Barbarzyńca ma głos.pdf

(72 KB) Pobierz
Barbarzyńca ma głos
Barbarzyńca ma głos
Spośród dóbr kultury ludzie coraz częściej wybierają tandetę
„Możemy któregoś dnia obudzić się pośród kretynów niezdolnych do
zrozumienia tego, w co włożyliśmy tyle pracy i dowcipu” – tę opinię
zanotował wybitny eseista Jerzy Stempowski 1950 r. Wyłania się pytanie, czy
proroctwo to nie spełnia się.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Ja sam, mimo że pochodzę z generacji młodszej niż wymienieni rozmówcy,
zauważam uderzające różnice. Za moich lat podstawą odbioru kultury była
znajomość spadku beletrystycznego. Można było w rozmowie powiedzieć: "Mam do
ciebie pretensję (o coś tam), ale w znaczeniu pickwickowskim", co oznaczało
reakcję dobroduszną na podstawie powieści Dickensa "Klub Pickwicka", którą
przeczytaliśmy obydwaj. W podobny sposób były też używane zwroty z "Przygód
dobrego wojaka Szwejka" Haška. Osoby zainteresowane kulturą znały kanon, do
którego należały z grubsza wziąwszy powieści Balzaka, "Pani Bovary" Flauberta,
"Czerwone i czarne", ewentualnie też "Pustelnia parmeńska" Stendhala,
"Czarodziejska góra" Manna, Dostojewskiego, pisarzy amerykańskich:
Hemingwaya, Faulknera, Fitzgeralda, czytano też Gide'a, Malraux, Mauriaca.
"Ulisses" Jamesa Joyce'a, pozycja trudna, wydana w 1972 r., w tłumaczeniu
Macieja Słomczyńskiego, w nakładzie 40 tys., rozeszła się w ciągu tygodnia.
Również wydanie "Dżumy" Camusa było wydarzeniem, o którym rozmawiało się
przez cały sezon. W latach 60. modna stała się literatura południowoamerykańska:
Márquez, Cortazar, Borges, których kolejne tomy wychodziły w ambitnej serii Nike
Czytelnika. Beletrystyka autorów polskich stanowiła oczywistość.
Gdy jednak rozmawiam z dzisiejszymi odbiorcami kultury, zauważam, że cały ten
spadek przestał ich interesować i nie zamierzają do niego wrócić. Na aktualnych
listach bestsellerów znajdują się sensacje kryminalne bądź szpiegowskie oraz
romanse sentymentalne, czyli lektury doraźne, nie obowiązujące, by się nad nimi
zastanawiać. Czy jednak należy mieć o to pretensję do czytelników? Powieść jako
czołowy gatunek zakończyła swój żywot. Jej złoty okres przypada na wiek XIX i
połowę XX, ale już w latach 60. rysuje się jej schyłek. Ostatnią ambitną próbę jej
ratowania przynoszą eksperymenty Nowej Fali, z próbami "monologu
wewnętrznego", z notacją podświadomości, z manipulacją czasem. Pociąg Michała
Butora, który w ciągu całej powieści jedzie z miasta do miasta, zdawałoby się bez
końca, ale wciąż okazuje się, że nie ruszył z miejsca. Autorzy francuscy, u których
w każdym punkcie opowieści mamy jednocześnie do czynienia z teraźniejszością,
przeszłością i przyszłością. To znowu powieść miewa akcje równoległe, z których
jedna posuwa się naprzód, a druga cofa się w czasie, przy tym splatają się nie do
odróżnienia ("Gumy" Alaina Robbe-Grilleta). Albo powieść zawierająca co prawda
1
8852607.001.png 8852607.002.png 8852607.003.png 8852607.004.png
opis szczegółowy, łącznie z meblami, ale gdy ją zamykamy, okazuje się, że
jesteśmy w tym samym ułamku sekundy co na początku ("Zazdrość" tegoż Robbe-
Grilleta).
Pisarstwo to ograniczyło się do amatorów klubowych i przestało być siłą kulturalną.
Podobnie stało się z teatrem: zniknęło dramatopisarstwo problemowe typu Shawa,
Giraudoux, Pirandella czy choćby Arthura Millera, czy u nas Szaniawskiego bądź
Mrożka, i zostało zastąpione przez neokabaret dostarczany przez autorów
doraźnych, bywa że pomysłowych, nie bez wartości intelektualnej, niemniej są to
spektakle, których żywotność trwa jeden wieczór. Bowiem rolę obydwóch tych
gatunków, powieści i teatru, zastąpiła, i to w sposób ciągły, przemożny,
pierwszoplanowy - telewizja wraz ze spektaklem filmowym.
Wirtuoz w pokoju z kuchnią
Czy jednak słuszny był pesymizm rozmówców z 1950 r. przewidujących nawrót
barbarzyństwa? W jednym z filmów nauczyciel pokazując uczniom podręcznik
powiada: "To jest książka, zapewne widzieliście coś podobnego w telewizji". Czy ta
ironia jest uzasadniona? Nie wydaje się. Korzystanie z kultury nie stało się gorsze,
stało się inne. Nowe techniki medialne, które przyczyniły się do degradacji powieści
i dramatu, dostarczyły z drugiej strony wyjątkowych sposobów odbioru. Tak stało
się z muzyką: nigdy dotychczas dostęp do niej nie był tak łatwy. Przeciętny
nabywca gramofonu ma u siebie najlepsze orkiestry, dyrygują u niego, w dwóch
pokojach z kuchnią, Toscanini, Karajan, Solti i może on, pod wpływem kaprysu,
przerwać im naciskając wyłącznik. Jest to luksus, na jaki nie było stać
najzamożniejszych. Elektor brandenburski, wielki amator muzyki, podróżował
tydzień na wiadomość, że w Pradze odbędzie się premiera opery Mozarta, której
wykonanie skądinąd było mierne. Pytanie też, czy miał dobry odbiór, bo zapewne z
racji jego pozycji posadzono go w pierwszym rzędzie loży, gdzie dźwięk jest zbyt
blisko. Bowiem nawet dzisiejszy słuchacz filharmonii nie zawsze jest w korzystnej
sytuacji, gdy np. siedzi z boku i słyszy instrumenty blaszane silniej niż sekcję
drewnianą. Deformacja taka nie grozi posiadaczowi high-fidelity, który manewrując
regulatorami może wyodrębnić lub stłumić byle wiolonczelę.
Ta nowa sytuacja wpłynęła na los muzyki inaczej niż w wypadku gatunków
literackich zdetronizowanych przez elektronikę. Wróciła cała jej przeszłość
zaniedbana do tej pory. Takie arcydzieło jak "Pasja św. Mateusza" Bacha nie było
wykonywane przez blisko sto lat i wznowił ją dopiero Mendelssohn w 1829 r.
Tymczasem obecnie zostaje nagrany cały dorobek, od śpiewu gregoriańskiego do
eksperymentów elektronicznych Stockhausena i Bouleza, a także muzyki
egzotyczne takie jak klasyczna hinduska czy gamelan z wyspy Bali. Wszystko to
amator może sprowadzić na życzenie za koszt umiarkowany. Co wpłynęło na stan
2
 
muzyki współczesnej: słucha się wyłącznie owej dawnej. Nigdy tak nie było,
przeciwnie - amatorzy domagali się wciąż nowości, dlatego kompozytorzy klasyczni
mają tak olbrzymi dorobek: Mozart napisał sześćset utworów, Bach dał samych
kantat przeszło dwieście. Gdy usiłował powtórzyć jedną z nich, zebrani tupali:
"Myśmy to już słyszeli!". Dzisiejsi odbiorcy przeciwnie - życzą sobie tego, co już
znają, w katalogu znajduje się tuzin kompletnych nagrań sonat Beethovena. W
dziedzinie muzyki rezultat jest odwrotny niż w wypadku beletrystyki: wraca
przeszłość.
Ofiary tłoku w muzeum
Podobnie dzieje się w wypadku sztuk plastycznych. Jeszcze niedawno można było
korzystać tylko z niewielkiej ilości sztuki. Baudelaire, który był jednym z
najważniejszych krytyków XIX w., nie widział ani jednego obrazu El Greca, Michała
Anioła, Tycjana, Grunewalda, Goi, których nie było w Paryżu nawet w reprodukcji,
bo nie istniały; zaś Baudelaire miał niewiele szansy na trudne w owych czasach
podróże. Dzisiaj uczniak siedzący przed telewizorem ogląda więcej sztuki niż
badacze w minionych stuleciach. Wyjątkową karierę w tym względzie zrobiły
albumy posługujące się nowoczesną fotografią. Reprodukcje wykonane techniką
heliograwiurową albo fototypiczną odtwarzają najdrobniejsze odcienie oryginału,
kosztują paręnaście dolarów i można sprowadzić każdą interesującą nas pozycję.
Sytuacja ta prowadzi do paradoksów: podaje w wątpliwość wartość wizyty w
muzeum. Co prawda imprezy podobne, jak np. niedawna impresjonistów
francuskich u nas, stanowią sensację i ustawiają się wielometrowe kolejki, ale czy
jest to okazja do ważnego przeżycia? Idzie raczej o skorzystanie ze sposobności i
odbycie ceremoniału, w dodatku pospiesznego. Oświetlenie nie zawsze jest
wystarczające, inni nas potrącają, nie ma szansy, by się skupić... Kontakt ze
sławnymi obrazami, jak np. Mona Lisa w Luwrze, staje się parodią. Jest ona
odgrodzona barierą na odległość trzy i pół metra, pokryta pleksiglasem, by jakiś
wariat nie rzucił w nią kamieniem, co się zdarzało, i kotłuje się tam tłum turystów,
przez który nie udało mi się przepchać. Amerykanie są zawiedzeni: obraz jest
ciemny i mały (76x53 cm). Otóż mam ja reprodukcję firmy Alinari, która odtwarza
każdą najdrobniejszą rysę powierzchni. Mona Lisa niedawno została wysłana do
Tokio; prasa podawała pikantne szczegóły o specjalnym zabezpieczeniu laserowym
obrazu podczas podróży. Przyciągnął on tłumy Japończyków. Jak wynikało z
obliczenia komputerowego, każdy miał jedną minutę czternaście sekund na
oglądanie. Krytyk japoński napisał, że Gioconda ma nie ów sławny uśmiech, lecz
zwykły grymas. Pewnie nie miał dosyć czasu, by się przyjrzeć. W tym względzie
daje też do myślenia wypadek japońskiej firmy ubezpieczeniowej, która nabyła
"Słoneczniki" van Gogha za sumę 39,9 mln dol. Tymczasem farby użyte przez
malarza były w niskim gatunku i zaczęły się rozkładać; krytyk amerykański orzekł,
że zmieniły się "w gęsią kupę". Otóż posiadam ja reprodukcję "Słoneczników" firmy
3
 
Schroll, nabytą w Empiku za sumę zł 35, wykonaną przed obecnym stanem obrazu,
która prawdopodobnie jest lepsza od oryginału kupionego przez Japończyków za
worek dolarów. Korzystam z okazji, by się przechwalać.
Nie czuję się bowiem zagrożony przez degenerację przewidywaną przez
Stempowskiego i jego rozmówcę. Różnica między spożyciem kultury dawniej i
dzisiaj polega na obecnym rozproszeniu odbiorcy, zróżnicowaniu wymagań i
decyzji indywidualnych oraz na przemieszaniu się kultury z życiem codziennym. W
przeszłości odbiór sztuki łączył się z celebracją: konsumpcja kultury była
oddzielona, do teatru, na koncert i nawet do kina wybierano się z uroczystością, z
wypiekami na twarzy jako do zabiegu specjalnego. Nawet do lektury zasiadało się
wyłączając się z potoczności. Obowiązywał też nacisk zbiorowy: należało
zajmować się tym, co było powszechnie na czasie. Dziś każdy dobiera sobie, co go
bawi, zaś szansy jest tak dużo, że popada ona w dezorientujące rozdrobnienie,
kultura przenika w każdej chwili, kiedy popijając herbatkę otwieramy monitor i może
ona być wysokiej klasy, jak w II Programie Polskiego Radia na poziomie
światowym. Powie ktoś, że jednak panoszy się sensacja Ludluma i głupi rock? Nie
przesadzajmy. Kucharka Stempowskiego też czytała "Trędowatą", przebojami
narodowymi były zaś "Czy Lucyna to dziewczyna" i "Ada to nie wypada".
4
 
Zgłoś jeśli naruszono regulamin