili miał już dwa stosy, bardzo mały na swoim łóżku — niezbędne ubrania, kilka kapsułek mikrofilmów, suwak logarytmiczny, pisak oraz vreetha — podobny do fletu marsjański instrument, na którym od dawna nie grał, gdyż przeszkadzało to jego kolegom. Na łóżku chłopca dzielącego z nim pokój znajdował się drugi, znacznie większy stos rzeczy zbytecznych.
Wziął w rękę vreethę, dmuchnął w nią parę razy i odłożył na większy stos. Wieźć marsjański produkt na Marsa to jak lać wodę do studni. W tej właśnie chwili wszedł jego współlokator, Jack Moreau.
— Co ty wyrabiasz? Sprzątasz?
— Wyjeżdżam.
Jack pogmerał palcem w uchu.
— Chyba robię się głuchy. Mógłbym przysiąc, że powiedziałeś, że wyjeżdżasz.
— Zgadza się — Don przerwał robotę i wyjaśnił wszystko Jackowi, pokazując mu radiogram od rodziców.
Jack sprawiał wrażenie zmartwionego.
— To mi się nie podoba. No jasne, wiedziałem, że to nasz ostatni rok, ale nie myślałem, że się zerwiesz. Trudno mi chyba będzie zasnąć bez twojego chrapania. Uspokajało mnie. Skąd ten pośpiech?
— Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Kierownik powiedział, że moi rodzice spietrali się wojny i chcą zaholować syneczka w bezpieczne miejsce. Ale to głupota, nie? Chcę powiedzieć, że ludzie są w dzisiejszych czasach zbyt cywilizowani, żeby wyruszać na wojnę.
Jack nie odpowiedział. Don odczekał chwilę, po czym powiedział ostrym tonem.
— Zgadzasz się ze mną, nie? Nie będzie żadnej wojny.
— Może nie będzie — odparł powoli Jack. — A może będzie.
— Ech, daj spokój!
— Czy mam ci pomóc w pakowaniu? — zapytał współlokator
— Nie ma nic do pakowania.
— A co z tym wszystkim?
— Jest twoje, jeśli chcesz. Przejrzyj wszystko, a potem zawołaj chłopaków, żeby sobie wybrali co zechcą z tego, co zostanie.
— Hę? Kurczę, Don, nie chcę twoich rzeczy. Zapakuję je i wyślę do ciebie.
— Przesyłałeś coś kiedyś między planetami? To wszystko razem nie jest warte tej ceny.
— No to sprzedaj to. Wiesz co, zaraz po kolacji urządzimy licytację.
Don potrząsnął głową.
— Nie mam czasu. Odlatuję o pierwszej.
— Co? Zaskakujesz mnie, koleś. To mi się nie podoba.
— Nie ma rady — Don odwrócił się z powrotem w stronę stosów rzeczy.
Pojawiło się kilku jego kolegów, pragnących się pożegnać. Don nie mówił nic nikomu i nie sądził, by zrobił to kierownik, w jakiś jednak sposób plotka się rozeszła. Powiedział im, że mogą sobie wybrać łupy z tego, co zostawi Jack.
Po chwili zauważył, że nikt go nie zapytał dlaczego wyjeżdża. Zaniepokoiło go to bardziej niż gdyby o tym mówili. Chciał powiedzieć komuś, komukolwiek, że kwestionowanie jego lojalności było śmieszne, a poza tym nie będzie żadnej wojny!
Rupe Salter, chłopak z drugiego skrzydła, wsadził głowę do pokoju, by przyjrzeć się przygotowaniom.
— Zwiewasz, co? Słyszałem o tym i wpadłem się przekonać.
— Wyjeżdżam, jeśli to chciałeś powiedzieć.
— To właśnie powiedziałem. Posłuchaj, „don Jaime”, co z tym twoim cyrkowym siodłem? Uwolnię cię od jego ciężaru, jeśli cena będzie odpowiednia.
— Nie jest na sprzedaż.
— Hę? Tam, dokąd lecisz, nie ma żadnych koni. Podaj mi cenę.
— Jest własnością Jacka.
— I nadal nie jest na sprzedaż? — dorzucił natychmiast Moreau.
— Tak po prostu, co? Jak sobie chcecie — ciągnął łagodnym tonem Salter. — Jeszcze jedno. Dałeś już komuś w spadku tę swoją szkapę?
Wierzchowce chłopców, z nielicznymi wyjątkami, stanowiły własność szkoły, było jednak cenionym, zakorzenionym przywilejem każdego kończącego naukę ucznia, że mógł on przekazać „w spadku” tymczasowe prawo własności chłopca, którego wybrał. Don podniósł gwałtownie wzrok. Do tej chwili nie pomyślał o Leniuchu. Zdał sobie z nagłym żalem sprawę, że nie może zabrać małego, tłustego błazna ze sobą, ani też nie poczynił żadnych starań, by go zabezpieczyć.
— Sprawa jest załatwiona — odrzekł. Jeśli chodzi o ciebie — dodał w myślach.
— Kto go dostanie? To mogłoby ci się opłacić. Kiepski z niego koń, ale chciałbym się pozbyć tej kozy, na której muszę jeździć.
— To już załatwione.
— Bądź rozsądny. Mogę porozmawiać z kierownikiem, a on i tak mi go da. Pozostawienie konia w spadku to przywilej absolwenta, a ty dajesz nura przed terminem.
— Spływaj!
Salter uśmiechnął się.
— Nerwowy, co? Jak wszystkie mgłojady. Zbyt nerwowi, by wiedzieć, co dla nich dobre. No, ale wkrótce dostaniecie nauczkę.
Don, już przedtem podenerwowany, był zbyt wściekły, by odważyć się odezwać. Słowo „mgłojad” używane na określenie człowieka ze skrytej pod obłokami Wenus było jedynie żartobliwe, jak „Angol” czy „Jankes”, chyba że — jak w tym przypadku — tonacja głosu oraz kontekst czyniły z niego celową obelgę. Pozostali spojrzeli na niego, na wpół spodziewając się, że przejdzie do czynów.
Jack podniósł się pośpiesznie z łóżka i podszedł do Saltera.
— Spłyń stąd, Salty. Jesteśmy zbyt zajęci na wygłupy z tobą.
Salter spojrzał na Dona, a potem z powrotem na Jacka. Wzruszył ramionami i powiedział. — Ja też jestem zbyt zajęty, żeby tu siedzieć... ale, jeśli macie coś na myśli, znajdę czas.
Z jadalni dobiegł dźwięk dzwonu oznaczający południe, co rozładowało sytuację. Kilku chłopców skierowało się w stronę drzwi. Salter wyszedł wraz z nimi. Don się nie ruszył.
— No chodź już! — powiedział Jack.
— Jack?
— Co?
— A może ty byś przejął Leniucha?
— Kurczę, Don! Chciałbym ci pójść na rękę, ale... co bym począł z Lady Maude?
— Hmm, chyba masz rację. Co mam zrobić?
— Poczekaj... — twarz Jacka rozpromieniła się. — Znasz takiego chłopaka Zezola Morrisa? Tego nowego z Manitoby? Nie ma jeszcze stałego konia. Jeździ na kozach, według kolejki. Wiem, że dbałby o Leniucha. Widziałem, jak raz próbował z Maudie. Ma delikatne ręce.
Don poczuł ulgę.
— Załatwisz to dla mnie? Porozmawiasz z panem Reevesem?
— Hę? Możesz z nim pogadać na obiedzie. Chodź.
— Nie idę na obiad. Nie jestem głodny. Nie mam też wielkiej ochoty rozmawiać o tym z kierownikiem.
— Czemu nie?
— No, nie wiem. Kiedy wezwał mnie rano nie był właściwie... przyjaźnie nastawiony.
— Co powiedział?
— Nie chodzi o jego słowa, tylko o zachowanie. Może naprawdę jestem nerwowy... ale coś mi się zdawało, że cieszy się, iż się mnie pozbył.
Don spodziewał się, że Jack się nie zgodzi, będzie go przekonywał, że nie ma racji, lecz ten milczał przez chwilę, i czym powiedział cicho.
— Nie przejmuj się tym za bardzo, Don. Kierownik na pewno też jest podenerwowany. Czy wiesz, że dostał przydział
— Hę? Jaki przydział?
— Wiedziałeś, że jest oficerem rezerwy, nie? Zgłosił się i przydział i otrzymał go. Nabiera mocy z chwilą zakończenia roku szkolnego. Pani Reeves przejmie kierownictwo szkoły na czas trwania wojny.
Don, który już był dość podenerwowany, poczuł, że zakręciło mu się w głowie. Na czas trwania wojny? Jak można to powiedzieć coś takiego, kiedy nie było żadnej wojny?
— To fakt — ciągnął Jack. — Słyszałem na własne uszy — przerwał, po czym ciągnął. — Posłuchaj, stary. Jesteśmy kumplami, nie?
— Hę? Jasne, jasne!
— To powiedz mi jasno: czy naprawdę lecisz na Marsa, czy udajesz się na Wenus, by się zaciągnąć?
— Skąd ci to przyszło do głowy?
— W takim razie to nieważne. Uwierz mi, że to by nic nie zmieniło między nami. Mój stary powiada, że kiedy nadchodzi chwila próby, ważne jest, by się zachować jak mężczyzna — spojrzał Donowi w twarz, po czym ciągnął. — Jak się do tego zabierzesz, to już twoja sprawa. Wiesz, że w przyszłym miesiącu będę miał urodziny?
— Hę? Faktycznie, zgadza się.
— Mam zamiar zgłosić się potem do szkoły pilotażu. Dlatego właśnie chciałem się dowiedzieć jakie są twoje plany.
— Och...
...
Biluklb