Sack John - Oko Za Oko.doc

(1460 KB) Pobierz
John Sack

Teraz 204 John Sack


OKO

ZA

OKO

 

Przemilczana historia

Żydów, którzy w 1945 r.

mścili się na Niemcach
 

Tłumaczył: Roman Palewicz






Wszystkim tym, którzy zmarli a także wszystkim, którzy dzięki tej historii mogą żyć



Wszelkie zauważone błędy „edytorskie” proszę zgłaszać na adres: AMDG2004AD@poczta.fm w celu sprawienia pliku doskonałym ;-)))

Spis treści dostosowano do obecnego układu , jednak skorowidz pozostał bez zmian – niestety – tym nie mniej nie został usunięty. Poprawiono też , na miarę możliwości , zauważone błędy

korektorskie druku.


Książka, którą macie państwo przed sobą, została napisana przez Amerykanina, a opowiada o wydarzeniach rozgrywających się na Śląsku (głównie, choć nie tylko) pod koniec Drugiej Wojny Światowej i krótko po niej. Występują w niej Żydzi, Polacy, Niemcy, Rosjanie oraz przedstawiciele paru jeszcze innych narodowości, zaś status miejsc, których dotyczy, nie był jeszcze w opisywanym czasie wyraźnie określony. Nie można, więc było uniknąć zamieszania, zwłaszcza, jeżeli chodzi o imiona własne i nazwy geograficzne, nie dało się też ustrzec przed pewnymi uogólnieniami.

 

Tłumacząc "Oko za oko ", starałem się zachować przyjęty przez Johna Sacka system nazewnictwa (objaśniony w Przypisach). Uznałem jednak, że ciągłe natykanie się na niemieckie nazwy miast, które od pół wieku wchodzą w skład naszego państwa (Gleiwitz, Kattowitz, Breslau) może być dla polskiego czytelnika irytujące, a czasem utrudniać lekturę, dlatego (po uzgodnieniu z autorem) podaję je w polskim brzmieniu. Spolszczam również pisownię niektórych żydowskich imion (piszę np. Ryfka, a nie Rivka). Pozostawiam natomiast niemieckie nazwy ulic. Co prawda w Katowicach natychmiast po wyzwoleniu przywrócono nazwy polskie, ale w Gliwicach jeszcze dość długo funkcjonowały dawne, niemieckie (widziałem dokument z września 1945 r., dotyczący głównej bohaterki, w którym wspomina się jeszcze o "jej mieszkaniu na Lange Reiche"). Niemal we wszystkich przypadkach ich obecne nazwy podane są w Przypisach. Nie przeliczam także angielskich miar na obowiązujące u nas, ponieważ uważam, że ucierpiałby na tym amerykański charakter książki. Tym, spośród co bardziej dociekliwych czytelników, którzy nie mają akurat pod ręką stosownych tabel, przypominam jedynie, że: 1 cal to 2,54 cm, 1 stopa to 30,48 cm, 1 jard to 91,44 cm, 1 mila ma 1609,344 m, 1 akr jest równy 0,4047 ha, 1 uncja waży 28,35 grama, 1 funt to 0,4536 kg, zaś 1 pinta, czyli półkwarta ma 0,568 litra; temperatury podawane są w skali Fahrenheita, 0 °F to  -17,8°C, a 1°F = 5/9 °C. Rzecz jasna, kiedy mowa w książce o "Żydach" i "katolikach", mamy do czynienia z uproszczeniem i chodzi o przeciwstawienie Polaków pochodzenia żydowskiego wszystkim pozostałym. Zapewne część spośród nazwanych "katolikami" bohaterów książki poczułaby się takim określeniem dotknięta, a wielu wymienionych tu "Żydów" nie miało nic przeciwko jedzeniu szynki. W książce cytowanych jest wiele polskich dokumentów, listów i piosenek. Usiłowałem dotrzeć do oryginalnych wersji i zamieścić je w niniejszym przekładzie. W tych kilku przypadkach, kiedy mi się to nie udało, musiałem niestety dokonywać retłumaczenia z angielskiego przekładu. W trakcie pracy nad książką otrzymałem od Johna Sacka list z kilkoma poprawkami i uzupełnieniami, dostrzegłem też parę drobnych nieścisłości, które (po uzgodnieniu
z autorem) skorygowałem, toteż polska wersja książki różni się nieznacznie od pierwszego wydania amerykańskiego. John Sack zapewnia, że wszystkie poprawki i uzupełnienia zostaną uwzględnione w kolejnych wydaniach anglojęzycznych.

Roman Palewicz Gliwice, sierpień 1994


PRZEDMOWA
 

Matka mojej matki pochodziła z Krakowa, trzydzieści mil od Oświęcimia. Muszę przyjąć, że gdyby ona (a także pozostali moi dziadkowie) w latach dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku nie wyjechała do Ameryki, na początku lat czterdziestych bieżącego stulecia ja zostałbym wysłany do Oświęcimia. Miałbym mniej więcej dwanaście lat. Podobnie jak inni chłopcy z tamtych czasów nosiłbym szare, wełniane ubranko i płaską, szarą czapkę z daszkiem. Wraz z matką, ojcem i piegowatą siostrą wysiadłbym z pociągu na betonową rampę w obrębie drutów obozu. Stało się jednak tak, że pojechałem do Oświęcimia dopiero przed czterema laty, gdy miałem bez mała sześćdziesiąt wiosen i można to było zrobić bezpiecznie. Stanąłem na szerokiej, betonowej płycie i wpatrzyłem się w tory, na których stałby pociąg, ale nie potrafiłem sobie wyobrazić, że z niego wysiadam. Próbowałem, jednak wszelkie "co, gdzie i kiedy" tyczące Oświęcimia, były tak odległe od świata, który pamiętałem, że poczułem, iż usiłuję zobaczyć jak wyglądałem ja sam, czy raczej moje atomy, tuż przed Wielkim Wybuchem.

 

Czytałem na temat Oświęcimia i wiedziałem, że owego dnia na rampie musiałby być Mengele, więc podszedłem do miejsca, w którym zapewne by stał. Wiedziałem, że powiedziałby mojej matce i mój emu ojcu: - Na prawo - zaś mojej siostrze i mnie: - Na lewo - ale wciąż nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Przeszedłem do ruin przebieralni - a raczej rozbieralni - następnie do komory gazowej, obecnie bez dachu, pełnej resztek starej konstrukcji, kurzu, trawy i mleczy, a także (kiedy przyjrzałem się dokładniej) maleńkich, białych okruchów kości, które w latach czterdziestych spadły tam z nieba. Znowu spróbowałem sobie wyobrazić swój ą siostrę i siebie samego w tej komorze, jak rozebrani tulimy się do siebie, otoczeni przez tysiąc ludzi (wszyscy krzyczą, spływa na nas gaz), i po prostu nie byłem w stanie tego zobaczyć, w moim umyśle nie było haczyka, na którym mógłby zawisnąć taki obraz. Z równym powodzeniem mógłbym dociekać, dlaczego istnieje wszechświat i co by było gdyby go nie było. Wyjechałem nie robiąc żadnych notatek, ale pamiętam, że poczułem trochę sympatii do mężczyzn i kobiet twierdzących, że Holocaust się nie zdarzył. Ludzie, którzy tak mówią to głupcy, częstokroć nawet gorzej, ale potrafię ich zrozumieć. Myśl, że Holocaust naprawdę miał miejsce, jest zbyt nieogarniona dla maleńkiego, nie większego od piłki do siatkówki, mózgu. Przyjechałem do Oświęcimia, a także w ten rej on Polski, aby zbierać materiały do tej książki. Usłyszałem o pewnej żydowskiej dziewczynie, Loli, która po półtorarocznym pobycie w Oświęcimiu odwróciła Holocaust do góry nogami, zostając komendantką dużego więzienia dla Niemców w Gliwicach, o trzydzieści mil od swego obozu, tudzież naśladując w pewien sposób SS-manki z Oświęcimia i zapragnąłem o niej napisać. Lola nie przebywała już w Polsce, lecz rozmawiając o niej z Żydami, Polakami i Niemcami, studiując dokumenty w pełnej pajęczyn piwnicy w Polsce, jak również w betonowym zamku nad Renem, stopniowo zdałem sobie sprawę z tego, że prawda jest dużo, dużo obszerniejsza niż sprawa Loli. Dowiedziałem się, że setki Żydów, którzy we wczesnych latach czterdziestych przeszli przez rampę
w Oświęcimiu (bądź licznych podobnych miejscach) umiały wyobrazić sobie to, czego ja nie potrafiłem i, w rzeczywistości, dokonywały rzeczy, których w latach trzydziestych nie mogłyby sobie nawet wyobrazić. Kiedy Holocaust dobiegł końca, jak stwierdziłem, pewna liczba Żydów została, podobnie jak Lola, komendantami więzień. Zorientowałem się, że Żydzi ci byli czasem równie okrutni, jak ich odpowiednicy w Oświęcimiu, a nawet założyli organizację, która kierowała tymi więzieniami, oraz - o czym także się przekonałem - obozami koncentracyjnymi dla niemieckich cywilów w Polsce i administrowanej przez Polskę części Niemiec. Raz jeszcze poczułem, że staję wobec czegoś zbyt wielkiego dla jednego, małego, trzyfuntowego mózgu, albowiem pojąłem, że istotnie, Holocaust miał miejsce. Niemcy zabijali Żydów, lecz zdarzyła się także druga okropność, ukryta przez tych, którzy jej dokonali: kiedy to Żydzi zabijali Niemców. Bóg wie, że mieli do tego powody, ale ja dowiedziałem się, że w roku 1945 zgładzili oni ogromną liczbę Niemców - nie nazistów, nie żołnierzy Hitlera, tylko niemieckich cywilów - mężczyzn, kobiety, dzieci, niemowlęta, których jedyną zbrodnią było to, że byli Niemcami. Na skutek gniewu Żydów, jak by on nie był zrozumiały, Niemcy utracili więcej cywilów niż w Dreźnie, więcej, lub tyle samo co Japończycy w Hiroszimie, Amerykanie w Pearl Harbour, Brytyjczycy w Bitwie o Anglię, czy wreszcie sami Żydzi we wszystkich pogromach w Polsce - tego właśnie się dowiedziałem, i byłem porażony tą wiedzą. To nie był Holocaust, ani moralny ekwiwalent Holocaustu, lecz byłem świadom, że jeśli o tym opowiem, zostanie to uznane za, hm, nazwijmy to hucpą, ponieważ mogłem się domyślić co powie świat. Mimo to czułem, że zrobię rzecz słuszną, zarówno jako reporter, jak i człowiek będący Żydem. Nie jestem znawcą Biblii, lecz uczęszczałem do szkółki sobotniej (uznawano mnie za "nad wyraz religijnego") i wiem, że Tora każe nam dawać świadectwo prawdzie, w istocie mówi nam Ona, iż grzeszy, zaś my wiemy o tym i nie mówimy, także ponosimy winę. Owi mężczyźni (a także kobieta, jak powiada uczony), którzy napisali Torę, nie ukrywali żydowskich występków. Nawet, kiedy Abraham, ojciec narodu żydowskiego, popełnił grzech - Bóg kazał mu iść do Izraela, a on miast tego udał się do Egiptu -Tora o tym opowiedziała. Doniosła też, że Juda, którego imię jest źródłem słowa "Żyd", współżył z nierządnicą, i że Mojżesz, nawet sam Mojżesz, zgrzeszył przeciw Panu, który potem nie pozwolił mu wejść do Ziemi Obiecanej. Ludzie, którzy napisali Torę (czy też, jak chcą ortodoksyjni Żydzi, Bóg, który ją napisał) uważali, że my, Żydzi, nie możemy obwieszczać "Nie pożądaj", "Nie kradnij", "Nie zabijaj", jeżeli sami to robimy, a potem ukrywamy, toteż zbierając materiały w Europie poczułem, że muszę zdać relację z tego, co czynili żydowscy komendanci, o ile nasz naród ma zachować jakikolwiek autorytet moralny. Spodziewałem się, że część Żydów zapyta mnie: - Jak Żyd mógł napisać tę książkę? -

              I wiedziałem, że moja odpowiedź musi brzmieć: - Nie. Jak Żyd mógłby jej nie napisać? Kiedy wróciłem z Europy i rozpocząłem pisanie, postanowiłem jednak skoncentrować się na osobistej historii Loli i jej otoczenia. Napisanie całej oficjalnej historii, takiej, jaką w latach sześćdziesiątych opracowali Niemcy, z niemieckiego punktu widzenia, w trzytomowym dzielenie wspominając ani razu o Żydach, wymagałoby zatrudnienia batalionu historyków, którzy mimo wszystko zapewne nie wyjawiliby całej prawdy o tajnej organizacji z 1945 roku. Co do mnie, to nie chciałem napisać czegoś w rodzaju: - Żydzi zrobili to - Żydzi zrobili tamto - No i czy ci Żydzi nie byli po prostu okropni? - tak samo, jak nie pisałem w ten sposób w moich trzech książkach o amerykańskich żołnierzach w Wietnamie, i jak sądzę, nie napisałbym, gdybym kiedykolwiek miał to robić, o niemieckim SS. Postanowiłem, że w Oko za oko nie wspomnę, iż jakiś Żyd bił Niemca, torturował Niemca, albo zabił Niemca, dopóki czytelnik nie będzie w stanie zrozumieć dlaczego ów Żyd to zrobił, a nawet pomyśleć: Gdybym ja był na jego miejscu, sam bym tak postąpił, i z całego serca wierzę, że to mi się udało. Zdecydowałem też, że “Oko za oko” nie będzie jedynie książką o Żydach, którzy odeszli od Tory, ale także o tych, którzy skłonili ich do powrotu, i mam nadzieję, że to także mi się udało. I wreszcie ufam, że “Oko za oko” jest czymś więcej niż tylko opowieścią o żydowskiej zemście: historią żydowskiego odkupienia.

              Słówko dla tych czytelników, którzy, żyjąc w latach dziewięć­dziesiątych, czują się w sposób zrozumiały zagubieni pośród dokumentów, paradokumentów i beletrystyki bazującej na faktach. Postacie z książki „Oko za oko” są autentyczne. Opisane wypadki zdarzyły się naprawdę. Cytowane wypowiedzi, za wyjątkiem trzech pomniejszych przypadków, które odnotowuję w Przypisach, nie są rekonstrukcjami, ale tym, co ludzie naprawdę sobie przypomnieli, bądź też, bardzo rzadko, musieliby powiedzieć, zaś myśli opisane w książce, są tym, co ludzie mi opowiedzieli, lub - bardzo rzadko - tym, co musieliby pomyśleć. Na końcu książki znajduje się ponad dziewięć­dziesiąt stron Przypisów i Źródeł, które zawierają między innymi dokumentację liczby Żydów, należących do organizacji kierującej więzieniami dla Niemców, stanowisk jakie zajmowali ci Żydzi, liczby więzień i obozów koncentracyjnych dla Niemców, oraz osób, które straciły w nich życie, a także liczby Niemców, którzy zginęli w ogóle. Jeśli pomimo to czytelnik, lub czytelniczka, nadal czuje, że stoi na jakiejś dziwnej rampie w Polsce i myśli: "Nie mogę w to uwierzyć", jestem w stanie ich zrozumieć, ponieważ sam byłem na owej rampie. Mogę tylko zapewnić, że jestem rzetelnym reporterem i książka Oko za oko zawiera prawdę.


                                                                                                  John Sack sierpień 1993

Rozdział l

 

O piątej rano, w piątek, 12 stycznia 1945, ciszę wzdłuż rzeki Wisły,
w Polsce, przerwały tysiące głośnych komend: - Ognia! - Tysiące rosyjskich oficerów zawołały: - Agoń! - wiatr poniósł ich słowa do uszu rosyjskich kanonierów, i po kilku sekundach, kiedy ponad śpiącymi żołnierzami armii hitlerowskiej eksplodowało dwadzieścia tysięcy rakiet oraz pocisków z dział i moździerzy, można było pomyśleć, że ziemia rozlatuje się na strzępy. - Zamek! Ładuj! Ognia! - grzmot kolejnych dwudziestu tysięcy. - Ognia! - Ognia! - Ognia! - teraz już sto tysięcy. Pociski spadały na Niemców przez godzinę i czterdzieści pięć minut. Gdy hałas ustał, i trzy miliony rosyjskich żołnierzy runęło do ataku, ci spośród Niemców, którzy nie byli martwi, przypominali ofiary nokautu - z ich uszu, nosów i otwartych ust sączyła się krew. Na rosyjskich czołgach wymalowane były słowa: NA BERLIN!

 

W sześć dni później Rosjanie przetoczyli się o sto mil na zachód i teraz ich pociski wstrząsały szybami w oknach koszar SS, w pełnym wierzb mieście Oświęcim, albo Auschwitz. Wewnątrz tego budynku przebywali mężczyźni i kobiety z prywatnej armii Hitlera - SS. Przez całe lata delektowali się tam wieprzowiną, szczupakami, kaczkami, pieczonymi zającami i czerwoną kapustą, popijając to bułgarskim winem i jugosłowiańskim sznapsem. Po obiedzie SS-mani wyrywali krzesła spod popos SS-manek, panie wśród rechotu klapały na podłogę, chłopcy wymiotowali na perskie dywany, zakładali się, że następny zwymiotuje Hans, albo ktoś inny, tłuste, rumiane kobiety darły się na równi z mężczyznami. Wszelako, gdy Rosjanie podeszli bliżej, SS wytoczyło się z budynku żłopiąc swego jugosłowiańskiego sznapsa i pojękując: - Hitler kaputt. AIles ist aus! Wszystko stracone!

              Zaś dzisiejszego wieczoru rosyjskie działa wprawiły SS w panikę. Boże w niebiesiech! Jakiej ż litości mógł oczekiwać od rosyjskiej piechoty SS-man, lub, co gorsza, spowita w obłok perfum Nuit de Paris SS-manka. Rozkaz ucieczki do Gross Rosen, w Niemczech, o dwieście mil na zachód, wraz z 64 438 mordercami, rabusiami i Żydami, którzy przez całe lata wykonywali w Oświęcimiu niewolniczą pracę, wydany przez Himmlera, rezydującego w Berlinie dowódcę SS z wąsikiem a'la Hitler, także nie uspokajał. Cóż mogło bardziej spowolnić rozpaczliwy odwrót niż ślamazarne, potykające się stopy sześćdziesięciu tysięcy niewolników? Mimo to SS, klnąc na nich siarczyście, nasunęło swe czapki z pirackimi emblematami ł pieszo, na rowerach, tudzież motocyklach, runęło na ogromne stajnie, w których żyło owe sześćdziesiąt tysięcy, po dwa lub trzy tuziny w każdym boksie.

- Aufstehen! Wstawać! - ryknęło SS, podczas gdy szczury, kulące się obok mężczyzn i kobiet, pierzchały w popłochu.

- Stinkende schweinel Heraus! Wychodzić, śmierdzące świnie! - wołało dalej SS, krocząc przez wilgotne przejścia, włażąc w odchody, przeklinając, wycierając buty w wypchane słomą sienniki, kopiąc zaspanych więźniów. Aby uchronić się przed wszami, SS nie dotykało nikogo inaczej jak butem, rzemieniem, pejczem, lub w przypadku dłoni jednej z kobiet, biczem z rękojeścią wysadzaną perłami.- Schneller! Szybciej! - krzyczało SS, strzelając ze swych Lugerów do wszystkich wycieńczonych, lub chorych na tyfus zabijając ich na miejscu. Potem patrzyło jak owe sześćdziesiąt tysięcy porywa swój jedyny dobytek - buty - i wybiegana podbarwione czerwienią powietrze.

- Aufstellen! Zbiórka w szeregu! - wrzasnął jakiś sierżant SS - Appell! Appell! Liczenie! - wołał, wywijając drewnianym kijem.

- Nie. Nie ma czasu! - zaoponowali inni. - Wir marschieren jetzt! Wyruszamy natychmiast! - zdecydowali i więźniowie przeszli obok drutów jęczących sześcioma tysiącami wolt, przez bramę Oświęcimia, pod widniejącą na niej inskrypcją: ARBEIT MACHT FREI, PRACA CZYNI WOLNYM, w takt okrzyków: - Links! Links! Links! Lewa! Lewa!

 

Owej zimowej nocy, jedną z więźniarek była Lola Potok, żydowska dziewczyna z Polski. Miała lat niespełna dwadzieścia cztery. Na drodze do Niemiec było minus dziesięć. Padał śnieg. Białe płatki tężały w bryłki lodu na brwiach Loli. Niezbyt daleko za nią, Rosjanie mieli buty wyłożone egzemplarzami Prawdy, SS używało Abendpost, ale Lola wędrowała w dwóch lewych butach, stopy bolały ją nieznośnie, kolana stukały o siebie, zamieniając się w otwarte rany, brocząc krwią, która spłynąwszy cal lub dwa zamarzała na gołych nogach dziewczyny. Rosjanie za j ej plecami, odziani w podszyte filtrem płaszcze z Ameryki, mruczeli: - Sabaczij hałod! Pieski ziąb! - lecz Lola miała na sobie tylko starą sukienkę
i szynel ze sztywnym, czerwonym krzyżem, wymalowanym farbą na ramionach jako oznaka więźnia. Mróz przenikał przez odzież, przez skórę, przez kości, aż jedyną iskierką ciepła było serce Loli.

Jedyną rzeczą, o której myślała, była jej rodzina. Urodzona w Będzinie, o dwadzieścia mil od Oświęcimia, w wiernej Torze rodzinie, Lola miała niegdyś dziesięcioro starszych braci i sióstr, a wśród nich boksera, sztygara, biegłego księgowego, modystkę, kierownika popularnej orkiestry, której najpłomienniejszą piosenką było Blękitne niebo (uśmiecha się do mnie), filologa, oraz pilota. Wszelako, kiedy w roku 1943 Niemcy wyważyli drzwi jej domu krzycząc: - Schmutzige Juden! Heraus! Wyłazić, brudni Żydzi! - po czym powieźli bydlęcymi wagonami znaczną część owych braci, sióstr, bratanków i siostrzenic, a także matkę Loli i jej córkę do Oświęcimia, jedyną osobą, którą uznali za zdatną do dalszego życia, okazała się sama Lola, mająca wtedy dwadzieścia jeden lat. Reszta została wybrana przez Mengelego, pogwizdującego doktora SS, do zagazowania (zaś w jednym przypadku - powieszenia), oraz spalenia w piecach, których przyprawiająca o mdłości woń skłoniła SS do szyderczego przezwania Oświęcimia Anus Mundi. Pośród skazanych była roczna córeczka Loli.

 

A teraz, w półtora roku później, kiedy sześćdziesiąt tysięcy ludzi sunęło jak na Sąd Ostateczny, kiedy SS, w czarnych, wełnianych płaszczach pokrzykiwało: - Weiter! Dalej! - kiedy warczały psy SS w czarnych, wełnianych kocach, kiedy w trakcie tej bezładnej ucieczki eskorta zabijała wszystkich, którzy zatrzymali się z jakiegokolwiek powodu, kiedy po nogach idących obok ludzi spływały odchody, kiedy przychodziło wlec się obok jednej, drugiej, trzeciej setki zwłok - teraz Lola myślała po prostu o Adzie
i Zlacie. Zgodnie z tym, co wiedziała, Ada i Zlata, brnące teraz obok żony dwóch jej braci, były jedynymi spośród jej krewnych, które nie zostały zabite. W Oświęcimiu utrzymywała je przy życiu, wlewając w nie po łyżce zupę o mdlącym zapachu (czy to była rzepa? pokrzywy? karpiel? Żydzi uważali, że to sumak jadowity). - Jedz - namawiała każdą z nich. - Nie mogę -płakały Ada i Zlata. - Łykaj! - krzyczała Lola i bratowe, zatykając nosy, wmuszały w siebie płyn. W Oświęcimiu Lola krzyczała jak instruktor musztry, tak mocno była przekonana, że rodzina Potoków musi przeżyć. Teraz zaś wymknęła się z brnącej powoli kolumny, aby wykopać cztery przemarznięte ziemniaki i dać je Adzie oraz Zlacie. Te zaś wsunęły ziemniaki pod pachy, aby tam odtajały zanim zostaną połknięte. Jestem im potrzebna, powiedziała sobie Lola, bowiem jej wola życia zależała od obu bratowych.

O świcie czerń stała się szara. Powietrze i ziemia miały ten sam kolor tektury, domy stojące przy drodze były tylko ciemniejszymi plamami. Było tak zimno, że kiedy SS rozstrzeliwało setki Żydów, niektóre iglice pękały.


W południe Ada zawołała: - Widzę jakieś mięso - i pobiegła przez zaśnieżoną łąkę ku miejscu gdzie leżało martwe zwierzę, lecz zanim SS zdążyło ją zabić, wróciła mówiąc: - Nie, to człowiek. O zmierzchu SS powiedziało wreszcie: - Stehen bleiben! Postój! - i Zlata runęła na śnieg, zaczynając go jeść. Lola zapukała do drzwi jakiegoś Niemca, prosząc o chleb. Tym co dostała, podzieliła się ze Zlata - tylko ze Zlata, bowiem Ada gdzieś zniknęła. Jej buty rozleciały się i odpadła z marszu. Buty Loli były dla niej torturą. Usiadła wraz ze Zlata w przydrożnej szopie i zdjęła je. Jej stopy były sine. Gdy tylko je uwolniła, zaczęły puchnąć.

- Załóż buty! - krzyknęła Zlata. - Bo potem nie dasz już rady!

- Zlato, dostanę gangreny...

-Nie, włóż je z powrotem! - zawołała Zlata i nieomal siłą wcisnęła buty na nogi Loli. Ta zaś przeleżała potem całą noc, cierpiąc straszliwie i obwiniając za to bratową. Rankiem SS powiedziało:

- Ruszamy - i sześćdziesiąt, albo pięćdziesiąt, a może tylko czterdzieści tysięcy, podjęło śmiertelny marsz.

 

O zmierzchu Lola nie potrafiła tego już wytrzymać. Była w Niemczech, gdzieś na południe od Gliwic. Mróz sięgał piętnastu stopni poniżej zera, i zdawało się jej, że stopy ma uwięzione w stalowych narzędziach tortur. Ważyła sześćdziesiąt sześć funtów. Mimo, iż w Oświęcimiu wytrzymała okaleczanie przez SS-manki, iż jej plecy wytrzymały isjasz, jej ręka poradziła sobie z gangreną, a całe jej ciało z tyfusem i 104 stopniami gorączki, chociaż Mengele skazał ją na komorę gazową - mimo tego wszystkiego, teraz nie było już w Loli chęci życia. Poddała się.

- Nie idę dalej ani kroku – szepnęła do Zlaty w jidysz.

- A co innego możesz zrobić?

- Zdecydowałam się, odchodzę.

- Zabijacie!

- Jeśli takie jest moje przeznaczenie, to tak będzie.

- Nie, nigdy się na to nie zgodzę!

- Cokolwiek się stanie...

           Nie rób tego! Zabijacie! - powiedziała Zlata. - Uważaj! - zawołała, gdy Lola jęła oddalać się od Władców Piekieł.

 

Trzeba wyjaśnić, że wzdłuż drogi stało, obserwując przechodzący pochód, kilku niemieckich cywilów i Zlata zobaczyła jak Lola zmierza wprost ku nim. W dogasającym świetle Niemcy nie zauważyli czerwonego krzyża na płaszczu Loli, lecz na oczach przerażonej Zlaty jakiś SS-man (z Lugerem, warczącym psem na smyczy, piracką czaszką i piszczelami) ruszył wprost na jej szwagierkę, krzycząc: - Sie, gehoren Sie dazu? Hej ty! Czy ty nie należysz do tych Żydów? - Zlata nie zdołała usłyszeć co odpowiedziała Lola. Kiedy ruszyła dalej, doleciał ją wystrzał z Lugera i wtedy pomyślała Lola nie żyje! Myliła się.

 

Tej nocy Zlata4, wraz z tysiącem innych, dotarła do stacji kolejowej.
O świcie wszyscy zostali załadowani do wagonów - były to węglarki, wystawione na zimne powietrze. Pociąg ruszył i przez cały styczeń oraz luty jeździł na północ, południe, wschód i zachód, pod górę i z góry, wciąż umykając przed Rosjanami. W otwartych wagonach ludzie jadący na szczycie zamarzali na śmierć, zaś ci na spodzie dusili się, więc SS wciąż pokrzykiwało: - Die korper hinaus! Zwłoki na zewnątrz! - i zmarli wędrowali za burtę. Zlata, która znajdowała się w warstwie środkowej, została przy życiu dzięki temu, że jadła śnieg oraz chleb, który dali jej jacyś Niemcy na jednej ze stacji. Nie wypuszczono jej z owego pociągu w Buchenwaldzie, ale dopiero w pewnym obozie koncentracyjnym w pobliżu Danii, gdzie pozostała przez cały marzec i kwiecień. Jadła tam tę samą zupę co w Oświęcimiu, ale omijała pełen piasku szpinak (wiedząc, że Lola nie może jej rozkazać: - Jedz to!), a ponadto cerowała dziury po kulach w niemieckich mundurach.

 

Trwało to do czasu, kiedy w środę, 2 maja, wyzwolili ją Amerykanie. Wraz z siedmioma innymi dziewczynami, Żydówkami jak i ona, wyruszyła z powrotem do Będzina, i akurat, kiedy była w Gliwicach, w Niemczech, niedaleko miejsca, w którym uciekła Lola, usłyszała od kogoś, że jej szwagierka mieszka w tym mieście, przy ulicy Lange Reiche 25. - Lola Potok? - zdziwiła się Zlata.

- Tak, z Będzina.

- To niemożliwe - stwierdziła Zlata. A jednak, wraz z pozostałymi dziewczynami, przeszła przez niemiecki plac defiladowy, na którym podczas wojny każdego dnia dokonywano przeglądów koni, po czym skręciła w Lange Reiche. W którymś punkcie tej brukowanej kocimi łbami ulicy pyszniły się czerwienią rabaty przepięknych tulipanów, a na glazurowanych cegłach elewacji budynku widniała liczba "25".

 

Zlata zapukała i w kwadratowym okienku w drzwiach niemal natychmiast rozchyliła się koronkowa firanka, a na jej miejsce pojawiły się bacznie spoglądające oczy trzydziestoletniej Niemki. Kobieta otworzyła te elżbietańskie drzwi, mówiąc: - Pani to pewnie Zlata. Potem zaprowadziła zaskoczone dziewczyny do salonu i podczas gdy one podziwiały wykładane boazerią ściany, olejne portrety i dziecinny fortepian, odbyła po niemiecku rozmowę telefoniczną. Nie minęło wiele czasu, a na zewnątrz rozległ się warkot i przed dom zajechał niemiecki motocykl, z którego zeskoczył jakiś mężczyzna w mundurze. Miał przy sobie Lugera. Wpadł do salonu i na oczach zadziwionych dziewcząt zerwał z głowy gogle oraz czapkę z orzełkiem, spod której sypnęły się włosy koloru ciemny blond.

- Lolu! To ty! - zawołała Zlata.

- Zlato! Ty żyjesz!

 

Dziewczyny były oszołomione. Lola, ona to bowiem okazała się owym "mężczyzną", była o połowę cięższa niż w styczniu, teraz ważyła około stu funtów. Była nieomal czerstwa, na jej twarzy pojawiło się nawet nieco dziecinnej krągłości. Na gorsie kurtki z oliwkowego sukna błyszczał rząd mosiężnych guzików z orzełkiem, zaś wysoki kołnierz zdobiło coś, co Amerykanie nazywają jajecznicą: niezwykle zawiły, srebrny haft. Na każdym z ramion miała wyszyte po dwie srebrne gwiazdki, przez pierś przebiegał jej pas, na biodrze wisiała kabura z pistoletem, a spódnica, z oliwkowego sukna, opadała aż do połyskujących butów z cholewami, przywodzących na myśl generała Pattona. Rozkładając ręce, Lola ruszyła ku szwagierce wielkimi krokami, lecz Zlata skuliła się i cofnęła, bo nie zdarzyło się jej spotkać odzianej w mundur osoby, która chciałaby ją przytulić.

- Lolu, twoje ubranie...

Lola wzruszyła ramionami. Niczym modelka wykonała półobrót w lewo, a potem w prawo. Ręka, którą trzymała na biodrze, wyjęła Lugera i pokazywała go jak jakieś trofeum.

- Lolu, boję się! - zawołała Zlata. - Odłóż to!

- Tym się nie przejmuj -uspokoiła ją szwagierka. Schowała pistolet
i odwróciła się do Niemki mówiąc: - Gertrudo! Przynieś im coś do zjedzenia! - Gertruda wyszła.

- Lolu, w czym ty jesteś? W rosyjskiej armii? - zapytała Zlata.

- Nie, jestem oficerem... - i Lola wymówiła kilka liter, których znaczenia Zlata nie znała. Wszelako potem jej szwagierka wymieniła nazwiska kilku innych oficerów tej organizacji w oliwkowych mundurach i Zlata przypomniała ich sobie. Taki - a - Taki, z Oświęcimia, Ten - i - Ten, również z Oświęcimia, Taki - to - a - Taki, ze szkoły w Będzinie. I w chwili, gdy Gertruda wracała do pokoju z jakimiś niemieckimi kiełbaskami, Zlata odkryła wśród tych nazwisk pewną prawidłowość.

- Sami Żydzi.

- I owszem. Zjedz coś.

Przez następną godzinę dziewczęta jadły, a Lola opowiadała im o ludziach w oliwkowych mundurach. Zgodnie z tym, co mówiła, w całej Polsce i administrowanej przez Polskę części Niemiec działały setki Żydów. Jak twierdziła, ich przywódcami byli żydowscy generałowie z Warszawy. Ich zadaniem było polowanie na SS, nazistów, oraz osoby kolaborujące z nazistami, karanie ich, w razie potrzeby likwidowanie i branie w ten sposób odwetu na niemieckich zabójcach Żydów. Tak przynajmniej stwierdziła Lola.

 

Zlata nie mogła w to uwierzyć. Wiedziała, że w Oświęcimiu każdy marzył o tym, by zrobić z Niemcami to samo, co czynili oni: kazać im stać całymi godzinami na wietrze, w deszczu i śniegu, bez ubrania, z rękami uniesionymi nad głową w "saksońskim pozdrowieniu", bić ich, chłostać, gdy będą krzyczeć "Nie!", prowadzić do komór gazowych w takt okrzyków: "Links! Lewa!". Wszelako każdego dnia ten sen znikał na dźwięk rozkazu: "Aufstellen! Zbiórka!" i teraz Zlata zastanawiała się czy marzenia
i rzeczywistość nie przemieszały się w głowie jej szwagierki. - Lolu – zapytała - czy podlegają ci jacyś Niemcy?

- Jakiś tysiąc. Około mili stąd.

- No, a co ty właściwie robisz?

- To samo, co oni robili nam.

- Lolu, co to znaczy?

- Chcesz zobaczyć? Chodź - odpowiedziała Lola.

 


Rozdział 2

 

Lola urodziła się w Będzinie, w niedzielę, 20 marca, 1921. Aby dostać się do Będzina należało wsiąść w pociąg w Katowicach, głównym mieście Śląska, niemieckiego zagłębia węglowego, a po dziesięciu minutach z powietrza znikała sadza i było się w Polsce, w Będzinie. Ze stacji wędrowało się w górę po wykładanych kocimi łbami uliczkach, na których przekupnie wykrzykiwali w jidysz: - Bagel! - Zemmill — Lemonad! - zaś domokrążcy, niosący na barkach drągi, na końcach, których dyndały blaszane wiadra, nawoływali: - Vasser! Tsen groshen! Woda! Dwa centy! - Na szczycie tego łagodnego wzgórza można było zobaczyć jedyny "widok" Będzina: stojący na Górze Zamkowej Zamek. W porównaniu z innymi fortecami był on dość mały, mniej więcej rozmiarów tego w Disneylandzie, jego mury były zrujnowane, a fosy pełne puszystych dmuchawców. W roku 1921 w zamku tym nikt nie mieszkał, ale chłopcy z Będzina szturmowali go czasem, zaś dziewczęta rysowały na drogach prowadzących do zabytku kratki do gry w klasy i skakały z N-ynek na  S-ki.

 

Żydzi mieszkali w Będzinie od czasów krucjat. Przybyli w trzynastym wieku, a w latach dwudziestych obecnego stulecia było ich tam dwadzieścia tysięcy. Nie wyglądali jak obsada Skrzypka na dachu, bowiem pracowali jako lekarze, prawnicy, właściciele zakładów cynkowych, nie zaś jako krawcy, którzy siedzą na taboretach zszywając ze sobą części męskich spodni. Prawda, był w Będzinie Szlomo Krawiec, ale on używał maszyn do szycia, piersiastych urządzeń, które były ostatnim krzykiem techniki nawet w Niemczech. Po pracy Szlomo zapalał śląskiego papierosa i pozwalając mu zwisać pod niedbałym kątem, wyglądał równie sensacyjnie jak Humphrey Bogart. Wystrojony w buty z cholewami, bryczesy, tweedową marynarkę oraz krawat, jechał sobie do Niemiec, aby do rana tańczyć tango na obrotowym parkiecie dansingu Carioca.

 

Około roku 1920 skrzypek grający na którymkolwiek z będzińskich dachów nie byłby słyszany, bowiem domy miały tam po kilka pięter, jak we wszystkich miasteczkach w Europie, Kiedy Lola przyszła na świat, rodzina Potoków - matka, ojciec, dwie córki i ośmiu rozwrzeszczanych synów - żyła w jednym z takich domów, przy ulicy Modrzejewskiej. Ich mieszczące się na parterze mieszkanie było twierdzą, w większym stopniu niż pobliski zamek. Ośmiu braci znało Torę, to jasne, a Tora nakazywała im kochać swoich sąsiadów, ale biada temu, kto zawołał w stronę któregoś z Potoków:
- Głupku! - Kretynie! - albo, strzeż go Panie Boże: - Parszywy Żydzie! - Konsekwencją takich antypotokowskich wystąpień stawało się podbite oko, rozkwaszony nos, albo kilka brakujących zębów. Żadnemu chłopcu nie pozwalali też bracia krzywdzić swoich sióstr, w czym posuwali się aż do tego, że każdemu przychodzącemu z wizytą dżentelmenowi zadawali pytania w rodzaju:

- Kim jesteś? - Co robi twój ojciec? - Co...?

Ojcem tej gromadki był pewien piwowar, matką zaś kobieta dobrze obeznana z Torą i Talmudem. W święto Paschy Ryfka uczyła swe najmłodsze dzieci tekstu Dayenu, a w Purim słów:

Och, dziś będziemy się weselić, weselić! Och, dziś będziemy się weselić, weselić!

Zaś w piątki zapalała dwie szabasowe świece. Mąż Ryfki, unosząc kielich z winem, szybko odmawiał szabasową modlitwę, ale ona modliła się sumiennie i kończyła jako ostatnia. - ... dałeś nam święty dzień Szabasu - szeptała Ryfka. - Bądź błogosławion, Panie, który uświęciłeś Szabas. Wy - mówiła mężowi i dzieciom - jedziecie ekspresem, a ja wybieram osobowy. Ale i tak musicie na mnie czekać.

Potem Ryfka podawała świeżo upieczoną chałę, rosół z kurczaka, nadziewaną rybę. Czasami od strony okna dolatywał hałas, grzechot kamyków o szybę, i jej synowie podrywali się krzycząc:- To Polacy! -Gotowi byli wybiec, ale Ryfka powstrzymywała ich.

- Nie - mówiła. - Jest Szabas. Będziemy żyć tak, jak każe nam Tora. Nie jesteśmy tacy jak oni. - Synowie siadali, wciąż jeszcze zaciskając pięści, a Ryfka pytała: - Słuchajcie, czy znacie historię o pewnym człowieku i polskim policjancie?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin