Synowie8.txt

(20 KB) Pobierz
84
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        VIII
        Jakby na głos tego dzwonka, co się ozwał z kruszwickiego kocioła, czekano w 
        królewskim obozie, wnet około namiotów ruch się rozpoczšł znaczniejszy.
        Stały namioty pańskie pod samym lasem u starych dębów; które już znaczniejszš 
        częć żółtych lici straciły. Było ich rozbitych kilka wielkich i ozdobnych dla 
        Władysława, który wygody potrzebował, bo chory wyruszył z Płocka na rozkaz 
        Sieciecha, dla królewicza Bolka i Wojsława, dworu, kapelanów i starszyzny.
        Z wieczora już zapowiedział król Władysław, że nazajutrz nie pocznie nic, dopóki 
        się nie pomodli i mszy więtej nie wysłucha, a błogosławieństwa Bożego nie 
        otrzyma.
        Sieciecha widać nie było na czele, nie mianowano go, ażeby dowodził; z ręki jego 
        szli inni, on sam, prawie się kryjšc, stał na uboczu nie chcšc, aby o nim 
        wiedziano. Na oko dowództwo było przy młodym Skarbimierzu, który się w szkole 
        Sieciechowej wyćwiczył.
        Na pułki królewskie dosyć spojrzeć było, by poznać, że z nimi sprawa nie pójdzie 
        łatwo. Żołnierz odziany, zbrojny należycie, nakarmiony, nawykły ić na 
        skinienie, poruszał się wszystek jako jeden człek w cichoci i posłuszeństwie. 
        Na zbroi i żelazie nie zbywało, rychlej za dużo go było niż za mało, bo ci 
        zwłaszcza, co z końmi szli, blach mieli poczepianych na kaftanach do zbytku; 
        tarczy, toporków, dzid, nagolenników i hełmów żelaznych było pełno.
        Ranek był cichy, z góry nie padało nic, msza więta pod dębem odprawiać się 
        miała. Przysposabiano już do niej wszystko, ołtarz przykrywano, aby gdy król się 
        ukaże, o. Lambert już ubrany mógł zaraz stanšć u ołtarza.
        Od samego Wrocławia przez drogę całš król był wielce milczšcy i smutny; na 
        próżno się starano natchnšć go otuchš lepszš. Modlił się, przeczucia miał złe i 
        płakał; wstyd mu było ić na własne dziecko. Do ostatniej chwili czekał, azali 
        się ono nie upokorzy i o łaskę prosić nie będzie.
        Przybyli potajemnie z Kruszwicy od biskupa posłani i nic nie przywieli.
        Sieciech, który nie postrzeżony pilnował króla, może by też był nie dopucił do 
 
        zgody, pewnym będšc przewagi i zwycięstwa.
        Gdy król już się odziewać miał i kożuch mu podawano, wszedł do namiotu wojewoda 
        ubrany jak prosty człek, szarš na zbroję opończę zarzuciwszy, aby pana uspokoił.
        Drżšcy modlił się cišgle Władysław. Spojrzeli na siebie. Sieciech miał postać 
        zwycięzcy.
        - Niech się miłoć wasza - rzekł z umiechem - o bitwę tę nie troszczy. 
        Nigdymy, dzięki Bogu, nie szli na nieprzyjaciela pewniejsi zwycięstwa. W obozie 
        ich panuje nieład i niedostatek. Ludzie zbierani z różnych kštów, wodza brak. 
        Jeżeli dostojš pierwszej napaci, rze sprawimy okrutnš.
        Król strwożony ręce zacisnšł.
        - A, zabijać go nie każcie - rzekł po cichu - nie godzi się, aby od moich ginšł. 
        Ojcem jestem.
        Wojewoda nic nie odpowiedział, tylko mu się twarz pomarszczyła i cišgnęła.
        Dniało. Król zobaczywszy przez namiot z przodu odsłoniony, że o. Lambert ze mszš 
        wychodzić był gotów, prędko się ku ołtarzowi poruszył.
        Do starego dębu niesiono za nim wezgłowie, na którym poklškł. Z odkrytymi głowy 
        stało rycerstwo dokoła, stał i Bolko, cały już żelazem okryty, więcej oczyma 
        biegajšc ku Kruszwicy i nieprzyjaciół obozowi niżeli pilnujšc modlitwy.
        Msza upłynęła wród uroczystego milczenia; jak kłosy od wiatru pochylały się i 
        podnosiły głowy, klękali i powstawali pobożni, po mszy zanucono hymn do 
        Bogarodzicy, cicho zrazu, lecz zaledwie odezwał się od ołtarza, połšczyły się 
        głosy coraz większej liczby i uroczysta pień rozległa się po całym obozie: "O, 
        gospodzie uwielbiona!"
        Mogli go stšd posłyszeć stojšcy naprzeciw Polacy i zrozumieć, że tš modlitwš 
        przysposabiano się do walki.
        Król nie powstał i nie ruszył się do ostatniego słowa pieni, do poledniego 
        Amen, które silniej jeszcze niż piew zagrzmiało echem wielkim po szeregach, 
        kilkakroć powtarzane.
        Niebo cišgle chmurne było, dzień wilgotny, choć bezdżdżysty, w powietrzu 
 
        panowała cisza. Niekiedy tylko ponad skrajem lasu przeleciał wiatr nie wiedzieć 
        skšd, lićmi poruszył suchymi, podniósł je w górę i rzucił nie opodal drżšce na 
        ziemię.
        Rozjaniło się zupełnie. Pancernicy koni dosiadali i szykowali się, tak by 
        wielkim kołem objšć obóz Zbigniewa i sam gród kruszwicki.
        Skarbimierz przez szpiegi swe wiedział, kędy stały Pomorce, gdzie byli Czechy, 
        gdzie zbiegowie polscy, Zbigniewa za wród walki, która się gotowała, łatwo się 
        znaleć spodziewano wiedzšc, jakš się drużynš i hałasem otaczał. Podano królowi 
        konia okrytego, ale mu Sieciech nie dopucił inaczej jechać jak za pułkami 
        otoczonymi strażš dobrze zbrojnš i najmężniejszš.
        Siadać już mieli, gdy król, stojšcy w gotowoci a zdajšcy się wahać jeszcze, 
        skinšł na syna, który się na konia spinał, i z nim razem wszedł do namiotu. 
        Prawie niechętnie Bolko cugle musiał porzucić i ić do ojca.
        Władysław stał w pustym namiocie, który już pachołkowie opróżniwszy cišgać 
        mieli, gdy Bolko, z młodzieńczym ogniem w oku, rad ze swojego rycerskiego 
        rynsztunku brzęczšcego na nim, wszedł do namiotu.
        Król obie ręce na ramionach jego położywszy stał bezmównym długo.
        - Dziecko moje - odezwał się po cichu - niech ci się serce nie rwie do boju. 
        Straszna ta walka będzie opłakana łzami moimi. Wolałbym, by nie szedł na niš.
        Królewicz zadrżał cały, aż zadwięczały na nim żelaza, i ojcu się do kolan 
        pochylił.
        - Miłociwy ojcze! Nie żšdajcież wy tego po mnie, nie żšdajcie, nie strzymam 
        się!
        Wskazał rękš na wojsko szykujšce się do ruszenia, na pułki, które już wesoło 
        wycišgały w pole.
        - Moje miejsce tam! Tam! - zawołał.
        - Nie! Obok mnie, Bolku! Boję się o ciebie i nie chcę, aby się potykał z 
        tamtym. Bratem ci jest!
        - Przeciwko ojcu idšcy wróg nie jest mi bratem! - zawołał Bolko. - Znać go nie 
 
        chcę. Serce twoje zasmucił, stał się nieposłusznym!
        Król ręce wycišgnšwszy znowu mu je położył na ramionach i z lekka ku sobie 
        przycisnšł.
        - Bolku, dziecko moje - rzekł - jeli chcesz ić bić się koniecznie, rycerskie 
        słowo mi daj, że jego będziesz unikał. Bolko zamilkł trochę.
        - Nie znam go! - rzekł.
        - Poznasz, pokażš ci go ludzie - odparł król. - Ocal go raczej, nie walcz z nim, 
        nie podno nań ręki, dla miłoci mej. Widzšc łzy w oczach ojca stojšce Bolko 
        zamilkł i rękę jego pocałował. Nie mówił więcej, za namiotem odzywały się rogi i 
        ziemia tętniała.
        W milczeniu, wzišwszy błogosławieństwo ojcowskie, Bolko skoczył na gniadego 
        konia, do którego był nawykły.
        Kilkunastu z drużyny, młodych i jak on zapalonych do boju, zbrojnych od stóp do 
        głów, towarzyszyło mu nieodstępnie. Ani Wojsław, ani żadna siła w wiecie 
        powstrzymać by już ich i jego nie mogła, gdy okrzyk bojowy dał się słyszeć. 
        Strzec go już tylko było potrzeba a odcinać, bo zapamiętały biegł za siebie nie 
        patrzšc, choćby się sam jeden miał pozostać.
        Wedle rozkazu Skarbimierza powolnym krokiem posuwały się pułki opasujšc szerokim 
        kołem obóz Zbigniewa i miasto. W przeciwnym wojsku widać było popiech wielki i 
        zamieszanie, pułki się dopiero cišgały i szykowały na stanowiskach. Rogi 
        odzywały się nawołujšc rozpierzchłych, którzy jeszcze konie poili i od jeziora 
        się cišgali opieszale.
        Sam widok wojsk królewskich mógł zestraszyć przeciwników, tak gronym zastępem 
        sunęli się jako mur gęsto zbity, najeżony dzidami i milczšcy...
        Na staję przybliżywszy się królewscy jakby przystanęli; każdy za oręż brał, łuk 
        nacišgał, tarczę mocował, oszczep zwieszony podnosił, aby mu go przy uderzeniu 
        nie brakło. Z drugiej strony miotano się w nieładzie, jakby nie wiedzšc, co 
        poczynać.
        Już z miejsca, na którym stali królewscy, widać było, gdzie Zbigniewa i 
 
        starszyzny szukać. Wiewał tam proporzec na długiej żerdzi, a na piersiach ludzi 
        pobłyskiwało żelazo, którego gdzie indziej mało było.
        Rozkazał Skarbimierz naprzód całš siłš rzucić się na dowodzšcych, aby 
        nieprzyjacielowi odcišć głowę. Zatršbiono w rogi i ów mur, który się posuwał tak 
        zwolna, teraz, jakby nim wicher i burza rzuciła; padł wprost pędem wielkim na 
        polskie pułki otaczajšce Zbigniewa.
        Tu stał najdzielniejszy żołnierz, bo zbiegowie pamiętali, że głów własnych 
        bronić muszš, a Sieciech im, gdyby się w jego ręce dostali, nie daruje życia.
        Bolko, jak tylko rogi posłyszał i ruch poczuł około siebie, już go nic 
        powstrzymać nie mogło. Niósł się jak jastrzšb na stado spłoszone, młodzież 
        wiodšc za sobš, gotów swoich własnych bić, gdyby mu mieli zapierać drogę.
        W jednej chwili zmieszało się wszystko, oba wojska zbiły się w jeden kłšb 
        drgajšcy, w jedno ciało miotajšce się jak smok ogromny, pršc się wzajem, siekšc, 
        ršbišc i kolšc.
        Na prawo Pomorcy ledwie dostawszy kroku, że tyłu zajętego nie mieli, z wrzaskiem 
        pierzchać zaczęli tłumnie. C...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin