Ciekawe czasy - PRACHETT TERRY.txt

(532 KB) Pobierz

Terry Pratchett

Ciekawe czasy

***

Kiedy kurierski albatros przybywa z zadaniem przyslania "Wielkiego Maga", Rincewind zostaje wezwany do trapionego niepokojami Imperium Hongow, Sungow, Fangow, Tangow i McSweeneyow, gdzie decyduja sie losy tronu.Rincewindowi pomaga Cohen Barbarzynca, a takze napedzany mrowkami komputer HEX, fraktalny motyl pogody ze skrzydelkami Mandelbrota oraz przerazajaca, choc dosc powolna armia, zlozona z szesciu staruszkow - Srebrna Orda.

Ich misja jest albo obronic, albo zdobyc Zakazane Miasto Hunghung. Niestety, instrukcje nie sa jasne...

***

Jest miejsce, gdzie bogowie tocza gry losami ludzi, na planszy, ktora jest rownoczesnie zwyklym polem gry i calym swiatem. A Los zawsze wygrywa.Los zawsze wygrywa. Wiekszosc bogow rzuca koscmi, ale Los gra w szachy i nikt sie nie orientuje - dopoki nie jest za pozno - ze przez caly czas mial dwie krolowe.

Los wygrywa. Przynajmniej taka panuje opinia. Cokolwiek sie zdarzy, ludzie potem mowia, musialo byc zrzadzeniem Losu* [przyp.: Ludzie rzadko kiedy sa w tym konsekwentni, podobnie jak w przypadku cudow. Kiedy dzieki niezwyklemu zbiegowi okolicznosci ktos uniknie pewnej smierci, mowia, ze to prawdziwy cud. Lecz kiedy ktos ginie wskutek dziwnego ciagu wydarzen - olej rozlany akurat w tym miejscu, bariera zabezpieczajaca peknieta wlasnie tu - to takze musial byc cud. Fakt, ze zdarzenie nie bylo mile, nie oznacza jeszcze, ze nie bylo cudowne.].

Bogowie moga przybierac dowolna postac, a jedynym aspektem, ktorego zmienic nie potrafia, sa oczy, zdradzajace ich prawdziwa nature. Oczy Losu to wlasciwie nie oczy - jedynie czarne otwory ukazujace nieskonczonosc z jasnymi plamkami czegos, co moze jest gwiazdami, jednak moze tez byc czyms zupelnie innym.

Teraz zamrugal nimi i usmiechnal sie do wspolgraczy z ta wyzszoscia, jaka demonstruja zwyciezcy tuz przed zostaniem zwyciezcami.

-Oskarzam Najwyzszego Kaplana w Zielonej Szacie w bibliotece, z dwurecznym toporem - oswiadczyl.

I wygral.

Rozpromienil sie.

-Nikt nie lubi takich, czo nie umieja wygrywac - burknal Offler, Bog Krokodyl, poprzez kly.

-Chyba dzisiaj sobie sprzyjam - stwierdzil Los. - Moze ktos zagra w cos innego?

Bogowie wzruszyli ramionami.

-Szaleni Wladcy? - zaproponowal Los. - Nieszczesni Kochankowie?

-Mam wrazenie, ze zgubilismy do nich zasady - przypomnial Slepy Io, przywodca bogow.

-A moze w Marynarzy Wyrzuconych przez Sztorm na Brzeg?

-Zawsze wygrywasz - mruknal Slepy Io.

-Susze i Powodzie? - Los nie ustepowal. - To latwe.

Cien padl na plansze. Bogowie uniesli glowy.

-Och - mruknal Los.

-Niech rozpocznie sie gra - rzekla Pani.

Od niepamietnych czasow toczyly sie dyskusje, czy nowo przybyla w ogole jest boginia. Z cala pewnoscia nikt do niczego nie doszedl, oddajac jej czesc; miala tez sklonnosc do pojawiania sie wtedy, kiedy najmniej jej oczekiwano - jak chocby w tej chwili. A ludzie, ktorzy pokladali w niej wiare, rzadko przezywali. Kazda zbudowana dla niej swiatynia z pewnoscia bylaby wkrotce trafiona piorunem. Lepiej zonglowac toporami na linie, niz wymawiac jej imie. Mozna ja okreslic kelnerka w saloonie Ostatniej Szansy.

Zwykle nazywano ja Pania, a oczy miala zielone - nie tak jak ludzkie oczy sa zielone, ale szmaragdowe od brzegu do brzegu. Podobno byl to jej ulubiony kolor.

-Och - powtorzyl Los. - A w co zagramy?

Usiadla naprzeciw niego. Zebrani bogowie spojrzeli z ukosa po sobie. Widowisko zapowiadalo sie ciekawie. Ta dwojka byla odwiecznymi wrogami.

-Moze... - zawahala sie. - Potezne Imperia?

-Nie, tego nie cierpie - burknal Offler, przerywajac milczenie. - Wszyszczy na konczu gina.

-Tak - zgodzil sie Los. - W samej rzeczy. - Skinal Pani glowa i po chwili tonem, jakim zawodowi gracze mowia "As bierze?", zapytal: - Upadek Wielkich Rodow? Przeznaczenie Narodow Wiszace na Cienkiej Nitce?

-Oczywiscie.

-Doskonale. - Los machnal dlonia ponad plansza. Pojawil sie swiat Dysku.

-A gdziez zagramy?

-Na Kontynencie Przeciwwagi - odparla Pani. - Gdzie piec szlachetnych rodow od wiekow walczy ze soba nawzajem.

-Naprawde? A jakiez to rody? - zainteresowal sie Io. Rzadko miewal do czynienia z pojedynczymi ludzmi. Na ogol zajmowal sie gromami i blyskawicami, wiec z jego punktu widzenia jedynym celem istnienia ludzkosci bylo dac sie przemoczyc, a w niektorych sytuacjach przypalic.

-Hongowie, Sungowie, Tangowie, McSweeneyowie i Fangowie.

-Oni? Nie wiedzialem, ze sa szlachetni.

-Wszystkie sa bardzo bogate, wszystkie wybily lub zameczyly na smierc miliony ludzi jedynie dla swej zachcianki lub z dumy - wyjasnila Pani.

Bogowie ze zrozumieniem pokiwali glowami. Z cala pewnoscia bylo to zachowanie szlachetne. Sami by tak postapili.

-McSzfeeneyowie? - zdziwil sie Offler.

-Rod bardzo stary i szacowny - zapewnil Los.

-Aha.

-I teraz walcza miedzy soba o imperium - stwierdzil Los. - Bardzo dobrze. Ktorymi chcesz zagrac?

Pani spojrzala na rozwinieta przed nimi historie.

-Hongowie sa najpotezniejsi - zauwazyla. - Nawet w czasie naszej rozmowy opanowali kolejne miasta. Widze, ze Los gotuje im zwyciestwo.

-Zatem, bez watpienia, wybierzesz slabszy rod.

Los znowu skinal reka. Pojawily sie figury i pionki. Zaczely poruszac sie na planszy, jakby posiadaly wlasne zycie. Naturalnie, tak wlasnie bylo.

-Jednakze - rzekl - zagramy bez kostek. Nie ufam ci przy kostkach. Rzucasz je tam, gdzie ich nie widze. Zagramy stala, taktyka, polityka i wojna.

Pani kiwnela glowa.

Los przyjrzal sie swojej przeciwniczce.

-Twoj ruch? - zapytal.

Usmiechnela sie.

-Juz go wykonalam.

Spuscil wzrok.

-Ale nie widze twoich figur na planszy.

-Nie ma ich jeszcze na planszy - odparla.

Rozprostowala palce.

Na dloni miala cos czarno-zoltego. Dmuchnela na to, a wtedy rozlozylo skrzydelka.

To byl motyl.

Los zawsze wygrywa...

Przynajmniej kiedy ludzie trzymaja sie zasad.

***

Wedlug filozofa Ly Tin Wheedle'a najwieksza obfitosc chaosu mozna znalezc tam, gdzie szuka sie porzadku. Chaos zawsze pokonuje porzadek, gdyz jest lepiej zorganizowany.

***

To motyl burz.Skrzydelka ma nieco bardziej wystrzepione niz u pospolitych motyli. W rzeczywistosci, dzieki fraktalnej naturze wszechswiata, oznacza to, ze te postrzepione brzegi sa nieskonczone - tak jak nieskonczona jest dowolna linia brzegowa, mierzona z ostateczna, mikroskopowa dokladnoscia. A jesli nawet nie, to przynajmniej jest tak bliska nieskonczonej, ze w pogodne dni mozna stamtad zobaczyc sama Nieskonczonosc.

Zatem, skoro maja nieskonczenie dlugi obwod, same skrzydla - to logiczne - musza byc nieskonczenie wielkie.

Byc moze, wydaja sie miec rozmiar odpowiedni dla motyla, ale tylko dlatego, ze istoty ludzkie zawsze przedkladaja zdrowy rozsadek nad logike.

Kwantowy motyl pogody (Papilio tempestae) ma calkiem zwyczajny zolty kolor, choc mandelbrotowskie desenie na skrzydelkach powinny wzbudzic zainteresowanie. Jego najbardziej niezwykla cecha jest zdolnosc wplywania na pogode.

Wszystko zaczelo sie prawdopodobnie od typowej walki o przetrwanie - nawet wyjatkowo glodnemu ptakowi moglo przeszkodzic w posilku niewygodnie zlokalizowane tornado* [przyp.: Zwykle o srednicy rzedu szesciu cali.]. Potem ta zdolnosc stala sie zapewne drugorzedna cecha plciowa, jak barwne upierzenie u ptakow albo worki gardlowe niektorych zab. Popatrz na mnie, mowil samiec, leniwie trzepoczac skrzydelkami w listowiu tropikalnego lasu. Moze i mam calkiem nieciekawe zolte ubarwienie, ale za dwa tygodnie, o tysiac mil stad, Silne Szkwaly spowoduja Chaos na Drogach.

To motyl burz.

Porusza skrzydelkami...

***

Oto swiat Dysku, sunacy w przestrzeni na grzbiecie gigantycznego zolwia.Wiekszosc swiatow czyni tak na pewnym etapie ich percepcji. To kosmologiczna wizja, do jakiej ludzki umysl zostal zaprogramowany.

Na plaskowyzu czy rowninie, w zamglonej dzungli czy milczacej czerwonej pustyni, na bagnach czy wsrod trzcin, a wlasciwie w kazdym miejscu, gdzie na widok nadchodzacego czlowieka cos zsuwa sie z pluskiem z plynacej klody, ma miejsce jedna z wersji ponizszego dialogu. Jest to kluczowy, choc wczesny punkt rozwoju mitologii plemiennej.

-Widziolzes to?

-Co?

-Wlasnie plumnelo z tej klody.

-Taa? I co?

-Tak se mysle... se mysle... znaczy mysle, ze swiat to tak se lezy na grzbiecie jakiegos takiego.

Chwila milczenia, gdy przedstawiona hipoteza astrofizyczna zostaje rozwazona, po czym...

-Caly swiat?

-Pewno. Ale kiedy mowiem: jakis taki, chodzi mi o takiego wielkiego.

-Musi byc wielki, ni ma co.

-Znaczy... strasznie wielki.

-Zabawne chyba, ale... lapiem, o co biega.

-Ma sens, nie?

-Ma sens, jasne. Tylko...

-Co?

-Mam nadzieje, ze on nigdy nie plumnie.

Lecz to jest prawdziwy Dysk, ktory ma nie tylko zolwia, ale i cztery ogromne slonie, na ktorych spoczywa rozlegly, obracajacy sie wolno krag swiata* [przyp.: Ludzie zastanawiaja sie, jak to mozliwe, poniewaz taki slon swiata raczej nie moglby zbyt dlugo dzwigac wirujacego ciezaru bez powaznych otarc i nawet oparzen. Ale rownie dobrze mozna by pytac, dlaczego os planety nie skrzypi albo jaki dzwiek wydaje kolor zolty.].

Jest tu Morze Okragle, mniej wiecej w polowie drogi miedzy Osia i Krawedzia. Wokol niego leza krainy, ktore - wedlug Historii - definiuja cywilizacje, to znaczy sa w stanie utrzymac historykow. Te krainy to: Efeb, Tsort, Omnia, Klatch i rozlegle miasto-panstwo Ankh-Morpork.

Ta opowiesc jednak rozpoczyna sie gdzie indziej: w miejscu gdzie pewien czlowiek lezy na tratwie unoszacej sie w wodach blekitnej, zalanej sloncem laguny. Podpiera glowe rekami. Jest szczesliwy - w jego przypadku to stan tak rzadki, ze niemal bez precedensu. Czlowiek pogwizduje prosta melodyjke i macha nogami w krysztalowo czystej wodzie.

Ma rozowe stopy z dziesiecioma palcami, ktore wygladaja jak male rozowe serdelki.

Z punktu widzenia sunacego nad rafa rekina wygladaja jak drugie sniadanie, obiad i podwieczorek.

***

J...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin