Mysl Tysiackrotna - BAKKER R. SCOTT.txt

(995 KB) Pobierz

Bakker R. Scott

Mysl Tysiackrotna

Tytul oryginalu: The Thousandfold Thought

Copyright (C) 2006 by R. Scott Bakker Copyright for the Polish translation (C) 2007 by Wydawnictwo MAG Redakcja:Maria Rawska Korekta:

Urszula Okrzeja Ilustracja na okladce:

David Rankine Opracowanie graficzne okladki:

Jaroslaw Musial

Projekt typograficzny, sklad i lamanie:

Tomek Laisar Frun

ISBN 978-83-7480-046-4

Wydanie I

Wydawca:

Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax (0-22) 8134743 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl

TINIE i KEITHOWI

z wyrazami milosci Uganiajac sie za tym, co zgubili po tamtej stronie, natykaja sie tylko na wlasna nicosc. Zeby nie wypasc z szarej rzeczywistosci, w ktorej, jako niepoprawni realisci, czuja sie u siebie w domu, sens, ktorym sie napawaja, zrownany zostaje z nonsensem, przed ktorym uciekaja.

Zgnily czar nie rozni sie od zgnilej egzystencji, ktora opromienia.

Theodor Adorno, "Minima Moralia" (przelozyla Malgorzata Lukasiewicz) Po przejsciu od wyzszego do nizszego stanu zawsze pozostaja ruiny, tajemnice oraz zalegajacy, bezimienny gniew. Spojrzcie. Tu spoczywaja umarli ojcowie.

Cormac Mccardiy, "Blood Meridian"

ROZDZIAL 1

Moje serce usycha, a intelekt zbiera sily. Powody - rozpaczliwie szukam powodow.Czasem mam wrazenie, ze za kazdym napisanym slowem stoi wstyd.

Drusas Achamian, "Kompendium pierwszej wojny swietej" Wczesna wiosna, Rok Kla 4112, Enathpaneah Byly czasy, gdy przyszlosc Achamiana wyznaczalo przyzwyczajenie, twardy rytm dni spedzanych na harowce w cieniu ojca. Rankiem swedzialy go palce, po poludniu palily plecy.

Zlowione ryby lsnily srebrzyscie w blasku slonca. Jutro stawalo sie kolejnym dzisiaj, a dzisiaj przeradzalo sie we wczoraj, jakby czas byl zwirem w toczacej sie beczce, zawsze zataczajacym ten sam krag. Spodziewal sie wowczas tylko tego, co juz zniosl przedtem, byl przygotowany jedynie na to, co juz sie wydarzylo. Przyszlosc byla niewolnica przeszlosci.

Zmieniala sie jedynie wielkosc jego dloni.

Ale teraz...

Zdyszany szedl przez ogrod na dachu kwatery Proyasa. Nocne niebo bylo bezchmurne, na czarnym tle rysowaly sie gwiazdozbiory. Na wschodzie pojawil sie Uroris, na zachodzie opadal ku horyzontowi Cep. W oddali widac bylo wokolo brzegi Niecki, chaos granatowych sylwetek budynkow rozswietlonych punkcikami pochodni. Z ulic na dole dobiegaly krzyki, melancholijne i zarazem pelne szalonej radosci.

Na przekor rozsadkowi Ludzie Kla zatriumfowali nad poganami. Caraskand znowu stal sie wielkim inrithijskim miastem.

Achamian przedarl sie przez jalowcowy zywoplot, zaczepiajac szata o ostre galezie.

Wieksza czesc ogrodu byla martwa, ziemie zryto i przekopano podczas glodu. Zatrzymal sie przy pustym rynsztoku, a potem zdeptal wyschnieta trawe, uklepujac ja na ksztalt dywanu, i ukleknal. Nadal trudno mu bylo zaczerpnac tchu.

Nie bylo juz ryb. Dlonie juz nie krwawily, gdy rankiem zaciskal piesci. A przyszlosc... zerwala sie z lancucha.

-Jestem uczonym powiernikiem - wyszeptal przez zacisniete zeby.

Uczeni powiernicy. Kiedy ostatnio z nimi rozmawial? To on podrozowal i do niego nalezal obowiazek utrzymywania kontaktu. Fakt, ze nie robil tego przez tak dlugi czas, z pewnoscia wyda sie im niewytlumaczalnym zaniedbaniem. Uznaja go za szalenca. Zazadaja niemozliwego. A jutro...

Wszystko zawsze sprowadzalo sie do problemu jutra.

Zacisnal powieki i zaintonowal pierwsze slowa. Kiedy otworzyl oczy, ujrzal blady krag swiatla, jakie rzucaly pod jego kolanami cienie niezliczonych zdzbel trawy. Przez te mozaike biegl chrzaszcz, rozpaczliwie uciekajacy przed czarnoksieskim aspektem Achamiana. Uczony powiernik nie przestawal mowic. Jego dusza naginala sie do slow, dajac oddech abstrakcjom, myslom, ktore nie nalezaly do niego, znaczeniom przenikajacym do samych fundamentow swiata. Grunt pochylil sie niespodziewanie i nagle tutaj nie znaczylo juz "tutaj", lecz "wszedzie". Chrzaszcz, trawa, nawet Caraskand, wszystko to zniknelo.

Poczul smak wilgotnego powietrza Atyersus, wielkiej cytadeli Szkoly Powiernikow, w ustach nie swoich, ale kogos innego... Nautzery.

Do gardla podszedl mu fetor morskiej wody i gnijacych wymiocin. Fale bily o brzeg.

Czarne wody klebily sie pod mrocznym niebem. Rybitwy unosily sie w oddali niczym zapowiedz cudu.

Nie... nie tutaj.

Znal to miejsce tak dobrze, ze az zapaskudzil sie z przerazenia. Od smrodu dopadly go mdlosci. Zatkal usta i nos, spojrzal na fortyfikacje... stal na szczycie drewnianego szafotu.

Dokad okiem siegnac, majaczyl nad nim calun wiszacych trupow.

Dagliash.

Gdzie tylko mury zwracaly sie ku morzu, od podstawy az po blanki przybito gwozdziami niezliczone tysiace: tu wojownik o lnianej grzywie powalony w sile wieku, owdzie niemowle przybite przez usta jak wieniec laurowy. Ciala owinieto rybackimi sieciami, Achamian sadzil, ze po to, by rozklad wiezadel ich nie znieksztalcil. U podstawy siec zwisala luzno, obciazona niezliczonymi czaszkami i innymi ludzkimi szczatkami. Wokol tej makabrycznej ukladanki krazyly wrony i rybitwy, a nawet kilka gluptakow. Najwyrazniej ptaki zapamietal najlepiej.

To miejsce snilo mu sie wiele razy. Mur Umarlych, do ktorego przybito Seswathe, pojmanego po upadku Tryse, by na wlasne oczy ujrzal chwale Rady.

Nautzera wisial tuz obok. Uda i przedramiona przebito mu gwozdziami. Byl nagi, tylko na szyi mial Agoniczny Kolnierz. Sprawial wrazenie ledwie przytomnego.

Achamian splotl drzace dlonie i scisnal je tak mocno, ze zahamowal doplyw krwi.

Dagliash byla ongis potezna straznica, spogladajaca ponad pustkowiami Agongorei na polozone po drugiej stronie Golgotterath. Jej wiez bronili mieszkancy Aorsi, ludzie o twardych sercach. Teraz stala sie tylko kolejnym etapem zaglady swiata. Aorsi zginelo, jego mieszkancow wymordowano, a wielkie miasta Kuniuri przerodzily sie w martwe skorupy.

Nieludzie uciekli do swych gorskich warowni, a ocalale panstwa Wysokich Norsirajow - Eamnor oraz Akksersja - walczyly o przetrwanie.

Od chwili przybycia Nie-Boga minely trzy lata. Achamian wyczuwal za zachodnim horyzontem jego zlowroga obecnosc. Zapowiedz zaglady.

Nagly powiew obryzgal go zimna piana.

Nautzero, to ja, Acha...

Przerwal mu udreczony krzyk. Czarnoksieznik skulil sie ze strachu, choc wiedzial, ze nic mu nie grozi. Zacisnal rece na zakrwawionym drewnie..

Na innym poziomie pomostu, nizej na murach, nad miotajacym sie cieniem pochylal sie Bashrag. Z wielkich jak piesci znamion pokrywajacych jego skore zwisaly dlugie czarne wlosy. Na obu ogromnych, straszliwych policzkach widnialy wykrzywione, szczatkowe twarze. Bestia wyprostowala sie nagle - kazda jej noga byla trzema polaczonymi w calosc nogami, kazda reka trzema rekami - unoszac bladego mezczyzne nabitego na dlugi jak wlocznia gwozdz. Nieszczesnik wierzgal jeszcze przez chwile niczym niemowle wyciagniete z balii. Potem Bashrag oparl go o sterte trupow i zaczal walic w gwozdz poteznym mlotem, szukajac niewidocznych gniazd czopow. Nad murami poniosly sie kolejne krzyki. Monstrum szczeknelo zebami w ekstazie.

Unieruchomiony Achamian przygladal sie, jak Bashrag wbija drugi gwozdz w miednice ofiary. Krzyki nabraly oblakanczej intensywnosci. Wtem na czarnoksieznika padl cien.

-Bol - rzekl ktos niskim glosem, tak blisko, jakby szeptal mu do ucha.

Achamian gwaltownie zaczerpnal tchu. Niespodziewanie pluca wypelnilo mu cieple powietrze Caraskandu.

Jego Piesn zachwiala sie na chwile pod wplywem tego przypomnienia prawdziwego porzadku swiata. Ujrzal przelotnie Wzgorze Bawolu na tle gwiazd. Potem zobaczyl, ze stoi nad nim Mekeritrig gapiacy sie na Nautzere, ktory wisial, wciaz zywy, posrod rozdziawionych ust i wyciagajacych sie rozpaczliwie konczyn.

-Bol i degradacja - ciagnal Nieczlowiek glosem pelnym niemozliwych dla ludzi brzmien.

-Kto by pomyslal, ze w tych dwoch slowach mozna odnalezc zbawienie, Seswatho?

Mekeritrig stal w dziwnie afektowanej pozie nieludzkich Ishroi, wciskajac splecione dlonie w dol plecow. Mial na sobie toge z czarnego adamaszku, na ktora wlozyl kolczuge z nimilu. Jej pierscienie wykuto na podobienstwo splecionych ze soba zurawi. Kawalki nimilowego lancucha opadaly na ziemie razem z plisami togi.

-Zbawienie... - wydyszal Nautzera glosem Seswathy, podnoszac opuchniete oczy na ksiecia Nieludzi. - Czy to zaszlo juz tak daleko, Cet'ingiro? Czy tak niewiele pamietasz?

Przez nieskazitelna twarz Nieczlowieka przemknal wyraz przerazenia. Jego zrenice staly sie waskie jak kreski postawione gesim piorem. Po tysiacleciach praktykowania czarow pietno noszone przez Quya siegalo znacznie glebiej niz u ludzkich czarnoksieznikow ze szkol - jak indygo porownane z woda. Pomimo swej nadnaturalnej urody i bialej niby porcelana skory wydawali sie wyniszczeni, zwiedli i poczerniali niby wypalona skorupa, ozywiona, lecz pusta. Niektorzy byli ponoc naznaczeni tak gleboko, ze wystarczylo, by staneli na odleglosc wyciagnietej reki od chorae, a juz zaczynali zmieniac sie w sol.

-Pamietam? - Mekeritrig odpowiedzial gestem zalosnym, a zarazem majestatycznym. - Wznioslem wielki mur...

Jakby na podkreslenie jego slow na gigantyczna budowle padly promienie slonca, ogrzewajac umarlych swym karmazynowym blaskiem.

-To ohyda! - warknal Nautzera.

Sieci lopotaly wokol wiszacych trupow. Po prawej stronie, w miejscu gdzie biegnacy po luku mur niknal mu z oczu, Achamian zauwazyl gnijace ramie, ktore kolysalo sie miarowo, jakby chcialo ostrzec nadplywajace statki.

-Tak samo jak wszystkie pomniki, wszystkie monumenty - zauwazyl Mekeritrig, opuszczajac podbrodek do prawego ramienia w nieludzkim gescie przytakniecia. - Czym one sa, jesli nie protezami wyrazajacymi nasza bezradnosc, nasza nieudolnosc? Moze bede zyl wiecznie, ale moj byt, niestety, jest bytem smiertelnika. Twoje cierpienie staje sie moim zbawieniem, Seswatho.

-Nie, Cet'ingiro... - Gdy Achamian uslyszal, z jakim wysilkiem Seswatha mowil, ocz...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin