Brooks Terry - Magiczne Krolestwo 05 - Napar Czarownic.doc

(1222 KB) Pobierz
TERRY BROOKS

 

 

 

TERRY BROOKS

 

NAPAR CZAROWNIC

 

 

W skład cyklu MAGICZNE KRÓLESTWO wchodzą:

KRÓLESTWO NA SPRZEDAŻ

CZARNY JEDNOROŻEC

NADWORNY CZARODZIEJ

KABAŁOWA SZKATUŁA

NAPAR CZAROWNIC 

 

 

Przełożył Robert Rogala

 

 

 

 

Dla Lisy, za to, że była zawsze przy mnie, i dla Jill, aby nigdy nie przestała wierzyć w samą siebie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Wszystkie dzieci – poza jednym – dorastają. Szybko dowiadują się, że będą kiedyś dorosłe,
a Wendy dowiedziała się o tym tak:

Kiedy miała dwa lata, bawiła się pewnego dnia w ogrodzie: zerwała kwiatek i pobiegła z nim do swojej mamy. Przypuszczam, że musiała wyglądać zachwycająco, bo pani Darling położyła rękę na sercu i zawołała:

– Ach, dlaczego nie możesz pozostać taka na zawsze?!

To było wszystko, co sobie powiedziały, ale od tej chwili Wendy wiedziała, że musi dorosnąć. Zawsze się o tym wie, kiedy się ma już dwa lata. Dwa lata to początek końca.

J. M. Barrie, Piotruś Pan w tłumaczeniu Macieja Słomczyńskiego, Nasza Księgarnia, Warszawa 1958. 

 

 

 

MISTAYA

Na gałęzi starego, białego dębu, sięgającego niemal samego nieba, przysiadła wrona o czerwonych oczach i patrzyła przez gęste listowie na zgromadzonych poniżej ludzi. Na skąpanej w słońcu polanie urządzali sobie piknik – takiej właśnie nazwy użył Holiday. Na bujnej wiosennej trawie rozciągnięto jaskrawy obrus i wykładano nań zawartość kilku koszyków. Wrona przypuszczała, że owo jedzenie może być dla człowieka źródłem niemałej przyjemności. Były tam tace pełne mięsa i serów, miski wypełnione surówkami i owocami, bochny chleba, a także oplecione wikliną butle ciemnego piwa i schłodzonej wody. Przed każdym położono talerz, serwetkę oraz kubki i sztućce. Pośrodku biesiadnego obrusa ustawiono wazon polnych kwiatów.

Większość prac wykonywała Willow, sylfida o szmaragdowych włosach i drobnej, gibkiej figurze. Z ożywieniem krzątała się przez cały czas, wesoło zagadując do wszystkich. Za pomocników miała psa i kobolda. Ten pierwszy to Abernathy, nadworny skryba królestwa Landover, drugi zaś – Parsnip, który przygotowywał większość posiłków na zamku. Questor Thews, siwobrody czarodziej w wytartym i wymiętym ubraniu, przechadzał się dokoła i przyglądał ze zdziwioną miną młodym gałązkom i nie znanym mu leśnym kwiatom.

Bunion, drugi kobold, ten groźny, przed którym prawie nic nie mogło się ukryć, gdyż był w stanie niemalże wszystko wyśledzić, patrolował skraj polany, zachowując nieustanną czujność.

Król siedział samotnie przy skraju jasnego obrusa. Ben Holiday, władca Landover, patrzył gdzieś na drzewa, pogrążony we własnych myślach. Piknik był jego pomysłem, czymś, co urządzano w świecie, z którego przybył. Chciał, aby inni mogli poznać ten zwyczaj i doświadczyć czegoś nowego. Wyglądało na to, że mają z tego większą przyjemność niż on sam.

Wrona o czerwonych oczach siedziała zupełnie nieruchomo pod osłoną gałęzi starego dębu, świadoma obecności dorosłych, ale tak naprawdę zainteresowana jedynie dzieckiem.

Inne ptaki – niektóre o bardziej olśniewającym upierzeniu, niektóre o słodszym głosie – fruwały po lesie, przeskakując z drzewa na drzewo, beztroskie i swobodne. Ich śmiałość i nieostrożność kontrastowała z zachowaniem wrony, która starała się pozostać niewidoczna. Żadne oczy nie mogły jej dojrzeć z wyjątkiem oczu dziecka; poza tym nie mogła zwrócić na siebie niczyjej uwagi. Wrona czekała ponad godzinę, aż mała ją zauważy, aż jej bezgłośne wezwania dotrą do niej, aż jej cichy rozkaz zostanie wysłuchany i lśniące zielone oczy zwrócą się ku górze, w półmrok listowia. Dziecko chodziło wokoło, bawiąc się to tym, to tamtym, jakby bez celu, ale już było widać, że czegoś szuka.

Jeszcze trochę cierpliwości, upomniała siebie czerwonooka wrona. Cierpliwość zostanie wynagrodzona.

Wtem dziecko znalazło się bezpośrednio pod jej gałęzią.

Uniosło twarzyczkę, szukając czegoś lśniącymi zielonymi oczami, i natychmiast to znalazło. Oczy małej zatrzymały się na oczach wrony, szmaragdowe na purpurowych, ludzkie na ptasich. Doszło do wymiany słów, których nie było potrzeby wypowiadać; podzieliły się w ciszy myślami o życiu, o pragnieniach i marzeniach, o potędze wiedzy i o dojmującej potrzebie rozwoju. Dziewczynka stała nieruchomo jak kamień, ze wzrokiem skierowanym ku górze; wiedziała już, że może się nauczyć wielu cudownych rzeczy, jeśli tylko znajdzie właściwego nauczyciela.

Wrona o czerwonych oczach zamierzała zostać tym nauczycielem.

Tą wroną była wiedźma Nocny Cień.

Ben Holiday odchylił ciało do tyłu, oparł się na łokciach i pozwolił, aby od zapachu piknikowych dań zaczęło mu burczeć w pustym brzuchu. Od śniadania minęło kilka godzin i przez ten czas powstrzymywał się przed zjedzeniem czegokolwiek. Całe szczęście, koniec czekania był już bliski. Willow z pomocą Abernathy'ego i Parsnipa rozpakowywała pojemniki i ustawiała ich zawartość na obrusie. Już wkrótce będą mogli zacząć jeść. Dzień był wymarzony na piknik: niebo było czyste i błękitne, słońce grzało ziemię i młodą trawę, kolejny raz odsuwając w niepamięć wspomnienia o mroźnej zimie.

Kwiaty rozkwitły, a gałęzie drzew ponownie ugięły się pod ciężarem liści. Zbliżał się środek lata, dnia wciąż przybywało, a kolorowe księżyce Landover goniły się po ciemnym niebie, coraz bardziej zmniejszając odległości między sobą.

Willow zauważyła, że na nią patrzy, i uśmiechnęła się doń, co rozpaliło w nim natychmiast tę samą miłość, jaką czuł za pierwszym razem, jak gdyby znowu spotkali się o północy w wodach jeziora Irrylyn i ona mówiła mu o przeznaczeniu, które doprowadziło do ich spotkania.

– Może byś tak nam pomógł, czarodzieju? – warknął Abernathy do Questora Thewsa, wyrywając Bena z zamyślenia.

Skryba był najwyraźniej rozdrażniony, że tamten nie robi nic, aby im ulżyć w przygotowaniach do posiłku.

– Hmm? – Questor oderwał wzrok od niesamowitego purpurowo-żółtego kwiatu, patrząc na niego nieobecnym wzrokiem. Czarodziej zawsze wyglądał na zamyślonego, bez względu na to, czy jego myśli były czymś zajęte, czy nie.

– Pomógł nam! – powtórzył ostro Abernathy. – Kto nie pracuje, ten nie je, znasz to powiedzenie?

– Nie ma potrzeby zaraz się złościć! – Questor Thews zostawił swoje badania na rzecz naglącej potrzeby uspokojenia przyjaciela. – Poczekaj. To nie tak się robi! Pozwól, że ci pokażę.

Przymawiali sobie jeszcze przez jakiś czas, aż w końcu wkroczyła między nich Willow i załagodziła sytuację. Ben pokręcił głową. Ileż to już lat naskakują na siebie w ten sposób? Od czasu, gdy czarodziej zamienił skrybę w psa? Może jeszcze wcześniej? Ben nie był tego pewien częściowo dlatego, że był tutaj stosunkowo krótko, a częściowo dlatego, że odkąd opuścił Ziemię, czas stracił dla niego znaczenie. Przyjmując, że Landover i Ziemia istnieją jako dwa oddzielne światy, poprawił się. Założenie to miało charakter raczej metaforyczny niż rzeczywisty. Bo jakże zdefiniować granicę, której nie wyznaczają słupy graniczne bądź stosowne pomiary naniesione na mapy, lecz czarodziejskie mgły? Jak można oddzielić te ziemie, skoro z jednej na drugą przechodzi się, stawiając jeden krok, ale nie można tego dokonać bez magicznych słów bądź talizmanu? Landover było tutaj, a Ziemia tam, po prawej i po lewej stronie, ale to w żaden sposób nie wyjaśniało problemu odległości między nimi.

Ben Holiday przybył na Landover, gdy jego nadzieje i marzenia związane z życiem w starym świecie rozsypały się w proch, a rozsądek ustąpił miejsca rozpaczy. „Kup magiczne królestwo, a odnajdziesz swoje nowe życie!" – obiecywało ogłoszenie w bożonarodzeniowym katalogu domu towarowego Rosen's. „Zostań królem krainy, w której bajki twego dzieciństwa stają się rzeczywistością!" Pomysł wydawał mu się zupełnie niewiarygodny, a jednocześnie nie miał siły mu się oprzeć. Decyzja kupna wymagała najwyższego aktu wiary i Ben zdobył się na niego. Dokonał zakupu i ruszył w nieznane. Przybył do miejsca, które nie miało prawa istnieć, a jednak istniało. Landover miało w sobie wszystko, czego oczekiwał, i równie dużo tego, czego nie mógł przewidzieć. Postawiło mu zadania, których nie mógł sobie wcześniej wyobrazić.

Ostatecznie dało mu jednak to, czego pragnął: nowy początek, nowe możliwości, nowe życie. Zawładnęło jego wyobraźnią. Całkowicie go przekształciło.

Wciąż jednak działy się rzeczy, które go zaskakiwały i krzyżowały mu plany. Nie rezygnował z prób zrozumienia wszystkich niuansów oferowanych przez krainę. Na przykład sprawa pokonywania czasu. Czas tutejszy różnił się od czasu w jego starym świecie; dowiedział się o tym, gdy kilkakrotnie przechodził tam i z powrotem i zorientował się, że pory roku nie są z sobą zsynchronizowane. Wiedział o tym również stąd, że właściwie pobyt tutaj nie miał na niego wielkiego wpływu. Coś się różniło w sposobie jego starzenia się tutaj. Nie był to proces ciągły. Zmiany nie następowały w tym samym tempie, minuta po minucie, godzina po godzinie i tak dalej. Trudno było w to uwierzyć, ale czasami w ogóle się nie starzał. Wcześniej się tego tylko domyślał, teraz miał już zupełną pewność. Wiedzę o tym zawdzięczał dedukcji, która jednak nie opierała się na obserwacji własnego tempa starzenia się, gdyż niełatwo było je zmierzyć z powodu braku obiektywizmu i dystansu.

Nie. Pochodziła ona z obserwacji Mistai.

Rozejrzał się za nią. Stała z zadartą do góry główką przed potężnym, wiekowym białym dębem, wpatrując się intensywnie w jego gałęzie. Zmarszczył brwi. Jeśli istniało słowo, którym miałby opisać swą córkę, prawdopodobnie byłoby nim właśnie to: intensywność. Do wszystkiego podchodziła z determinacją jastrzębia szukającego łupu. Nic nie było w stanie rozproszyć jej uwagi bądź jej zdekoncentrować. Gdy skupiła się na czymś, oddawała temu całą duszę. Miała fantastyczną pamięć, która prawdopodobnie żądała od niej, aby studiowała określoną rzecz, aż stanie się jej własnością. Było to osobliwe zachowanie, jak na małe dziecko, ale też sama Mistaya była dziwna.

Już samo określenie jej wieku stanowiło problem. To stąd właśnie, z badania tempa jej wzrostu, brało się coraz mocniejsze przekonanie Bena, że jego podejrzenia co do samego siebie nie są bezpodstawne. Mistaya urodziła się dwa lata temu, jeśli wziąć za podstawę przemijanie pór roku na Landover, takich samych pór, które na Ziemi wyznaczają okres jednego roku. Tak więc powinna mieć dwa lata. Ale nie miała. Ten wiek miała już dawno za sobą. Wyglądała na prawie dziesięć lat. Była dwuletnią dziewczynką, kiedy miała dwa miesiące.

Rosła w tempie wręcz zawrotnym. W ciągu miesięcy stawała się starsza o całe lata. Nie działo się to jednak w sposób ciągły. Były momenty, kiedy w ogóle nie rosła – przynajmniej nie w sposób zauważalny – po czym przez jedną nocy przybywało jej kilka miesięcy, a nawet cały rok. Dorastała fizycznie, umysłowo, społecznie, emocjonalnie i w każdy inny dający się mierzyć sposób. Niezupełnie jednocześnie i nie w tym samym tempie, ale koniec końców każda z cech zrównała się z innymi.

Wydawało się, że w pierwszym rzędzie dorasta umysłowo; tak, był o tym prawie zupełnie przekonany. W końcu przecież mówiła, kiedy miała trzy – miesiące, nie lata. Mówiła tak, jakby miała osiem albo dziewięć. Teraz, w wieku dwóch czy dziesięciu lat bądź jakimkolwiek innym, zależnie od miary, którą miało się ochotę posłużyć, mówiła tak, jakby miała lat dwadzieścia pięć.

Mistaya. Imię to wybrała Willow. Ben polubił je od samego początku. Misty Holiday*. Uważał, że jest to bardzo przyjemna gra słów. Sugerowało świeżość, nostalgię i miłe wspomnienia. Pasowało do jej wyglądu, gdy ujrzał ją po raz pierwszy. Właśnie wydostał się z kabałowej szkatuły; ona sama i jej matka uciekły z Wielkiej Czeluści, gdzie Mistaya przyszła na świat. Willow nie chciała z początku rozmawiać o narodzinach dziecka, lecz ponieważ oboje skrywali przed sobą jakieś tajemnice, w końcu – aby zachować wobec siebie uczciwość – wyznali je przed sobą. On powiedział jej o Nocnym Cieniu; ona opowiedziała mu o Mistai. Nie było to łatwe, lecz z pewnością potrzebne. Willow szybciej sobie poradziła z sekretami Bena niż on z jej tajemnicami. Mistaya mogła wyrosnąć na kogokolwiek, biorąc pod uwagę charakter jej narodzin. Zrodzona z drzewa w postaci kiełka, karmiona glebą z Ziemi, Landover i czarodziejskich mgieł, przyszła na świat w ociekającej wilgocią, mglistej martwocie Wielkiej Czeluści. Mistaya była amalgamatem różnych światów, różnych mocy magicznych i różnej krwi. Lecz gdy ujrzał ją po raz pierwszy, leżącą w prowizorycznym beciku, miał przed sobą doskonałą, piękną dziewczynkę-niemowlę: oślepiające zielone oczy, które przeszywały człowieka do samego dna jego duszy, jasna, różowa skóra, miodowoblond włosy i rysy, w których na pierwszy rzut oka można było rozpoznać rysy Bena i Willow.

Ben już na samym początku pomyślał, że wszystko to jest zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe. Już niedługo miał odkryć, że się nie myli.

Obserwował, jak Mistaya w ciągu zaledwie kilku miesięcy przemyka przez okres dzieciństwa. Obserwował, jak w tym samym tygodniu stawia swoje pierwsze kroki i uczy się pływać. W tym samym czasie zaczęła mówić i biegać. Opanowała czytanie i podstawy matematyki przed ukończeniem pierwszego roku życia. Już wtedy kręciło mu się w głowie na myśl

O tym, że będzie ojcem fenomenalnie rozwiniętego dziecka, geniusza, jakiego nikt w jego starym świecie nigdy na oczy nie widział. Lecz nawet te przypuszczenia nie sprawdziły się do końca. Dojrzewała, ale nie w każdym kierunku przebiegało to równie prędko. Rozwijała się do pewnego punktu, a potem proces ów zwyczajnie się zatrzymywał. Na przykład po tym, jak opanowała podstawy matematyki, straciła zupełnie zainteresowanie dla tego przedmiotu. Nauczyła się czytać i pisać, ale nigdy z żadną z tych umiejętności nie zrobiła niczego więcej. Wydawała się czerpać przyjemność z przeskakiwania od jednej nowej rzeczy do następnej i nigdy nie dało się racjonalnie wytłumaczyć, dlaczego dociera do tego właśnie miejsca, a nie dalej.

Nie przejawiała żadnego zainteresowania dla typowo dziecięcych zajęć. Nie zdarzyło się to ani razu. Zabawy z lalkami, rzucanie i łapanie piłki czy skakanie przez gumę były dla innych dzieci, nie dla niej. Mistaya pragnęła wiedzieć, z czego składają się różne przedmioty, w jaki sposób funkcjonują i do czego służą. Fascynowała ją przyroda. Wychodziła na długie spacery, które jak sądził Ben, znacznie przekraczały fizyczne możliwości tak małego dziecka. W ich trakcie nieustannie studiowała wszystko, co znajdowała wokół siebie, zadając różnorodne pytania i układając wszystko na półkach i w szufladach swej pamięci. Pewnego razu – była wówczas bardzo mała, miała zaledwie kilka miesięcy i już uczyła się mówić znalazł ją ze szmacianą lalką. Przez krótką chwilę myślał, że może się nią bawi, lecz ona spojrzała mu głęboko w oczy i zapytała tym swoim poważnym głosem, dlaczego wytwórca lalki wybrał ten właśnie, a nie inny szew, żeby przymocować jej kończyny.

Taka była Mistaya. Konkretna i niezwykle poważna. Kiedy zwracała się do niego, mówiła „ojcze". Nigdy „tato" czy „tatusiu". „Ojcze" albo „matko". Uprzejmie, ale dość oficjalnie. Jej pytania były poważne i nigdy nie traktowała ich lekką ręką. Ben również nauczył się ich nie lekceważyć. Kiedy pewnego razu się roześmiał, gdy powiedziała mu coś, co wydało mu się zabawne, obdarzyła go spojrzeniem, które sugerowało, że powinien dorosnąć. Nie chodzi o to, że nie potrafiła się śmiać albo że nie umiała dostrzegać zabawnych sytuacji w swoim życiu, lecz o to, że jej poczucie humoru było dość osobliwe. Bardzo często rozśmieszał ją Abernathy. Dokuczała mu niemiłosiernie; zawsze wyglądało to poważnie, jakby wcale nie miała zamiaru żartować, po czym nagle wybuchała szczerym śmiechem, właśnie wtedy, kiedy zaczynał pojmować, o co chodzi. Znosił to z zadziwiającym spokojem. Kiedy była małą dziewczynką, nieustannie jeździła na jego grzbiecie i szarpała go za uszy. Nie okazywała przy tym złośliwości, a jedynie figlarną swawolę. Abernathy nie zniósłby takiego traktowania ze strony żadnej innej żywej istoty. Odnosiło się natomiast wrażenie, że u Mistai nawet mu się to podoba.

Na ogół jednak uważała, że dorośli są ograniczeni i nudni.

Nie była zachwycona ich próbami kierowania nią i zapewniania jej ochrony. Nienajlepiej reagowała na słowo „nie" oraz na ograniczenia, które stawiali jej rodzice i nauczyciele. Nauczycielem był sam Abernathy, ale i on w prywatnej rozmowie wyznał, że jego droga uczennica często się nudzi na jego lekcjach. Do jej ochrony został wyznaczony Bunion, lecz gdy tylko nauczyła się chodzić, musiał dokonywać nie lada wysiłków, aby mieć ją cały czas w zasięgu wzroku. Kochała Bena i Willow i była do nich przywiązana, choć okazywała to w dziwny, pełen rezerwy sposób. Jednocześnie uważała, że są uwikłani w konwencje, na które w jej życiu nie ma miejsca.

Kiedy próbowali jej coś wyjaśniać, wyraz jej oczu jasno sugerował, że nie pojmują podstawowej prawdy o niej, bo gdyby tak było, nie traciliby na to czasu.

Miało się wrażenie, iż uważa, że dorośli są złem koniecznym w jej młodym życiu, więc im szybciej dorośnie, tym lepiej. To mogło wyjaśniać, często myślał Ben, dlaczego w ciągu jednego roku staje się starsza o dwa lata. To również mogło wyjaśniać, dlaczego od chwili gdy zaczęła mówić, zwracała się do dorosłych w dorosły sposób, używając pełnych, gramatycznie poprawnych zdań. Wystarczył jej jeden raz, żeby utrwalić w pamięci i odtworzyć nowy sposób wyrażania się.

Teraz, kiedy Ben prowadził z nią rozmowę, wyglądało to tak, jakby rozmawiał z samym sobą. Przemawiała do niego zupełnie w taki sam sposób, w jaki on zwracał się do niej. Szybko porzucił wszelkie próby zwracania się do niej jak do normalnego dziecka bądź też – niech Bóg broni – przemawiania do niej tonem protekcjonalnym, ponieważ mogłaby wówczas w ogóle stracić zainteresowanie dla tego, co mówi. Jeśli zwracało się do Mistai, tonem pobłażliwym, ona natychmiast przyjmowała ten sam ton w stosunku do swego rozmówcy.

W wypadku jego córki niełatwo było znaleźć prostą odpowiedź na pytanie, kto jest dzieckiem, a kto dorosłym.

Jedyną osobą, której problem dorosłości nie dotyczył, był Questor Thews. Związek Mistai z czarodziejem całkowicie różnił się od związków z innymi dorosłymi, nie wyłączając jej rodziców. Przy Questorze wydawała się dość zadowolona z tego, że jest dzieckiem. Nie rozmawiała z nim tak, jak na przykład z Benem. Z uwagą przysłuchiwała się wszystkiemu, co mówił, uważała na wszystko, co robił, i na ogół była zadowolona z tego, że w jakimś sensie jest jej przełożonym. Łączyły ich więzy, które czasami łączą dziadków z wnukami. Ben sądził, że dzieje się tak głównie z powodu magicznej mocy, którą włada czarodziej. Mistaya była nią zafascynowana, nawet wtedy, gdy nie wszystko przebiegało w sposób zaplanowany przez Questora, co zdarzało się nie tak znowu rzadko. Questor pokazywał jej zawsze jakieś sztuczki magiczne, eksperymentował przy niej z różnymi nowymi pomysłami. Uważał, aby nie wypróbowywać czegoś niebezpiecznego, kiedy Mistaya znajdowała się w pobliżu. Chodziła za nim wszędzie bądź przesiadywała z nim całe godziny w nadziei, że się jej uda ujrzeć choćby mały fragment tej siły, którą dysponował.

Z początku Ben martwił się tym. Wydawało mu się, że zainteresowanie Mistai magią bardzo przypomina wczesnodziecięcą fascynację ogniem, a nie chciał, aby się poparzyła.

Ona jednak nie prosiła o to, aby pozwolono jej wypróbować zaklęcia bądź runy, nie błagała o to, aby jej objaśnić działanie jakiegoś czaru, lecz z szacunkiem wysłuchiwała Questora, ostrzegającego ją przed niebezpieczeństwami wynikającymi z niewprawnego posługiwania się magią. Wyglądało na to, że sama nie chce próbować. Questor był dla niej po prostu kimś niezwykle osobliwym, kogo należy poznać, a nie naśladować. Było to dość dziwne, ale wcale nie bardziej niż cokolwiek innego związanego z Mistayą. Oczywiście jej ciążenie w stronę magii miało logiczny związek z jej pochodzeniem:  była dzieckiem zrodzonym z magii, jej antenatami były istoty czarodziejskie, w jej żyłach płynęła czarodziejska krew.

Jaki będzie efekt tego wszystkiego? – zastanawiał się Ben.

Mijał czas, a on czekał na rozwój wydarzeń. Nie tak sobie wyobrażał swego potomka, kiedy Willow powiedziała mu, że zostanie ojcem. Mistaya nie przypominała żadnego z dzieci, które do tej pory spotkał. Była w dużej mierze zagadką.

Kochał ją, uważał, że jest intrygująca i cudowna, i nie potrafił sobie wyobrazić życia bez niej. Skłoniła go do rewizji takich pojęć, jak „dziecko" i „rodzic", oraz zmuszała, aby codziennie na nowo się zastanawiał, w jakim kierunku zmierza jego życie.

Jednocześnie jednak przerażała go myśl – nie o tym, kim jest teraz, ale o tym, kim któregoś dnia może się okazać. Jej przyszłość przypominała mu podróż po rozległej, niezbadanej krainie, nad którą, jak się obawiał, nie będzie miał żadnej kontroli. Co mógłby uczynić, aby mieć pewność, że jej wędrówka przebiegnie spokojnie i bez przeszkód?

Willow, jak się wydawało, nie zaprząta sobie głowy tymi problemami. Bo też Willow podchodziła do sprawy wychowania dziecka w taki sam sposób jak do wszystkiego innego.

Życie stawia każdego przed wyborami, które należy podjąć, daje możliwości, z których należy skorzystać, oraz rzuca przeszkody, które trzeba pokonać – ona wszystko to robiła wtedy, gdy przychodziła właściwa pora, ani chwili wcześniej. Nie było sensu martwić się czymś, na co nie ma się wpływu. Każdy kolejny dzień z Mistayą był nowym wyzwaniem, z którym trzeba sobie było poradzić, i nową radością, którą należało się delektować. Willow dała córce tyle, ile mogła, i otrzymała w zamian tyle, ile było do wzięcia – i była za to wdzięczna.

Bez końca powtarzała Benowi, że Mistaya jest kimś wyjątkowym, dzieckiem różnych światów i różnych ras, istot czarodziejskich i ludzi, królów i mistrzów magii. Przeznaczenie wycisnęło na niej swoje piętno. W swoim czasie dokona czegoś cudownego. Muszą stworzyć takie warunki, aby jej to umożliwić. Muszą pozwolić jej dorosnąć w sposób, który jej odpowiada.

Tak, to wszystko jest jasne, pomyślał ponuro Ben. Łatwiej jednak powiedzieć, niż zrobić.

Patrzył na córkę, jak z głową podniesioną do góry wpatruje się w konary wielkiego dębu, i zastanawiał się, co jeszcze powinien uczynić. Czuł, że zadanie wychowywania jej przerasta go. Czuł się zbyt słaby, żeby dźwignąć ciężar jej osobliwej natury.

– Ben, czas na jedzenie – oznajmiła Willow, wyrywając go z zamyślenia. – Zawołaj Mistayę.

Podniósł się z wysiłkiem na nogi, odsuwając od siebie dręczące go myśli.

– Misty! – zawołał. Nie odwróciła się do niego, wciąż zapatrzona na drzewo. – Mistayo!

Żadnej reakcji. Stała jak posąg.

Questor Thews podszedł do niego z boku.

– Chyba znowu zatopiła się w swoim własnym małym świecie, mój panie. – Mrugnął do Bena, po czym złożył dłonie w trąbkę i przystawił do ust. – Mistayo, no chodź już! – rozkazał głosem prawie tak cienkim jak głos kobiety.

Odwróciła się, przez moment wahała, po czym pośpiesznie ruszyła do przodu, rozsiewając dookoła iskry słońca odbite w jej blond włosach i połyskując błyszczącymi z ożywienia szmaragdowymi oczami. Gdy przebiegała obok Questora Thewsa, uśmiechnęła się doń delikatnie.

Zdawało się, że prawie w ogóle nie dostrzega Bena.

Nocny Cień obserwowała, jak dziecko oddala się od dębu, aby przyłączyć się do pozostałych. Siedziała nieruchomo pod osłoną gałęzi, na wypadek gdyby komuś z nich przyszło do głowy zajrzeć w to miejsce. Nikt się tam jednak nie pokwapił.

Skupili się na jedzeniu i piciu, śmiejąc się i rozmawiając, obojętni na to, co się właśnie wydarzyło. Dziewczynka należała już teraz do niej; ziarno jej przyszłego zwycięstwa zostało zasiane głęboko w jej duszy i wystarczyło je tylko podlewać, aby w przyszłości wystąpić z roszczeniami o prawo do niej.

Ta chwila nadejdzie. Już wkrótce,  Plan, nad którym wiedźma od dawna pracowała, został uruchomiony. Kiedy dobiegnie końca, Ben będzie zniszczony.

Czerwonooka wrona dobrze pamiętała, a wspomnienia rozpalały ją niczym żywy ogień.

Minęły dwa lata, odkąd Nocny Cień uciekła z kabałowej szkatuły. Gorycz z powodu zdrady króla-marionetki nie opuszczała jej serca, tak jak i pamięć o nieudanej zemście na jego żonie i córce. Cierpliwie czekała na okazję, żeby znowu uderzyć. Holiday przeniósł ją do kabałowej szkatuły, uwięził w zamglonych krańcach labiryntu, odebrał tożsamość, ograbił z magicznej mocy, pozbawił możliwości obrony i podstępem skłonił ją, by mu się oddała. To, że żadne z nich nie zdawało sobie wówczas sprawy z tego, kim są, nie miało żadnego znaczenia. To, że magiczna moc potężnej istoty złapała ich w swoje sidła razem ze smokiem Strabo, było nieistotne. Tak czy inaczej to Holiday był za to odpowiedzialny. To on ujawnił jej słabość i sprawił, że zapałała doń uczuciem, jakim przysięgła sobie nigdy już nie obdarzyć żadnego mężczyzny. Zawsze go nienawidziła, co było jeszcze bardziej dotkliwe.

Wszystko to sprawiało, że nie mogła w żaden sposób pogodzić się z tym, co zaszło.

Podtrzymywała swoją wściekłość w stanie ciągłego wrzenia. Gotujący się w niej ból nie pozwalał zapomnieć i utrzymywał ją w przekonaniu o słuszności tego, co musi zrobić. Być może zadowoliłaby się dzieckiem urodzonym w Wielkiej Czeluści. Być może wystarczyłoby jej to, że odebrała je matce, a ją samą zniszczyła, zostawiając Holidayowi ten spadek jako karę za jego zdradę. Niestety, to nie nastąpiło. Interweniowały czarodziejskie istoty, które ją powstrzymały, i od tego czasu musiała żyć ze wspomnieniem wyrządzonej krzywdy.

Aż do chwili obecnej. Teraz dziewczynka była już na tyle duża i niezależna zarówno od ludzi, jak i czarodziejskich istot, aby chcieć odkrywać nie wyjawione jej jeszcze prawdy. Można było upomnieć się o nią innymi sposobami niż siłą. Mistaya byłaby dla Nocnego Cienia balsamem, którego wiedźma z Wielkiej Czeluści rozpaczliwie potrzebowała, aby się ponownie stać pełną osobą. Mała byłaby jednocześnie orężem potrzebnym jej, aby skończyć z Benem Holidayem.

Czerwonooka wrona spojrzała w dół, na to zgromadzenie rodziny i przyjaciół, i pomyślała, że są to ostatnie chwile szczęścia, jakimi się mogą cieszyć.

Po chwili zerwała się z pocętkowanego liśćmi półmroku i poszybowała w stronę swego domu.

 

 

RYDALL Z MARNHULL

Następnego ranka, gdy budzące się słońce dopiero zaczynało rozjaśniać wschodni horyzont łukiem srebrnej zorzy, a ziemia wciąż jeszcze ukrywała się pod mrokami nocy, Willow poderwała się z łóżka tak gwałtownie, że wyrwała tym Bena z głębokiego snu. Siedziała sztywna i drżała, z pościelą odrzuconą do tyłu, a jej ciało było zimne jak lód. Natychmiast przyciągnął ją do siebie i przytulił. Po chwili dreszcze zaczęły ustępować i pozwoliła się delikatnie wsunąć pod pościel.

– To było ostrzeżenie – powiedziała szeptem, kiedy ponownie odzyskała mowę. Leżała blisko niego, nieruchoma, jakby się obawiała, że zaraz ją coś uderzy. Jej twarz zniknęła, wtulona w pierś Bena.

– Coś ci się przyśniło? – zapytał, głaszcząc jej plecy i starając się ją uspokoić. Napięcie wciąż prężyło jej ciało. – Co to było?

– To nie był sen – powiedziała, ocierając się ustami o jego skórę. – To było ostrzeżenie. Przeczucie czegoś, co ma się wydarzyć. Czegoś strasznego. Odczułam przerażający mrok, który zalał mnie jak potężna rzeka, i czułam, jak w nim tonę.

Ben, ja nie mogłam oddychać.

– Już wszystko w porządku – rzekł spokojnie. – Jestem przy tobie.

– Nie – zareagowała natychmiast. – Na pewno nie jest w porządku. To przeczucie dotyczyło nas wszystkich: ciebie, mnie i Mistai. Ale najbardziej ciebie. Ben, jesteś w wielkim niebezpieczeństwie. Nie wiem, skąd ono przyjdzie, wiem jednak, że coś się zdarzy, i jeśli nie będziemy na to przygotowani, to... Zawiesiła głos, nie chcąc kończyć myśli.

Ben westchnął i przytulił ją mocniej. Jej długie szmaragdowe włosy spływały na jego ramiona i na poduszkę. Wiedział dobrze, że nie należy zadawać Willow pytań, gdy chodzi o sny i przeczucia. Stanowiły one nieodłączną część życia istot niegdyś czarodziejskich, które darzyły je takim samym zaufaniem, jak ludzie darzą intuicję. Rzadko się na nich zawodziły. W czasie snu Willow odwiedzały istoty czarodziejskie oraz zmarli. Udzielały jej wtedy rad i ostrzegały.

Z przeczuciami było trochę inaczej; nie dawały tej samej pewności, nie pojawiały się też tak często, lecz to nie umniejszało ich wartości. Skoro Willow była zdania, że coś im grozi, to rozsądniej będzie uwierzyć, że tak rzeczywiście jest.

– Nie było żadnej wskazówki, o jaki rodzaj zagrożenia może chodzić? – zapytał po chwili, starając się dowiedzieć czegoś więcej.

Nieznacznym ruchem głowy odpowiedziała przecząco.

– Będzie ono jednak ogromne. Nigdy nie czułam czegoś tak intensywnie, przynajmniej od czasu naszego spotkania. Przerwała. – Niepokoi mnie to, że nie wiem, skąd się to przeczucie wzięło. Zazwyczaj poprzedza je jakieś niewielkie wydarzenie, czasem jakaś aluzja bądź wzmianka. Sny są zsyłane przez kogoś, kto chce się podzielić z nami swymi myślami albo udzielić nam rady. Przeczucia natomiast nie mają kształtu, są niemymi widmami, których jedynym zadaniem jest ostrzec nas, przygotować na niepewną przyszłość. Nawiedzają nas w trakcie snu. Przyciągane są drobnymi niteczkami podejrzeń i wątpliwości, których zadaniem jest chronić nas przed czymś niespodziewanym. W naszym śnie otwierają się ścieżki, które na jawie pozostają zamknięte. Ścieżka, którą przywędrowało do mnie to przeczucie, musiała być naprawdę szeroka i prosta, bo jego rozmiary były iście monstrualne. – Przywarła do niego jeszcze mocniej, gdy odżyło w niej mrożące krew w żyłach wspomnienie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin