Synowie30.txt

(14 KB) Pobierz
331
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        IX
        Dzień cały po odejciu Czechów leżał obóz na słocie jesiennej jakby wymarły.
        Opodal nieco stali na czatach konni w wodzie spoglšdajšc ku lasom. Obmokłe 
        namioty wyglšdały brudno; proporczyki i choršgwie grafów, rycerzy i panów, 
        porozwieszane na drzewach, przestały powiewać wesoło. Nie słychać było szczęku 
        broni ani rżenia koni głodnych, które na próżno paszy szukały.
        Czaty przed obozem i ludzie z namiotów wystawiajšc głowy w lasy patrzyli. W tych 
        czarnych lasach jak w twierdzach niezdobytych kryła się niewidoma Bolesława 
        potęga. Co się w nich działo, nie wiedział nikt. Słuchy chodziły po obozie, że 
        król nawet prostš czerń pędził do wojska, aby powiększyć jego siłę, że Ru już 
        nadcišgała.
        Z niewoli się wydobywszy Niemiec, który pieszo się przywlókł do obozu, opowiadał 
        o ogromnych tłumach, skupionych od granic wszystkich ziem, od Pomorza, z 
        Gniezna, Krakowa, ze wszystkich zamków oddalonych, których położenie samo 
        broniło. Rachowano, że po odejciu Czechów Bolesław dwakroć miał więcej wojska 
        od cesarza.
        Najmielsi rycerze, pod namiotami leżšc, zbrojni na pół, ledwie cokolwiek 
        pancerzom popuciwszy rzemieni, nie mogšc usnšć, czuli dreszcze przechodzšce po 
        skórze, trwogę, jakby na nich wiało mierciš. Przed oczyma ich, patrzšcymi w 
        nieprzebite ciemnoci, przecišgał pochód żałobny Czechów, wlókł się i nie widać 
        było końca. Czarne wozy szły; mrok jedne okrywał, drugie z ciemnoci wypływały, 
        przesuwały się, niknęły wród nocy, a z otchłani czarnych wychodziły nowe i 
        przecišgały powoli aż do dnia. Wiatr jesienny powtarzał piew żałobnych księży.
        Nie było jednego namiotu, w którym by się teraz weselej zabawiano, jak to 
        bywało, gdy z dobrš nadziejš cišgniono pod mury Głogowa. Na próżno który z 
        rozpaczy resztkami wina się raczył, aby sen nim sprowadzić! Napój korzeniami 
        zaprawny poruszał w głowie też same myli, co w niej wprzód gociły, roiły się 
        tylko i mšciły dziwniejsze jeszcze.
        Pobożniejsi do modlitw się uciekali, aby ich Bóg co rychlej wyzwolił z tych 
 
        obrzydłych moczarów.
        Długo w noc naradzał się cesarz z Groiczem, który jeden cokolwiek lepiej znał te 
        kraje i mógł obmylić, jak z nich wyjć cało.
        Chciał Henryk V, aby go w jakikolwiek sposób zmuszono do odwrotu ocalajšc mu 
        wstyd dobrowolnej ucieczki; nie pragnšł już nic, tylko się dobyć stšd ku Łużycom 
        i Sasom. Sasi też wzdychali do tego.
        Gdy nad rankiem wycie psów ustało nieco, a słota z wichrem na lasy się poniosła, 
        w mrokach nadchodzšcego dnia zdało się czatom obozowym, jakby te lasy, co opodal 
        stały, zbliżyły się ku nim.
        ciany jakie ciemne, nieruchome ciasno ich opasywały dokoła. Mrok nie dawał ich 
        dobrze rozeznać.
        Niektórzy, wpatrujšc się kocimi oczyma w dal mrocznš, dojrzeli, że ten las 
        poruszać się zdawał, szedł, przysuwał w milczeniu. Nie wierzyli oczom swym 
        jeszcze.
        Wtem z boku uderzono w rogi na trwogę. Ten jęk powtórzyło wnet mnóstwo trębaczy. 
        Spod namiotów wyskoczyli żołnierze, starszyzna dosiadła gotowych koni.
        Nie widać nic jeszcze było, jakby daremnie uderzono na trwogę. Wród ciszy 
        słyszeli tylko niby tchnienie piersi jednej potwora, a oddech ten głuchy, 
        niewyrany ze wszech stron nadpływał, jakby olbrzymia rozwarła się gdzie 
        paszczęka na pochłonięcie wojska tego dyszšc głodna.
        Dzień się robił. Zza obłoków gęstych, szarych, osłaniajšcych niebiosa, wiatło 
        się przeciskało blade, skšpe, stłumione. Czaty już mogły dojrzeć na cianach 
        ruchomych migajšce białe ludzkie twarze.
        W obozie rogi nawoływały coraz głoniej, starszyzna latała między namiotami, 
        krzyczšc - na konie!
        Cesarzowi już nawet prowadzono konia jego, żelaznš pokrytego siatkš dokoła. 
        Potrzšsano próżne proporce i choršgwie obmokłe, wyrywajšc z ziem; opadały, jakby 
        się wstydziły pokazać swych twarzy.
        ciany czarne ze wszech stron ogarniały obóz.
 
        Teraz już je rozeznać było można. Tłum znaczny ciniętych, tarczami wielkimi 
        okrytych ludzi posuwał się z jednej strony, tłum wielki jezdnych zbliżał się z 
        drugiej. Pomiędzy nimi, nieco w głębi, jeżyły się włócznie i wiała choršgiew z 
        krzyżem. Wojsko cesarskie szykowało się do boju, z trzech stron stawišc czoło 
        nieprzyjacielowi, który tak powoli szedł, że się stać zdawał. Nagle i tam 
        piskliwe rogi odzywać się zaczęły, ciana się ruszyła żywiej.
        Z pagórka, na którym cesarz stał, widać było daleko, a jak zajrzeć mogli ci, co 
        najlepsze oczy mieli, widzieli gęste szeregi pieszych, zbite w jedno ciało 
        niezmierne, i ponad nimi oddziały mnogie konnych.
        Wprawdzie nie błyszczały tam zbroje, żelaza widać było mało, strojów wytwornych 
        nigdzie, szaro, czarno, brunatno, jak mrowie pełzły te zastępy.
        - Czerń i chłopstwo! - mruczeli z pogardš rycerze.
        Z cesarskiej strony bojowy okrzyk wydali naprzód Sasi, radzi będšc, że się majš 
        z kim bić. Zwarły się najpierwsze boki, jakby w jednš zlały bryłę. Padł jeden i 
        drugi szereg cisnšcych się tarczowników od włóczni cesarskich ludzi, ale wnet i 
        konie, i ciężko zbrojni rycerze walić się o ziemię zaczęli. Który z nich padł, 
        ten już nie powstał.
        Czerń szła na nowe szeregi. Padała, na niš waliły się niemieckie hufce z 
        łoskotem strasznym i słał się na ziemi trup na trupie.
        Wtem zastęp, który szedł głęboko w porodku oskrzydlony, pucił się jak burza na 
        czoło cesarskich wojsk. Tu lniły i zbroje, i włócznie żelazne, i lud był 
        najsilniejszy, tu (domylano się) król być musiał i wodzowie jego.
        Wpadli jak ogromny klin żelazny, gdy ma dębowš kłodę rozsadzić. Ostrym końcem 
        wbili się wród rycerzy cesarskich, obalili ich, wcisnęli się między szeregi, 
        rozłamali je na dwoje, poczęli rozsadzać coraz szerzej i obalać jak wicher 
        puszczę, gdy się w niš wedrze.
        Cesarz pod hełmem zbladł trupio. Około niego cisnšć się poczęło, co miał 
        najsilniejszego, aby go od niebezpieczeństwa osłonić.
        Pobojowisko wkrótce zmieniło się w jaki straszny barłóg trupów zmieszanych - 
 
        ludzi i. koni, ponad którymi zwijały się gromady lekko zbrojnych, rozszalałych, 
        jak mierć niezwyciężonych napastników. Padali jedni, z ziemi wyrastali 
        zastępcy.
        Stojšcy przy cesarzu poczęli namawiać go, aby w bezpieczniejsze miejsce 
        uchodził. Cofano się z hufcem zwartym. Groicz pobiegł zbierać i gromadzić reszty 
        ludzi, aby ich ocalić. Zwycięstwo było już niewštpliwe. Z cesarskich wojsk 
        ledwie częć ocalała zebrawszy się przy nim i uszła w dolinę, gdzie naprędce 
        wozy dokoła ustawiać i ostrokoły zabijać zaczęto.
        Znaczniejsza daleko liczba leżała zgnieciona pokotem z końmi na pobojowisku 
        szerokim i widać już było czerń mnogš dobijajšcš rannych, zdzierajšcš zbroje, 
        gromadzšcš łupy.
        Dobrze z południa walka była skończona; resztki wojska nie wiedziały, czy do 
        ostatniego boju wystšpić będš musiały, czy bronišc pana uchodzić.
        Cesarz zatrzymał ich przy sobie, nie chcšc się w sromotnš dostać niewolę. 
        Chodził po małym namiocie, który dlań rozbito, ręce łamał klnšc i modlšc się na 
        przemiany. Uczynił lub wielkiego daru dla kocioła w Akwizgranie, jeżeliby go 
        Bóg ocalił. Duchowieństwo odprawiło uroczyste modlitwy.
        Henryk kazał przywołać Groicza. Dokoła milczšca stała rada.
        - Jed ty - rzekł - układaj się, jako chcesz z nimi, bylebym wyszedł stšd cały! 
        Czyń, co można, a ocal czeć cesarskiej korony! Pomszczę się na tym złoczyńcy! 
        Dzi, dzi osobę mojš, garć tych rycerzy wiernych, ciała poległych ratować 
        trzeba. Id! Id!
        Zaledwie dziesięciu całych ludzi znaleć mógł Groicz, aby mu towarzyszyli, 
        trębacza z rogiem wzišł rozkazujšc jechać przodem z uciętš zielonš gałęziš 
        wierzby.
        Ruszyli wprost ku choršgwi Bolesławowej powiewajšcej w dali, na jednej stronie 
        której krzyż, na drugiej rycerz konny ukazywał się na przemiany.
        Widok bolesny a straszny miał Groicz przed oczyma. Przez pobojowisko przejechać 
        nie było można. Pobożnoć i poszanowanie ciał chrzecijan nie dopuszczały 
 
        tratować trupów, a minšć ich nie było podobna. Ucielały ziemię, gdzieniegdzie 
        leżšc jedne na drugich, jak wał zapierały drogę.
        Groicz poznawał zbladłe twarze przyjaciół, które mu się wczoraj miały, dłonie 
        martwe, które ciskał rano. Zjechawszy z pobojowiska Wiprecht popędził, dajšc 
        rogiem znać przed sobš, że na rozmowę przybywa. Rycerz konny wybiegł naprzeciw 
        niego, stanšł. Czekał.
        Skarbimierz to był, cały krwiš oplamiony, a z pochew miecza jak zgęsła posoka 
        kroplami ciekała jeszcze. Rozpalony bojem dyszał strzymujšc konia, który mu się 
        rwał jak szalony, nogami ziemię rozbijał, pienił i zdawał się chcieć kšsać.
        Nieco opodal widać było bez namiotu, otoczonego drużynš, stojšcego króla 
        Bolesława. Hełm zdjęty trzymał w ręku, włos rozpuszczony na ramiona mu spływał, 
        oko wieciło triumfem. W prawo widać było ołtarz i stojšcy na nim krzyż, przed 
        którym...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin