Synowie12.txt

(24 KB) Pobierz
118
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
        Józef Ignacy Kraszewski:Królewscy synowie
        
        
        Częć II
        
        I
        Nie było w słowiańskich krajach ziemi, co by uporniej stała przy dawnym swoim 
        pogańskim obyczaju nad Pomorze i plemiona, co je zaludniały.
        Wiara też pogańska, ostatni tu znalazłszy przytułek, rozkwitła sił ostatkiem; 
        stały wištynie stare na nowo przybrane, rozlegały się w nich pieni odwieczne, 
        wędrowali pielgrzymi z ziem nawróconych po kryjomu przynoszšc ofiary a niosšc 
        stšd nowego ducha.
        To gniazdo bałwochwalstwa i rozbojów zniszczyć potrzeba było i nieustannego 
        wroga pohamować.
        Władysław Herman walczył cišgle z tymi niewygodnymi sšsiadami, nie dajšcymi 
        spokoju. Sieciech chadzał na nich zwycięsko, wyprawiano oddziały rycerskie, 
        które wpadały w głšb ich puszcz, plšdrowały osady i miasta, ale podbić ich nie 
        mogły. Poddawali się pozornie, gdy ich złamano, zdradzali wprędce, trzymali po 
        grodach i miastach, najmniejszš zręcznoć wyzyskać umiejšc na korzyć swojš.
        Od ujcia Wisły do Odry i aż do Łaby dzicz ta pogańska zalegała wybrzeża 
        niepokojšc cišgle ziemie sšsiednie.
        Doć było wieci, że król i starszyzna gromadzš się do Gniezna na wielkie 
        wištki, aby już Pomorcy na zameczek graniczny, Santok, godzili. Rzucili się nań 
        i tylko cudem a popłochem nocnym wyrugowani zeń zostali. Napać tę zuchwałš 
        pomcić zaraz było potrzeba, nie mogła ujć bezkarnie.
        Jeszcze w Gnienie, gdy Sieciech dał się wreszcie przebłagać królowi i znowu 
        opiekę swš nad nim rozcišgać zaczšł, uradzono wyprawę na Pomorzan.
        Bolesław, jak tylko zasłyszał o tym, goršco się do niej gotować zaczšł. Zbigniew 
        byłby się może złożył tym, iż dworu ani czeladzi nie zebrał jeszcze, nie był 
 
        gotowym, ale obok Bolka tak pochopnego do boju wstyd mu było gnunym się okazać.
        Nowy królewicz, którego na równi z młodszym postawiono, łatwo mógł nagromadzić 
        znacznš liczbę drużyny. Garnęli się ludzie do nowego pana. Nazajutrz zaraz po 
        owym wieczorze, gdy z więzienia wyszedł, na dworzec zjawił się do niego stary 
        sługa, Marko Sobiejucha.
        - Miłociwy królewiczu - odezwał się miejšc i pomrugiwajšc a rękš sunšc ku 
        kolanom - miłociwy królewiczu, bodajby żył sto lat! Nie ma się z tym co taić; 
        mogę to wyznać, że jeżeli komu, to słudze swemu winnicie swobodę!!
        Tu w piersi mocno się pięciš grzmotnšł.
        - Tak jest, tak jest - niech się miłoć wasza ani mieje, ani dziwi temu - dodał 
        Marko. - Ja to chodziłem tak około najprzewielebniejszego arcybiskupa, a kładłem 
        mu to przez różne osoby do uszów, aż nareszcie wzuł do serca. Niech to zostanie 
        tajemnicš, chwalić się nie chcę, lecz w istocie winnicie swobodę słudze swemu.
        Zdumiał się Zbigniew i zadšsał, ale bezwstydny człek klšł się i przysięgał, że 
        mówił prawdę, a dochodzić kłamstwa było trudno.
        Mówili drudzy, że jako żyw nigdy do ojca Marcina się nie zbliżył i słowa doń 
        przemówić nie mógł.
        - Teraz spodziewam się - dokończył Sobiejucha - że gdy wasza miłoć 
        odzyskalicie wszystko, o człowieku, który za was życie dawał, nie zapomnicie. 
        Com wylał krwi pod Kruszwicš! A tu - życie ważyłem! Gdyby nie cud a łaska 
        patrona mojego, już by mnie dawno krucy zadziobali.
        Rzecz wštpliwa, czyby Zbigniew poczuwał się do wdzięcznoci, ale gnunemu nieco 
        i przebiegłemu panu, który się rad wyręczał drugimi, Marko dogadzał i służyć mu 
        umiał. Nikt lepiej nad niego nie dostał wszelkiego języka, nie podsłuchał 
        zręczniej, nie wcisnšł się mielej w kšt każdy i z bogatszym łupem nie 
        przychodził wieczorem umiejšc go kłamstwy przyprawić. Nikt też lepiej i 
        bezwstydniej pochlebiać nie potrafił.
        W pierwszych dniach zaraz, gdy się poczęły rycerskie zapasy, gonitwy, bójki, w 
        których Bolko celował, a na które Zbigniew tylko z dala patrzeć musiał, bo do 
 
        nich zręcznoci nie miał żadnej, zrodziła się sroga zazdroć w eks-kleryku.
        Bolko wszędzie przed nim brał prym, ubiegał go, a choć o lat kilka młodszy, 
        szedł przodem, u ludzi mir jednał; chwalono go, wynoszono, kochano.
        Zbigniew się stawiał, szydzić próbował, ić z nim o lepsze nie zdołał. Dumny 
        był, obraliwy, mowę często złoliwš miał i nieopatrznš, ludzie od niego 
        stronili.
        Na koniu z łukiem, z oszczepem, z mieczem próżno próbował co poczynać, na wstyd 
        i miech tylko się narażał. Siły miał dosyć, lecz użyć jej nie umiał ani ochotę 
        ku temu okazał. Niecierpliwił się wnet i rzucał o ziemię, co trzymał, klnšc i 
        łajšc.
        Gdy jechali razem, Bolko wyglšdał królewsko, tamten na przystrojonego parobka, 
        choć się obwieszał łańcuchami i wiecidłami wszelkimi, w których się kochał 
        bardzo. Dwór też jego, co miał wietnie wyglšdać, wydawał się cudacko.
        Niepowodzenie to jštrzyło Zbigniewa; powoli poczšł się coraz głoniej dopominać 
        o swe pierworodztwo i gdzie tylko mógł - zasiadać pierwsze miejsce.
        Dwór Zbigniewa, naprędce zbierany, złożył się z niezbyt dorodnej młodzieży 
        cišganej ze wszystkich kštów, która odzieżš tylko jaskrawš się odznaczała. 
        Marko Sobiejucha zajšł tu miejsce przedniejsze niby ochmistrza czy dowódcy.
        Gdyby największe było nawet usposobienie do zgody, człowiek ten byłby jš 
        potrafił zakłócić, tak umiejętnie brał się do tego. Podżegał cišgle. Wieczorem 
        zawsze przynosił panu do łoża, co się we dnie nazbierało: jak to dworzanie 
        Bolkowi wymiewali niezgrabnoć pana, jak go przezywali klechš, jak wyzywano go 
        naumylnie do rzucania oszczepem, aby upokorzyć, jak ten i ów to i owo 
        powiedział, a Bolko się ze wszystkimi cieszył itp.
        Zbigniew widzšc, że królewiczowi rycerzem trzeba być koniecznie, odziewał się po 
        rycersku, miecz sobie ogromny przywieszał, na koniu siadał, toczyć nim próbował, 
        ale ani ze szkapš, ni z mieczem, ni z oszczepem, ani z łukiem rady sobie dać nie 
        umiał. Rankiem po kryjomu uczył się owych rycerskich sztuk od Sobiejuchy; ten 
        gadał o nich dużo, chwalił się bezmiernie, a na razie mu się zawsze co psuło. 
 
        Łuk nie dopasowany, strzały były niedobre, oszczep nie przychodził do ręki itp.
        Zbigniewowi się również nie wiodło, konie go tłukły, zbroja mulała, miecz mu 
        zawadzał, a choć wielkš siłę w ręku miał, gdy oszczep cisnšł, pewnie poszedł nie 
        tam, gdzie chciał, lecz gdzie się go nikt nie spodziewał. Kaleczył konie i 
        ludzi.
        Sieciech w kilka dni popatrzywszy na to, co się działo, zrozumiał wszystko i, 
        gdy znów królem kierować poczšł narzucajšc mu wolę swojš jeszcze silniej, 
        natychmiast doradził Władysławowi, aby obu braci razem na Pomorców wyprawił.
        Na pozór słusznym to było. Król dla przejednania faworyta posłuszeństwem i na 
        gorsze by się zgodził, tym bardziej na myl tak zbawiennš, która braci pobratać 
        miała.
        Naprzód Bolkowi o tym oznajmił, Bolko pobiegł z niš do Zbigniewa.
        Dwa silne pułki konne pancerników stały w pogotowiu: najdorodniejszy lud, 
        najdowiadczeńszy żołnierz, najupodobańsi Bolkowi rycerze, którzy już z nim 
        niejeden raz robili wycieczki. Jeden jeszcze oddział, stojšcy pod Santokiem, 
        zabrać z sobš mieli i stamtšd wyruszyć.
        Bolko pragnšł dotrzeć bodajby do morza, do którego z bogatych grodów do 
        ubiegnięcia łatwych, bo ludnoć ich dla handlu częciej na morzu w łódkach niż 
        na wałach siedziała. Miasta były warowne, bogate, lecz letniš porš nieludne.
        Pierwszy ze swš drużynš gotów był Bolko i ruszył zaraz do Santoka... Zbigniewowi 
        zabrakło ludzi do orszaku, jaki z sobš chciał prowadzić, ale brat nań dwa dni 
        czekać przyrzekał dajšc czas do zebrania koni i czeladzi.
        Marko po swojemu się ruszał i krzyczał, biegał, klšł, a zawsze mu się nie wiodło 
        nie z jego winy, przez ludzi. Ostatniego dnia Zbigniew opóniony pucił się 
        brata doganiać. Marko nie odstępował go na chwilę; on i posłuszny a głupawy 
        Zahoń jechali przy królewiczu. Zahoń wiózł mu hełm, gdy zaciężył, to miecz, gdy 
        się plštał i po koniu tłukł, to tarczę małš, malowanš, z którš Zbigniew nie 
        wiedział, co robić.
        Nienawykłemu do żelaza cišżyły i tak blachy, które na sobie mieć musiał, wadziła 
 
        ostroga u nogi, rozpinały się na nim sprzšczki, napiernik dusił, pas nacierał, 
        a i konia było mu dobrać trudno.
        Szczęcie wielkie, które spotkało Zbigniewa, na chwilę prawie nie odmalowało się 
        w jego twarzy. Posępny był i gniewny, szyderski, mruczšcy na wszystko, nikt mu 
        dogodzić nie umiał. Jeden Marko ze swym językiem najlepiej mu do smaku 
        przypadał.
        Nie żałował też dla pana przyprawy znakomitej i bluzgał na wszystkich. Tajemnic 
        dworu od niego dowiadywał się królewicz: w jakich łaskach był u królowej Judyty 
        Sieciech, który niekiedy do pónej nocy sam na sam z niš przesiadywał, jak znowu 
        król słabym był i posłusznym dla wojewody, który czynił z nim, co chciał; jak 
        się wychowywały królewny, co poczynały niewiasty otaczajšce królowę, którymi się 
        ona posługiwać umiała, kto z wojewodów z wojewodš trzymał i był mu zaprzedany, a 
 ...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin