Synowie27.txt

(26 KB) Pobierz
291
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        VI
        Czarna jak przepać niezgłębiona była noc jesienna. Królewicz, którego teraz 
        królem już zwano, bo sam jeden panował z nikim nie dzielšc władzy, stał obozem 
        pod Wieluniem. Wojsko spoczywało znużone, ale czujnoć była wielka, nie 
        zasypiała starszyzna. Bolko nauczył jej pilnoci tej, bo sam najpilniejszym był.
        Ogniska przygasić nakazano, straże gęsto chodziły po obozie, w namiocie pańskim 
        ulubieńcy jego, Skarbimierz i Żelisław, dotrzymywali pola czuwajšcemu 
        Bolesławowi. Zniżonymi głosy rozmawiano po cichu.
        Namiot królewski nielepszym był od tych, w których starszyzna jego noclegowała. 
        Na dworze swym lubił Bolko wystawę, ale wygodami w pochodzie pogardzał. W jednej 
        zbroi się kochał i ta najpiękniejszš, choćby najdroższš być musiała.
        Powaga w nim była z prostotš, majestat z chrzecijańska, połšczony pokorš. 
        Nieznany człek, spotkawszy go, uchyla głowę przed nim, wybranego czujšc.
        - Miłociwy panie - odezwał się Żelisław Złota-Ręka - spocznijcie już. Pora 
        spóniona. Bóg łaskaw, bezpieczni jestemy;, nie napadnie na nas nikt w tę noc 
        ciemnš. Zbyt się troszczyć nie ma o co!
        - Dolemy jeszcze czaty, ludzi doborowych, co wszystkie stanowiska obejdš - 
        dodał Skarbimierz Jednooki. - Spocznijcie, panie, potrzeba wam spoczynku.
        - Spocznę! O, noc długa! - odparł Bolko - ale wprzódy uczynię, co postanowiłem. 
        Drużynę wezmę i obóz z niš objadę, potem już legnę spokojny do dnia białego. - 
        Zbyteczne to - rzekł Żelisław.
        - Lepiej zbyt się troszczyć niż za mało - rzekł król miejšc się. - Drużyna 
        czeka już na mnie, objedziemy okolicę; mam niepokój jaki i trwogę...
        - I ja pojadę z wami - dodał Skarbimierz.
        Wtem chłopię uchyliło opłotek namiotu i oznajmiło:
        - Stoi drużyna i w pogotowiu czeka.
        Ruszył Skarbimierz, kazał sobie podać konia. Król zbroję poprawił, hełm włożył, 
        płaszcz mu na ramiona rzucono, na miecz, który przypišł, popatrzał i wyszedł 
        przeżegnawszy się z namiotu.
 
        Noc straszliwie ciemna była, deszcz poprószał drobny, wilgotny wiatr kiedy 
        niekiedy przesunšł się po obozowisku, na szałasach poruszajšc gałęzie.
        Wyszedłszy król ucha nastawił, rękę doń przykładajšc. - Słyszysz? - odezwał się 
        do Żemły.
        - Nic, jeno obóz, który zawsze tak dysze, gdy usypia - odpowiedział zapytany:
        - Nie, nie tak on dysze - rzekł król - oddech ten znam! Słychać z dala tętent 
        powolnie idšcych koni!
        - To stado nasze na paszy - rzekł Żemła.
        - Słyszę ja i stado - mówił król potrzšsajšc głowš. - Tętent to inny: mierzony, 
        zgodny...
        Niespokojnie się obejrzał po swoich.
        - Na konie! - rzekł stłumionym głosem. Rękš wskazał i sam ruszył przodem.
        Zaledwie kilkadziesišt kroków oddalili się od namiotów, idy w głębi gdzie 
        nocnej wyranie usłyszeli stšpanie koni, i stłumiony brzęk żelaza, jak gdy się 
        miecz z boku potrzšsa, i niby gwar jaki głuchy.
        Król podniósł się na koniu i ucha nastawił.
        - Pomorce idš na nas! - zawołał. - Za mnš, na nich! Zaledwie się pucili z 
        miejsca, gdy już na krańcach obozu, wród ciszy nocnej, odezwały się krzyki, 
        zabrzęczały i wisnęły dobyte miecze. Pomorce wtargnęli między namioty i 
        szałasy.
        Orszak królewski cwałem się rzucił w tę ciemnoć czarnš jak otchłanie; 
        szczęciem konie znały i czuły drogę, mijały ogniska i barłogi i dopadały na 
        kraj obozowiska, gdy znaczny, jak się domylać było można, oddział napastników, 
        na szałasy się wdarłszy, zaczynał tratować upionych i mordować zbudzonych. 
        Ogromna wrzawa rozlegała się po całej dolinie. Ludzie przerażeni zrywali się z 
        pierwospów nieprzytomni.
        Koni nie było pod bokiem, zbroi i broni omackiem szukać musiano, zamieszanie 
        straszliwe szerzyło się z trwogš razem. Lecz Bolko już na karkach Pomorcom 
        siedział, którzy wcale się nie spodziewajšc tej gotowoci do boju, a ujrzawszy 
 
        nieprzyjaciela zbrojnego, natychmiast się cofnęli i uchodzić zaczęli przelękli, 
        sšdzšc, że wpadli w zasadzkę.
        Mały oddział królewski rozdarł się na dwie połowy, aby z dwu stron razem na 
        nieprzyjaciela uderzyć. Noc sprzyjała obronie, bo liczby szczupłej Pomorcy nie 
        mogli zobaczyć - strach jš podwajał.
        Uchodzili napastnicy, a lud tymczasem wybiegał z szałasów i chwyciwszy, co 
        znalazł naprędce, w pogoń pieszył poczuwszy, że nieprzyjaciel uchodzi.
        Przed chwilš w nie pogršżony obóz zakipiał, zawrzał, a starszyzna, wprędce 
        gotowa, leciała pędem na pomoc Bolesławowi.
        Sam on ze swojš drużynš cigał uciekajšcych z tš wciekłociš, która go w boju 
        opanowywała i której nic pohamować nie mogło.
        Skarbimierz musiał, zaskoczywszy przed konia. za cugle go pochwycić i gwałtem 
        niemal wstrzymać od dalszej pogoni, która na zasadzkę niebezpiecznš zaprowadzić 
        mogła. Bolesław, gniewny na niego, ledwie się dał ubłagać, aby do obozu 
        zawrócił.
        Tu, zaraz po rozsypce Pomorców, popiesznie zaczęto przygasłe rozniecać ogniska; 
        obóz, ciemny wprzódy, zawiecił czerwonymi dymy i płomykami, około których 
        gromadziło się niespokojnie żołnierstwo. Choć niebezpieczeństwo już przeszło, 
        zbroili się co prędzej ludzie, inni konie z pastwisk pędzili i uzdali. Krzyk, 
        wrzawa, ale razem radoć wielka ze zwycięstwa niespodzianego rozległy się 
        szeroko.
        Noc nagle dniem niemal się stała. Wszystko było już w pogotowiu do walki i 
        wzywało do niej.
        Bolko znużony, hełm zdjšwszy, wracał ku swoim namiotom, gdy Skarbimierz, który 
        za nim pozostał był nieco, nadbiegł zapowiadajšc, że jeńca jakiego wziętego 
        Pomorcom prowadzono. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, miał to być który z 
        dowódców wyprawy. Z nim zabrano także kilku ze starszych.
        Przeprowadzony przez swoich wiernych, wszedł król do namiotu, a za nim pacholę, 
        które pieszyło, aby zbroję porozpinać i od ciężaru go uwolnić. Na hełmie znać 
 
        było cięcie jedno, które się po nim oliznęło, na piersi też zbroja była zgięta 
        od uderzenia oszczepem; lecz Bolko nie czuł się rannym, nie wiedział nawet o 
        tych razach i rozpromieniony weselił się szydzšc z tych, co mu wycieczkę 
        odradzali.
        Do namiotu cišgać się za nim zaczęli dowódcy, wszedł i Żelisław Złota-Ręka, 
        lecz zagniewany i chmurny.
        Z twarzy jego Bolko, który go znał dobrze, wyczytał troskę jakš i niepokój.
        - Cóż ty mi przynosisz? - zapytał.
        - Niesmacznš rybę, któršmy po nocy złowili! - zawołał Żelisław - bodajby z niš 
        raz był koniec przecie.
        - Jakš rybę? Coć jest? - pytał król.
        - Ujęto w całej zbroi rycerza, który zrazu rozpaczliwie chciał się bronić, a nie 
        zdołał. Ten to jest, który tu Pomorców prowadził.
        - Przemko? Czy zdrajca Gniewomir, któremum był ojcem chrzestnym? - spytał żywo 
        Bolko. - Który z nich?
        - Gorzej niż jeden z tych dwu - odezwał się Żelisław - Boża prawica dała nam go 
        w ręce, a dzi i ojciec Marcin nie będzie za nim miał rzec słowa.
        Rzucił się król.
        - Co mi prawisz zagadki!
        - Zbigniewa nie kogo innego, na czele Pomorców uciekajšcego, wzięto do niewoli.
        Król osłupiał, opadły mu ręce, wszyscy z podziwienia krzyknęli.
        - Możeż to być? - odezwał się Bolesław. - Niedawno mi uroczycie przysięgał!
        - A dzi go ujęto jako zdrajcę godzšcego na was i na życie wasze! - rzekł 
        Żelisław. - Mamy go w ręku, szkoda, że żywym.
        Bolkowi jakby łza zakręciła się w oku, szlachetne serce czuło litoć nad tak 
        nisko upadłym człowiekiem.
        Obstšpili króla dowódcy.
        - Życie niech da! Dosyć tego! - poczšł Żelisław.
        - Miłociwy panie - dodał Skarbimierz - jeżeli mu i teraz przebaczycie, a 
 
        pucicie go wolno, rzeczemy wszyscy, że nie ma u króla sprawiedliwoci! Cóż 
        będzie dla dobrych, gdy dla złych jest takie pobłażanie!
        - Wszyscy my, ilu nas jest - dodał inny - domagamy się dlań kary. Dosyć krwi nas 
        kosztuje, olepić go albo niech szyję da. Nie ma z nas jednego, co by mu rany 
        jakiej nie był winien! A wielu poginęło przez niego!
        I wszyscy zgodnie poczęli wtórować:
        - Zgubić to złe zielsko! Nie żywić go, niech ginie! Bulko słuchał zasępiony.
        - Do jutra, do rana - rzekł krótko.
        Spojrzeli nań dowódcy, na twarzy malował się frasunek; odprawił rękš przybyłych; 
        a gdy wyszli, przyklškł na modlitwę i słyszano, jak jęczał trwajšc na niej 
        długo. O wicie msza więta z dziękczynieniem odprawić się miała, czekano na niš 
        i nikt o nie nie mylał. Gwarzono o osobliwej przygodzie tej nocy.
        Dnieć nareszcie poczynało. Że deszcz prószył cišgle, ołtarz podróżny wystawiono 
        pod namiotem odchyliwszy ze wszech stron ciany, aby wojsko dokoła stojšce 
        celebrujšcego widzieć mogło. Król poklškł i na kolanach mszy całej słuchał 
        pobożnie. piewano potem pieni, odmawiano modlitwy, obrzęd się nierychło 
        skończył.
        Około króla zgromadziła się starszyzna niespokojna, szczególniej rycerstwo 
        krakowskie, które Zbigniewowi zdrad jego i nikczemnoci przebaczyć nie mogło. 
        Czekano tylko, aby Bolesł...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin