Clement Peter - Earl Garnet 01 - Zabójcza praktyka.pdf

(803 KB) Pobierz
443672572 UNPDF
Peter Clement
Zabójcza praktyka
Tytuł oryginału: LETHAL PRACTICE
Powieść tą dedykuję moim przyjaciołom, współpracownikom i „aniołom z Nowego
Jorku" — Beverly, Carolyn, Danelle, Jeffowi oraz Denise — wdziączny za ich
wielkoduszność, przekazywane wiadomości i mistrzowską ekspertyzą. Dziąkują.
Rozdział 1
— Czy ja umieram, doktorze? Jezu, skąd oni to zawsze wiedzą?
— Nie — skłamałem. — Pańskie płuca wypełnia płyn. Musimy panu podać środek,
który go usunie.
Pod maską tlenową otwarte usta pacjenta bezskutecznie próbowały łapać powietrze.
Mięśnie klatki piersiowej i brzucha wytężały się przy każdej próbie, a mimo to
oddychał płytko, gulgocząc przy tym głośno. Jego skóra zrobiła się miękka i
przybrała kolor brzucha śniętej ryby. Miał około pięćdziesiątki, a wyglądał na o wiele
starszego.
Znajdowaliśmy się w pokoju zabiegowym. Było to ostro oświetlone, chłodne
pomieszczenie, w którym od wykafelkowanych ścian odbijał się echem każdy
dźwięk. To tu zwykle Padały najgorsze diagnozy. Susanne Roberts, przełożona
pielęg-'arek, stała pochylona nad pacjentem, próbując znaleźć żyłę 1 wkłuć w nią
igłę.
— Cholera — mruknęła.
c ~7 "°daj mi ventolin i osiemdziesiąt miligramów lasixu.
P buję znaleźć żyłę w prawej ręce — powiedziałem i sięg-
em po opaskę uciskową. Susanne natychmiast wypełniła
łern P? n^e- Skóra pacjenta była mokra i zimna. Przesuną-
Przer w na szyję' ky wyczuć puls. Słaby i nierówny, a na
gubię nic. Wstrząs. — Dopamina! — krzyknąłem do
7
Susanne. Wiele razy wspólnie braliśmy udział w takim wyścigu. Pracowała na
oddziale nagłych wypadków już piętnaście lat i zawsze wiedziała, co robić.
Oddech pacjenta znacznie się przyspieszył, a gulgotanie było coraz głośniejsze. Dusił
się własnymi płynami. Kroplówka, środki uspokajające i intubacja mogłyby opróżnić
płuca na czas, ale nigdy nic nie wiadomo.
Zacisnąłem opaskę na jego prawej ręce, lecz żyły i tak nie było widać. Szukałem na
ślepo. Natarłem spirytusem miejsce, gdzie powinna być, i wkłułem się. Nic z tego.
Klatka piersiowa mężczyzny podnosiła się i opadała coraz szybciej. Nie mógł już
mówić. Mocniej przycisnąłem igłę. Krew zaczęła spływać do wenflonu. Wkłułem się,
ale pacjent robił się siny. Na monitorze rejestrującym pracę serca pojawiły się
nierówne uderzenia.
Susanne była już przy mnie ze środkami uspokajającymi.
— Mam żyłę — powiedziałem. — Daj mi kroplówkę. Podała mi czystą rurkę,
zakończoną woreczkiem z płynem.
Końcówkę wepchnąłem do wenflonu i otworzyłem. Nagle skóra obok wkłucia
zrobiła się sina od krwi z pękniętej żyły.
Cholera. Jak coś jest nie tak, to na całego.
Pacjent zaczął przewracać oczami.
— Wezwij jednostkę reanimacyjną — powiedziałem z udanym spokojem, z jakim
mówię, kiedy tracimy pacjenta. Zastanawiałem się, czy to kogokolwiek oszuka.
Susanne podbiegła do telefonu, a ja zrezygnowałem z podłączenia kroplówki. Płuca
pacjenta wypełniały się szybciej, niż przewidywałem. Z jego ust zaczynała
wydobywać się piana z krwią. Już za późno na leki. Mogłem go uratować, wkładając
do tchawicy rurę i wydmuchując płyn, aby do płuc dostał się tlen. Susanne skończyła
rozmowę i zaczęła podłączać sprzęt, którego mieliśmy za chwilę użyć.
Nad naszymi głowami skrzeczało w głośniku:
— Jednostka reanimacyjna na oddział nagłych wypadków! Teraz cały szpital
wiedział, że mamy kłopoty. Pacjent też.
Opuścił głowę i przestał oddychać.
— Zadzwoń, że mamy dziewięćdziesiąt dziewięć! — krzyknąłem. Ten numer
oznaczał zatrzymanie akcji serca.
8
Na monitorze pojawił się nieregularny zapis migotania leomór. Susanne wpychała
pod plecy pacjenta deskę, a ja chwyciłem elektrody i zacząłem ustawiać urządzenie
na dwieście dżuli. Susanne posmarowała klatkę piersiową mężczyzny żelem i wróciła
do telefonów.
Prąd kopnął go z głośnym trzaskiem, wygiął ciało w luk, ale serce nie odpowiedziało.
Znów uderzenie prądem... i znów bez skutku. Spróbowałem jeszcze raz. Nic.
Przybiegła lekarka.
— Ruszaj! — rozkazałem.
Stała już obok głowy pacjenta i zdjęła założoną wcześniej maskę tlenową. Przytknęła
mu do twarzy czarną maskę z gumowym workiem. Nacisnęła kilkakrotnie,
wpychając do płuc powietrze. Potem chwyciła laryngoskop, otworzyła go jedną ręką
jak nóż sprężynowy i wprowadziła do ust pacjenta. Ze środka wylała się piana i
wymiociny. Chwyciła ssak i wcisnęła go w maź pozostałą w gardle. Z hałasem
wciągnęła wszystkie płyny. Ponownie użyła laryngoskopu, odsłaniając wejście do
tchawicy, i ostrożnie włożyła do środka rurkę.
— Już — powiedziała spokojnie. Chwyciła czarny worek i znów zaczęła wpychać
powietrze w płuca pacjenta. Z każdym ściśnięciem torby z płuc wychodziło coraz
więcej piany z krwią. Tlen wypychał płyny, które blokowały oddychanie. Kobieta
uśmiechnęła się i z pewnym siebie wyrazem twarzy zapytała: — Jak dziś
samopoczucie, doktorze Garnet?
— Mądralińska — powiedziałem z uśmiechem. Susanne naciskała klatkę piersiową
pacjenta. Wepchnięte do
płuc powietrze i masaż serca przywróciły mu odrobinę kolorów, ale kreski na
monitorze wciąż wyglądały jak indeks giełdowy w czarny wtorek. W dalszym ciągu
nie mogliśmy podłączyć kroplówki.
— Dziewięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt dziewięć! Nagły wypadek! —
grzmiał obcy głos z głośnika.
Jeśli nawet tego potrzebuję, nie znoszę, kiedy wszyscy przybiegają na pomoc.
Pojawia się wtedy każdy, kto nie ma nic innego do roboty. Wpycha się do środka tyle
osób, że zamiast reanimacją zajmuję się kierowaniem ruchem.
Pierwszy w drzwiach pojawił się James Todd. Ubranie miał
9
jak zawsze w nieładzie, a na twarzy wyraz skupienia. Wiele osób na internie
przybrało ten sposób bycia i wygląd przepracowanego lekarza, by ukryć swą
niewiedzę. Wystarczyło jedno spojrzenie na niego, a już czułem się zmęczony. Idąc w
moją stronę, Todd zapinał pasek u spodni. Pewnie usłyszał wezwanie w ubikacji.
— Miło pana widzieć, doktorze Todd. Może mi pan założyć wkłucie centralne?
Todd miał opinię złotej rączki. Pod obojczykiem jest główna żyła prowadząca do
serca. Wiedziałem, że z łatwością wkluje tam igłę. Skinął szybko głową i zaczął
nakładać rękawice. Miałem tylko nadzieję, że umył ręce, nim wyszedł z toalety.
Czekając, otworzyłem kilka ampułek rozcieńczonej epinef-ryny i wlałem je do rurki
wchodzącej do tchawicy. Lekarka zaczęła znów naciskać czarny worek. W
normalnych warunkach wepchnęłoby to epinefrynę do wnętrza płuc, do pęcherzyków
wypełnionych powietrzem, a przez nie do krwi, ale u tego pacjenta płyn przedostawał
się z krwiobiegu do pęcherzyków płucnych, uniemożliwiając wchłonięcie leku tą
drogą. Kazałem Toddowi i reszcie się odsunąć i znów potraktowałem go prądem. Tak
jak się obawiałem, nic to nie pomogło.
Dwóch studentów weszło do środka i natychmiast poleciłem im usunąć krew i pianę.
Hałas był coraz większy. Przyszła jeszcze studentka. Kazałem jej pilnować drzwi i
nikogo nie wpuszczać do środka, ale nim skończyłem mówić, w drzwiach pojawiła
się głowa księdza, stałego bywalca oddziału nagłych wypadków; przychodził z
pobliskiego kościoła Błogosławionej Trójcy Świętej. Przecisnął się pod ramieniem
studentki.
— Czy to katolik, Earl? — zapytał, drepcząc obok mnie do stołu.
Wzruszyłem ramionami, a ksiądz dotknął pacjenta i zaczął mruczeć pod nosem
modlitwę za umierających. Wypełniało go przekonanie o własnej ważności.
— Gotowe — powiedział Todd. Znalazł żyłę.
Na moje polecenie Susanne otworzyła następną ampułkę epinefryny i wstrzyknęła jej
zawartość przez kroplówkę. Sięg-
10
nąłem po elektrody, przyłożyłem i odpaliłem. Pacjent znów się wygiął w łuk, ale tym
razem poplątana linia na monitorze wyprostowała się i osiągnęła stały,
zorganizowany wzór normalnie pracującego serca. Przyłożyłem mu palce do szyi.
Czułem tętno.
— Proszę odczyt ciśnienia krwi.
Susanne napompowała rękaw ciśnieniomierza na ramieniu pacjenta i spuszczając
powietrze, słuchała przez stetoskop.
— Dziewięćdziesiąt na sześćdziesiąt.
Wszyscy odetchnęli, choć zdawali sobie sprawę, że do mety jeszcze daleka droga.
Zaordynowałem dwie dawki ksylokainy, jedną natychmiast, drugą za dziesięć minut,
żeby zapobiec nawrotowi arytmii. Susanne zawiesiła kroplówkę. Ciśnienie wzrosło
do 110/70.
W pomieszczeniu zrobiło się cicho. Słychać było tylko szum respiratora i stałe,
rytmiczne piśnięcia z monitora. Po akcji reanimacyjnej zawsze tak jest, niezależnie
od wyniku. Przerwałem ciszę:
— Dajcie go na intensywną terapię, zanim znów dostanie zapaści.
Od dwudziestu lat przyjmowałem pacjentów w takim stanie i starałem się coś
poradzić. Problem w tym, że nie jestem świętym uzdrowicielem, a tu zdarzają się
pacjenci zarówno z prostymi dolegliwościami, jak i wymagający cudownych
uzdrowień, a czasem zupełnie beznadziejne przypadki. Próbujemy oddzielić od siebie
tych, którym zostały tylko sekundy, od tych, którym pozostały jeszcze godziny.
Zawsze jestem do tyłu. Muszę nadgonić czas. W tym zwariowanym zawodzie,
wymagającym precyzyjnych, idealnie wyćwiczonych poczynań, naszym
nieodłącznym towarzyszem jest strach. Kiedy spoglądam w twarz pacjenta, odczytuję
z niej niezmienną, niewypowiedzianą modlitwę: Stało się, doktorze. Teraz mogę
liczyć tylko na ciebie. Spraw się dobrze.
Razem z pielęgniarkami odwiozłem pacjenta na intensywną terapię. Był niedzielny
wieczór. Wiedziałem, że na oddziale jest tylko stażysta. Niektórzy z nich mieli tyle
doświadczenia z trudnymi przypadkami, że udawało im się utrzymać przy życiu
chorego, nim przywołano z domu któregoś z lekarzy
11
specjalistów. Chciałem mieć pewność, że mojemu pacjentowi nic nie będzie.
Wyszedł już z najgorszego, ale najtrudniej było sprawić, żeby wyszedł ze szpitala
żywy.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin