Krytyczna Terapia - PALMER MICHAEL.txt

(666 KB) Pobierz
PALMER MICHAEL





Krytyczna Terapia





MICHAEL PALMER





(Extreme measures)Przelozyl Andrzej Krolicki





1





PodziekowaniaJestem gleboko wdzieczny Erykowi Radackowi za iskre, Donnie Prince i Susan Terry za dobre rady, doktorowi Scottowi Fisherowi za ocene i uwagi krytyczne, Noelle za jej cierpliwosc, Beverly Lewis za zreczne zredagowanie, Jane Rotrosen Berkey, za to ze byla kims wiecej niz agentem literackim, oraz Billowi W. i doktorowi Bobowi za dostarczenie mi materialow, ktore umozliwily napisanie tej ksiazki.

Ponadto specjalne podziekowania skladam doktorowi Wadeowi Davisowi.

Mam nadzieje, ze kiedys sie spotkamy.





M. P.





Falmouth, Massachusetts.





3





Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.





PROLOG





7 LipcaNapis, namalowany nierownymi, czarnymi literami na dwustopowej szarej desce, pochodzacej ze starej stodoly, glosil: CHARiTY, UTAH. 381 MIESZK.

Byl podziurawiony kulami i wbity do gory nogami miedzy dwoma gestymi krzakami jalowca.

Marilyn Colson nie zauwazylaby go, gdyby nie potknela sie o korzen i nie upadla ciezko na twardy, pylisty grunt pustyni.

To odkrycie odwrocilo jej uwage od najnowszego z rosnacej kolekcji siniakow i zadrapan, zapobiegajac - przynajmniej chwilowo - kolejnemu atakowi slownemu na meza.

Ich czteroletnie malzenstwo rozpadalo sie, zanim jeszcze zmienili te wakacje w ostatni pomnik egocentryzmu Richarda.

Teraz, o ile chodzilo o Marilyn, szybko zblizalo sie do konca.

Richard nalegalby wybrali sie w te "czterokolowa podroz wszedzie i nigdzie" pozyczonym dzipem.

Podobno umial go naprawic z zamknietymi oczami, lecz samochod zepsul sie, Bog wie ile mil od najblizszej osady, i oczywiscie potrzebna czesc byla jedyna, ktorej Richard nie zabral.

Tez mi psycholog!

Ten facet nigdy nie potrafil zrozumiec innego punktu widzenia poza swoim wlasnym.

Marilyn odczepila kilka rzepow od swojego podkoszulka.

Kiedy, a wlasciwie, na rany Chrystusa, jesli wroca do Los Angeles, zatelefonuje do Morta Grubera i powie mu, zeby zajal sie formalnosciami rozwodowymi.

I to, zadecydowala podnoszac sie ze zloscia z ziemi, jest to.

Wyrwala znak, zdmuchnela z niego kurz i podniosla do gory, zeby zobaczyl go maz.

-Ofiarowuje ci - zatoczyla szeroki luk deska, wskazujac nagie, pofaldowane, porosniete krzakami pustkowie - Charity w stanie Utah.

Siedzibe najwiekszego, najsprawniejszego warsztatu naprawczego dzipow po tej stronie...

-Marilyn, czy nie mozesz przestac choc na chwile? Powiedzialem juz, ze mi przykro.

-Nie, nie powiedziales.

-Tak, do licha. Wiecznie cie przepraszam. Czekaj, daj mi obejrzec ten znak.

Przez chwile ogladal tablice, a pozniej odrzucil ja na bok i wyjal ze swego plecaka postrzepiona mape, poplamiona potem.

-Nie ma go tu.

-Richard, na wypadek, gdybys tego nie zauwazyl, tutaj tez go nie ma.

-O Boze, ale jestes zlosliwa.

-Nie, Richardzie. Jestem zagubiona.

Zagubiona i brudna, i obolala, i glodna, i zla, i... i zmarznieta.

Zerknela na zamglone slonce zapadajace za horyzont.

-Niech to szlag! - warknela nagle.

-Niewazne jak. Wynosze sie stad w cholere.

Ciezko pracuje, rownie ciezko jak ty. A nawet ciezej.



Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

To takze moje wakacje i chce jesc we francuskiej restauracji i spac w czystej poscieli i wziac pieprzona kapiel w wannie z hydromasazem.

Odwrocila sie i wdrapala na kamieniste zbocze najblizszego pagorka z lancucha niewysokich wzgorz, ktore zdawaly sie ciagnac od jednego kranca horyzontu po drugi.

-Marilyn, zejdz tu.

Mowie ci, nie zabladzilismy.

Wiem dokladnie, gdzie jestesmy, z dokladnoscia do jednej mili. Mozemy przenocowac tutaj, a rano ruszyc na wschod. Do poludnia dotrzemy do autostrady numer piecdziesiat. Zobaczysz, ze... Marilyn?

Kobieta stala nieruchomo na szczycie pagorka.

Potem, powoli, odwrocila sie do mezczyzny.

-Richard - zawolala - moze lepiej wejdz tutaj.

Mysle, ze wlasnie znalazlam Charity w stanie Utah.

Miasteczko, lezace mniej wiecej mile dalej na poludnie, wtulilo sie w doline otoczona ze wszystkich stron wzgorzami.

Zdawalo sie skladac z niebrukowanej glownej ulicy, zaczynajacej sie i konczacej na pustyni, oraz dwoch lub trzech bocznych uliczek.

Na wschodzie i polnocy ciagnely sie jakies pola.

Budynki stojace przy ulicach upiornie jarzyly sie w gasnacym swietle, bardziej przypominajac hollywoodzka dekoracje niz zamieszkana osade.

-Myslisz, ze to wymarle miasto? - zapytal Richard, gdy zeszli po stoku w suchy parow, tracac z oczu niskie zabudowania z cegly i desek.

-Mozliwe, ale teraz sa w nim ludzie.

Przysieglabym, ze widzialam swiatla w dwoch oknach.

Boze, naprawde sie wkurze, jesli nie bedzie tam prysznica z ciepla woda.

-Prawdziwa z ciebie ksiezniczka, Marilyn. Wiesz?

-A z ciebie... no, zapomnijmy o tym.

Sluchaj, moze oglosilibysmy jakies zawieszenie broni, przynajmniej dopoki to sie nie skonczy?

-Pewnie, ale to ty...

-Richard, prosze...

Przez jakis czas szli korytem wyschnietej rzeki, a potem potruchtali na lagodne wzniesienie, ktore nagle zakonczylo sie malym, zadbanym poletkiem kukurydzy - idealnie rowne rzedy lodyg, siegajacych im powyzej glowy, otaczal gesty plot z drutu kolczastego.

-Coraz dziwniej i dziwniej - rozmyslal glosno Richard.

Marilyn juz dotarla na drugi koniec poletka.

-Richard, chodz! - zawolala.

-Skad, do diabla, biora tu wode?

-Jesli sie pospieszysz, bedziesz mogl ich zapytac - powiedziala Marilyn, wskazujac na droge, gdzie, dwadziescia czy trzydziesci jardow dalej, spokojnie oddalali sie jacys dwaj mezczyzni.

Oprocz nich na czystej ulicy nie bylo nikogo. Zadnych samochodow, rowerow ani innych ludzi.

-Przepraszam! - krzyknela.

-Hej, wy dwaj, przepraszam...

Mezczyzni obejrzeli sie na nia, a potem poszli dalej.

-Richard, trzeba zawolac glosniej, moze bys mi pomogl?

Nie czekajac na odpowiedz, Marilyn ruszyla za tamtymi.





5





Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

W tym momencie w glosnikach umocowanych na slupach wzdluz ulicy rozleglo sie bicie dzwonu. Niemal natychmiast z budynkow wylonili sie jacys ludzie i poszli za tamtymi dwoma mezczyznami.

Marilyn stanela jak wryta.

Po jej prawej rece, ze sklepu opatrzonego szyldem gloszacym po prostu SKLEP, wyszla kobieta.

Wygladala na czterdziestoparoletnia, chociaz jej przygarbione ramiona i rozczochrane wlosy uniemozliwialy dokladna ocene.

Nosila perkalowa bluzke z krotkimi rekawami i spodnie koloru khaki. Na piersi miala przyszyta late z napisem MARY, wyhaftowanym zlotymi literami.

-Przepraszam - zwrocila sie do niej Marilyn.

Kobieta spojrzala na nia obojetnie.

-Nazywam sie Marilyn Colson.

To moj maz, Richard. Jestesmy z Los Angeles i wybralismy sie na wycieczke i...

Widzac puste spojrzenie kobiety, Marilyn urwala w polowie zdania.

-Rozumie pani, co mowie?

-Ja... rozumiem... - odezwala sie tamta.

-I moze pani nam pomoc? Skierowac nas do hotelu?

-Hotelu...?

-Tak. Na nocleg.

Marilyn zaczekala kilka sekund na odpowiedz, a potem odwrocila sie do meza.

-Do licha, Richard, moze podszedlbys tu i pomogl mi? Z ta kobieta jest cos nie tak.

-To narkomanka - rzekl krotko Richard.

-Co?

-Narkomanka.

Spojrz na slady igiel na jej ramionach. Pewnie jest nacpana po uszy albo zupelnie otepiala.

-Co mamy robic?

-No coz, na poczatek chyba powinnismy byc mniej agresywni.

-Idz do diabla.

-A potem powinnismy znalezc kogos innego, z kim mozna porozmawiac.

-Mozecie zaczac od porozmawiania ze mna - rozlegl sie glos za ich plecami.

Colsonowie odwrocili sie.

Marilyn krzyknela cicho.

Niecale dziesiec stop od nich stal jakis mezczyzna, wysoki i chudy, w dzinsach, mysliwskiej kurtce i czapeczce baseballowej. Do pasa mial przypieta krotkofalowke.

Dubeltowka, ktora trzymal w zgieciu prawej reki, byla wycelowana w miejsce znajdujace sie tuz pod ich nogami.

-Mozesz juz isc na obiad, Mary - powiedzial.

-Inaczej nie dostaniesz nic do jedzenia.

Nie zwracajac na nich najmniejszej uwagi, kobieta odeszla, powloczac nogami.

-Ja... ja jestem Marilyn Colson - zaczela wyjasniac Marilyn, przelknawszy podchodzaca do gardla gule strachu. - To moj maz, Richard. My... zabladzilismy.

-Usmiechnela sie w duchu na mysl o tym, jak rozzlosci go tym wyznaniem.

-Nasz dzip zepsul sie mniej wiecej pol dnia drogi w tym kierunku.

Mamy nadzieje, ze ktos w waszym miasteczku pomoze nam przyholowac go i naprawic.

-Jak sie tu dostaliscie?

-Jak powiedzialam, szlismy stamtad...

-Nie, nie.

Mam na mysli tutaj.



Generated by Foxit PDF Creator (C) Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

-Mezczyzna wskazal miejsce, gdzie stali. - Przyszlismy z pomocy - rzekl Richard, wystepujac naprzod. - Przez tamte wzgorza, potem parowem i w gore, na pole kukurydzy. Dziwie sie, jak zdolaliscie nawo... - Czego chcecie?

-Chcemy? - powtorzyla Marilyn z budzacym sie gniewem. - Moze porozmawiac z kims, kto do nas nie celuje? Mezczyzna odrobine opuscil lufe dubeltowki.

-A potem przydaloby nam sie jakies miejsce na nocleg i pomoc w naprawie dzipa. Czy w waszym miescie jest ktos, kto zajmuje sie samochodami? - To nie jest miasto - odparl mezczyzna, spluwajac przez szpare miedzy przednimi zebami.

-Slucham?

-Powiedzialem, ze to nie jest miasto.

-Ponownie splunal, a potem dorzucil obojetnie: - To szpital.

Szpital dla umyslowo chorych.

-Richard?

-Tak?

-Moge przysunac moje lozko do twojego?

-Pewnie.

-Przepraszam za to, co dzis wygadywalam. Bylam zla.

Maril...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin