Kirst Hans Hellmut -- Kamraci 1.rtf

(712 KB) Pobierz
Hans Hellmut Kirst

HANS HELLMUT KIRST

 

 

 

 

 

 

 

 

KAMRACI

 


Tom 1

 

Dwudziestego kwietnia 1961 roku - szesnaście lat po ostatniej (na razie) wojnie - w pewnym mieście zachodnioniemieckim (nazwijmy je Rheine-Bergen) znaleziono trupa mężczyzny. W toku śledztwa wstępnego stwierdzono, że śmierć nastąpiła tego samego dnia od strzału w serce.

Z dalszych badań wynikało, że człowiek ów był już raz zarejestrowany jako zmarły, i to przed szesnastu laty, w roku 1945, w ostatnich dniach ostatniej (na razie) wojny.

Pewien człowiek, niejaki K. R., zebrał wszystkie szczegóły dotyczące tej sprawy, a tym samym materiał do niniejszej książki. To, co się stało, nazwijmy morderstwem popełnionym przez solidarnych kamratów.

Poniżej opowiadane będą właśnie dzieje tego człowieka, który dwukrotnie zmarł urzędowo, oraz dzieje może jeszcze dziwniejszych skutków, jakie ta podwójna śmierć wywołała.

 

1. Co umarło, to winno być pogrzebane

Kiedy Karlowi Schulzowi wydało się, że zobaczył człowieka, do którego śmierci się przyczynił, znowu zaczął padać deszcz.

W tejże chwili zabłysło oślepiająco jasno światło neonu jak wściekle syczący płomień. Dookoła Karla Schulza był jeden rozedrgany blask, od którego aż oczy bolały. Mimo to Schulz spoglądał badawczo na twarz, która wydawała mu się znajoma.

Twarz ta była szara jak stary pergamin. Wąska, podłużna, jakby zżarta przez dręczące myśli lub głód, wyglądała za szybą autobusu niemal jak widmo. Oczy sprawiały wrażenie jam, w których czai się rozkład lub tajemnica, albo dławiąca, głucha pustka i nieskończona ciemność.

Ponownie mignęło jaskrawozielone światło neonu, który właśnie Schulz naprawiał, i omiotło chwiejną smugą obydwa słupki przy wjeździe do stacji benzynowej, rozświetlając jednocześnie ostrym błyskiem wnętrze mizernego autobusu, w którym siedział człowiek o twarzy nieboszczyka.

Twarz za szybą autobusu, znajdującą się w odległości kilku metrów od Schulza, tę twarz, która zdawała się być twarzą nieboszczyka, przesłoniły teraz strumienie deszczu i upiornie ją zniekształciły. Wreszcie zatarła ją całkowicie osiadająca na szybach autobusu warstwa wody, brudu i pary wychodzącej przy oddechu z ust ludzi siedzących w wozie.

Schulz zamarł na swej drabinie. Nie poruszył się nawet wówczas, kiedy tuż obok niego wybuchł płomień i oświetlił wszystko dookoła upiornym, bezlitosnym blaskiem: wycementowaną przed słupkami u wjazdu nawierzchnię, jego dwóch pomocników, stojących z obojętnymi minami, i przypominający kształtem skrzynię, szaroczarny, ociekający błotem i wodą autobus.

Potem zapadła na sekundę dręcząca ciemność.

- Krótkie spięcie - powiedział rzeczowo pracownik stacji benzynowej, nie ruszając się z miejsca. A po chwili zapytał, nie bez pewnej nadziei w głosie:

- Czyżby się coś stało, panie Schulz?

Schulz nie odpowiedział. Zaczął się powoli poruszać. Złażąc z drabiny, nie spuszczał oka z autobusu.

Szofer autobusu, Bennicken junior, wyszedł z toalety i zbliżał się wolnym, leniwym krokiem. - Czego się tak gapisz na mój autobus? - zapytał. - Chyba nie oczekujesz ode mnie, że zawsze będę podjeżdżał tu do ciebie jak do apelu?

Schulz potrząsnął z niechęcią głową i wziął od swojego pomocnika kartkę, na której wypisana była ilość litrów i cena. Z kartką w ręku wszedł do biura, nie spuszczając ani na chwilę oka z autobusu. Bennicken junior kroczył za nim, rozstawiając szeroko nogi, jak kowboj, który godzinami siedział w siodle. Jeśli idzie o sposób bycia, młodzieniec ten wzorował się na filmach.

- Pozdrów ode mnie swego ojca - rzekł Schulz. - Muszę z nim pomówić. Jeśli to możliwe, niech jeszcze dziś do mnie zadzwoni. Sprawa jest pilna.

- Nie zamierzasz chyba poskarżyć się ojcu? - Młody Bennicken był zaniepokojony jak dziewica, która się lęka zbyt ostrego ataku. - Tego chyba nie zrobisz! Stary posiekałby mnie na drobne kawałki.

- Mógłbyś się starać mówić o ojcu z większym respektem - rzekł Karl Schulz z wyrzutem.

- Łatwo ci gadać, ostatecznie to nie twój ojciec. Wiem tylko tyle: jeżeli będziesz go namawiał, żeby mi dał szkołę, posieka mnie na drobne kawałki. Przecież znam mojego starego! Zgrabnie podszepnięte przez kolegę słówko znaczy u niego więcej niż Biblia.

- Spokojna głowa - rzekł Schulz, spoglądając przez otwarte okno na autobus.

- No to doskonale! - zawołał Bennicken junior z ulgą. Wszystko można by jeszcze w życiu znieść, tylko nie za bardzo tkliwą opiekę ojcowską. - W takim razie wszystko w porządku. Wiedziałem zresztą, że można być ciebie pewnym. Nie na próżno mówią, że z tobą można konie kraść, a w razie potrzeby nawet i armaty.

- Dobrze, już dobrze! - bronił się skromnie Schulz. Pochwały, zwłaszcza zasłużone, nie uderzały mu do głowy. - Ale mógłbyś, gdybyś chciał, wyświadczyć mi pewną przysługę.

- Każdą - zapewnił go z miejsca Bennicken junior.

- W twoim autobusie siedzi z tyłu jakiś mężczyzna. Znasz go może przypadkiem? Siedzi przodem do kierunku jazdy, przy ostatnim oknie.

- Co mnie obchodzą moi pasażerowie płci męskiej. Byle tylko płacili i siedzieli cicho.

- A więc nie znasz tego człowieka? Nigdy go dotąd nie widziałeś?

- Chodzi o tę bladą twarz w tyle wozu? Chyba nie.

- Gdzie wsiadł?

- Nie mam pojęcia. Zapewne w Babenburgu. Zapłacił, i to mi wystarcza.

- Dokąd jedzie?

- Do Rheine-Bergen. A gdzież by indziej? Następnym i ostatnim przystankiem jest Rheine-Bergen. Targ bydlęcy. Tam ich wszystkich wyładowują. Ale jeżeli ten facet bardzo cię interesuje, mogę skontrolować mu bilet.

- Nie! - zawołał Schulz zdecydowanie, jak gdyby musiał się bronić przed grzechem śmiertelnym. - Tylko bez niepotrzebnego szumu i hałasu! Nic, co by mogło wzbudzić podejrzenia!

- Jeżeli cię ten facet tak bardzo interesuje, mogę go wymacać, oczywiście delikatnie.

- Wcale mnie nie interesuje! - Schulz próbował zachować całkowitą obojętność. - Gdybyś jednak, mój mały, mógł przypadkiem, zupełnie przypadkiem, wyniuchać, skąd ten człowiek jedzie, dokąd zdąża, jak się nazywa, co ze sobą wiezie, czy jedzie sam, czy z kimś, to mógłbyś mi to powiedzieć.

- Zrobione! - Młody Bennicken odegrał w duchu scenę z nowego filmu kowbojskiego: był gotów bronić prawa rewolwerem, na razie jednak miał zaryzykować tylko czujne spojrzenie. - Wezmę go sobie pod lupę. Nie bój się, żaden brytan nie zachowa się łagodniej ode mnie.

 

Czy coś jest nie w porządku? - zapytała brata Ewa Schulz. - Wracasz dziś do domu o wiele wcześniej niż zazwyczaj.

- Przeszkadza ci to? - zapytał Schulz, udając beztroskę.

Ewa zaprzeczyła gwałtownie i zapewniła, że jest wprost przeciwnie. Odłożyła na bok jego teczkę i zaczęła mu pomagać przy zdejmowaniu płaszcza. Robiła to nie bez czułości. Duży brat opiekował się nią przecież, bronił jej - była mu nie tylko wdzięczna, kochała go.

Wbiegła przed bratem do łazienki. Szybko odsunęła na bok bieliznę damską, która wisiała na sznurze. Wiedziała, że gdy wchodził do ich wspólnego mieszkania, odczuwał palącą potrzebę umycia rąk. Czynił to nie tylko ze względów higienicznych, lecz także przez wzgląd na sublokatorkę.

Przy tego rodzaju przygotowaniach do odpoczynku na łonie rodziny Karl Schulz zwykł był pogwizdywać albo nucić pod nosem jakąś ludową piosenkę. Postawny Schulz był w gruncie rzeczy człowiekiem skromnym i prostym. Na ogół uważał życie za rzecz mało skomplikowaną, a ludzi za dobrych z natury. Zwłaszcza tych, którzy mieli poczucie koleżeństwa.

Tego wieczoru jednak przytulna atmosfera domowa zdawała się nie usposabiać Karla Schulza do wesołości i pogody. Podczas gruntownego mycia rąk milczał jak automat muzyczny, do którego nikt nie wrzucił ani feniga.

- Czy coś podobnego jest możliwe? - zapytywał samego siebie. - Przecież ten, kto umarł, powinien nie żyć. Co by to było, gdyby było inaczej?

- Co chciałeś przez to powiedzieć? - zapytała Ewa.

- Tak sobie rozmyślam - rzekł Schulz wymijająco. - Ale to nic ważnego.

Siostra, trzymając w ręku ręcznik, przyglądała mu się zatroskana. Była prawie o dwadzieścia lat młodsza od brata; przyszła na świat jak gdyby przypadkiem. Rodzice jej zginęli w ostatnich dniach wojny podczas bombardowania. W loterii totalnego wytrzebienia wyciągnęli jedną z licznych wygranych.

- Jesteś dziś inny niż zwykle - powiedziała Ewa ostrożnie. - Stało się coś?

- Co się miało stać? - Karl Schulz usiłował zachowywać się z taką pewnością siebie, jakby był w betonowym schronie. - Prowadzę uregulowany tryb życia, skąd więc miałyby się brać niespodzianki? A w duchy nie wierzę!

Karl Schulz lubił uchodzić za człowieka z poczuciem humoru. Przykładał wagę do tego, aby mieć opinię solidnego optymisty. Był szczęśliwy, kiedy go ktoś uważał za dobrego, wesołego kolegę. Był dzięki temu szczęśliwy właściwie zawsze, odkąd tylko zaczął myśleć, z wyjątkiem jednego może dnia w życiu. I akurat ten dzień próbuje teraz wtargnąć gwałtownie do jego pamięci.

- Powiedz mi, Ewo - zapytał - czy przez ostatnie piętnaście lat mocno się zmieniłem? Chodzi mi o wygląd zewnętrzny.

- O ile potrafię sięgnąć pamięcią, w ogóle nie - zapewniła go Ewa z miejsca. - Dla mnie wyglądasz zawsze tak samo jak dawniej.

- Uważasz więc, że twarz człowieka w ciągu lat zbytnio się nie zmienia? Kiedy na przykład spotykam starego kumpla, poznaje mnie od razu, tak jak ja jego?

- Bardzo możliwe - przytaknęła Ewa.

- Oczywiście można się również mylić. - Schulz podniósł wskazujący palec prawej ręki jak profesor, który ma obwieścić coś istotnego. - Ostatecznie szesnaście lat to diabelnie długo.

- Na pewno, mój drogi. - Ewa wyczuła instynktownie, że bratu bardzo zależy na tym zapewnieniu.

- Są ludzie do siebie podobni, można ich ze sobą pomylić i wziąć jednego za drugiego, prawda? Są nawet określone typy, egzystujące, żeby tak rzec, seryjnie. Słyszałaś coś o tym?

- Oczywiście! - przytaknęła Ewa ochoczo. - Słyszałam i widziałam! Zwłaszcza wśród kobiet bywają takie, które podobne są do siebie jak kopie. Nie trzeba ich daleko szukać.

- Oj, dziewczyno, dziewczyno! - Karl Schulz powiedział to wesoło, gdyż na jakiś czas siostra odwróciła jego uwagę od dręczącego pytania. - Czy to ma być aluzja?

Zaprzeczyła z podejrzanym pośpiechem. Ale Schulz wiedział: to była aluzja. Ewa niedwuznacznie miała na myśli Marlenę Sonnenberg, która mieszkała tu jako sublokatorka. Widziała niewątpliwie w tej strojnej damie niebezpieczeństwo dla harmonijnego współżycia rodzeństwa. Dla Karla natomiast Marlena Sonnenberg była miłym wypełnieniem wolnego czasu i wolnych wieczorów, stanowiła coś w rodzaju ognia dla starego kominka.

Siostra nie powinna była interesować się tym. Miała dopiero lat osiemnaście, była na te sprawy za młoda, za dziecinna. Winna była odnosić się do dużego brata z respektem i tak też się odnosiła. Karl Schulz był tego absolutnie pewny. Jeżeli o niego chodzi, zastępował siostrze rodzinę, matkę i ojca. Przede wszystkim ojca.

- Jesteś przecież moją kochaną dziewuszką - powiedział tkliwie. - I zawsze nią będziesz.

- Bardzo bym chciała!

- Tego nikt zmienić nie jest w stanie! - Schulz pogłaskał swoją ukochaną siostrę po ramieniu. - Nie zaprzątaj więc sobie głowy niedobrymi myślami, to podobno w twoim wieku niezdrowo.

- Pamiętaj i ty o swoim zdrowiu!

Schulz przyglądał się jej badawczo i ostrożnie, jak wiertacz, który ma przed sobą źródło o nieznanej zawartości.

O ile mógł osądzić, nie stanowiła stuprocentowego wcielenia kobiecości, ale była ubrana bez zarzutu i lśniła od czystości. Sprawiała wrażenie śniegu, który spadł przed chwilą. Była jak śnieg, Schulz był pewien, że może to gwarantować. I był święcie przekonany, że nie zrobi nic bez jego zezwolenia i zgody.

 

- Czego pan chce? - zapytała służąca w domu Giseniusa. - Zresztą nie ma sensu, żeby pan czegoś chciał, nie przyjmujemy żadnych gości.

- Nie jestem gościem - powiedział stojący w drzwiach Karl Schulz. - Przychodzę w wyjątkowej sprawie.

Służąca Giseniusów była osobą starszą, niepokaźną, wyglądała na zagłodzoną. Skóra jej przypominała marynowane ogórki. Oczy miała jak szpareczki, które w dodatku, żeby lepiej przyjrzeć się odwiedzającym, próbowała jeszcze mrużyć. Czaszka przypominała kształtem gruszkę. Rzadkie, siwiejące włosy sterczały jej na wszystkie strony; miało się wrażenie, że przed chwilą włożyła na głowę perukę z końskiego włosia.

- Jestem Schulz. Karl Schulz. Kierownik stacji benzynowej w północnej dzielnicy miasta, przy drodze prowadzącej do Babenburga. Pan Gisenius zna mnie.

- Kogo on nie zna - pozwoliła sobie stwierdzić z rezygnacją służąca. Oddech miała świszczący, z trudem łapała powietrze. Żaden pilot lecący do stratosfery nie mógł oddychać z większym wysiłkiem. - Ten człowiek zna Boga i cały świat, tak przynajmniej mówi.

Kiedy dziwaczna służąca się oddaliła, Schulz zaczął się rozglądać po mieszkaniu. Był w tym domu po raz pierwszy. Gisenius bowiem wolał spotykać się ze znajomymi, przyjaciółmi i kolegami gdzie indziej, przeważnie w hotelu Unter Drei Kronen. Dlaczego tak było, Schulz zaczynał się teraz po trochu domyślać. Atmosfera tego mieszkania była przytłaczająca, mimo że urządzone było ze smakiem, o czym świadczył choćby ten hol. Ale lak i politura nie potrafiły stworzyć przytulnego nastroju. Było wytwornie, że aż rzygać się chciało.

Zjawił się Klaus Gisenius, syn szanownego kolegi i przyjaciela Konrada Giseniusa. Podszedł z prowokacyjną miną do Schulza, stanął przed nim i powiedział z ironicznym uśmiechem:

- Popatrz, popatrz, pan kamrat osobiście! Bohater z pola bitwy, przyjaciel bojowników o wolność i pokój dla połowy świata. Czemu zawdzięczamy ten zaszczyt?

- Chciałem mówić z pańskim ojcem. - Schulz, zamknięty w sobie, wyglądał teraz jak kasa pancerna.

Klaus Gisenius należał do tego rodzaju młodzieńców, którzy dla solidnego Karla Schulza byli cierniem w oku. Wyraźnie brak im było powagi, nie okazywali żadnego respektu, kiedy stykali się ze starszą generacją, to znaczy z generacją wojenną. Nie wierzyli ani w oczyszczającą funkcję wojen, ani w posłannictwo przeciw Wschodowi, ani w wiekuistą trwałość świata chrześcijańskiego, ani w świętą misję Zachodu.

- Ojca mego nie ma w domu - oświadczył Klaus Gisenius. - I właściwie nie wiem, co mam jeszcze dodać: niestety czy na szczęście.

Karl Schulz musiał mocno się trzymać w ryzach, żeby nie stracić spokoju. Zachowanie tego młodzieńca było jedną wielką, zupełnie świadomą prowokacją. Schulz był zirytowany. - Czy może mi pan powiedzieć, jak mógłbym dotrzeć do pańskiego ojca?

- Jak pan do niego dotrze, to chyba pańska sprawa, panie Schulz. Czyżby potrzebna była panu rada żałosnego dyletanta, który nie służył w wojsku?

- Miałem na myśli: czy pan przypadkiem nie wie, gdzie się w tej chwili znajduje pański ojciec?

- Przykro mi, ale nie wiem, panie Schulz.

- Nikt tego w domu nie wie?

- Może moja matka. Czy ma pan ochotę sobie z nią porozmawiać?

- Proszę o to! - Karl Schulz powiedział to z rezerwą, jak gdyby spokojny wędrowiec spotkał na bocznej wiejskiej drodze kogoś, kto mógł być rzezimieszkiem.

- Ale matka nie rozmawia ze mną od pewnego czasu - rzekł Klaus Gisenius uprzejmie. - Pozwalam sobie bowiem na luksus niepodzielania jej poglądów na osobę mego ojca.

- To godne ubolewania - rzekł Schulz.

- Szanowny zwolenniku pokoju i towarzyszu broni - powiedział Klaus Gisenius - co pan właściwie wie o moim ojcu, za kogo go pan uważa? A może nie ma pan w tej sprawie w ogóle żadnego zdania?

- Pytanie nie na miejscu - stwierdził Schulz z niezadowoleniem. - Mam wrażenie, że znam pańskiego ojca wcale nie najgorzej. W każdym razie na tyle dobrze, żeby go szanować. Zawsze był pierwszorzędnym kolegą.

- Aha! - zawołał Klaus Gisenius, na którym te słowa nie zrobiły wrażenia. - Rozumiem. Siadywał pan z nim razem w kuchni, w tej samej latrynie, że tak powiem, ramię przy ramieniu, sypiał pan z nim razem na przegniłej słomie, uziemiliście, być może wspólnie, niejednego wroga i być może różne dziewczęta kładliście razem na wznak. I to panu wystarcza, aby twierdzić, że zna pan mego ojca? Drogi kombatancie, być może zna pan jego tyłek! Niech mi pan jednak wierzy: ten człowiek ma poza tym jeszcze inne części ciała. Przez to wcale nie chcę powiedzieć, że są one szlachetniejsze.

Karl Schulz zbaraniał. Na próżno usiłował zdobyć się na swój wypróbowany, kojący humor. Patrzył na uśmiechniętą twarz młodzieńca z wyraźną pogardą. Mimo to wykrztusił z siebie, ze względu na swego poważnego przyjaciela Giseniusa:

- To chyba żart, prawda?

- Może - rzekł Klaus Gisenius tonem zaskakująco ustępliwym. - Nie chciałem być nieuprzejmy. Może być pan nawet pewien, że nie śmiałbym prowokować człowieka, która ma tak niezwykle sympatyczną siostrę.

Schulz na próżno szukał właściwych słów, aby w należyty sposób odpowiedzieć na tę niesłychanie bezczelną uwagę. Miał wrażenie, że jest ptakiem, który usiadł na drucie telegraficznym. Sapał rozpaczliwie i zarazem pogardliwie. Pogodny i prosty z usposobienia, nienawidził podstępnych zasadzek.

Tymczasem Klaus Gisenius podszedł do rozsuwanych drzwi, prowadzących do tylnych pokoi, otworzył je szeroko i zawołał:

- Ktoś z wizytą do mamy!

- Niech pan podejdzie bliżej, panie Schulz, jeszcze bliżej! - zawołała pani Gisenius. - Ja nie gryzę. Czasami miałabym co prawda na to ochotę, ale już niestety nie mogę.

Wszędzie, gdziekolwiek Schulz spojrzał, wzrok jego natrafiał na czerwony aksamit. Lampa stojąca, osłonięta czerwonym abażurem, rzucała swe zmęczone, senne światło na krwawoczerwoną aksamitną otomanę, czerwony aksamit zdobił stół i fotel. Podobnego koloru była również suknia pani domu, pomarszczona skóra na jej twarzy oraz zawartość stojącej przed nią szklanki.

- Napije się pan ze mną? - zapytała pani Gisenius stanowczym tonem. - O ile sobie pana przypominam, nie należał pan do antyalkoholików, co uważałam u pana za sympatyczne. A może zmienił się pan z biegiem lat?

- Chyba nie - odparł Schulz zakłopotany. I siląc się na żartobliwy ton dodał: - Koledzy twierdzą, że pozostałem taki, jaki byłem.

- No to wypijemy po szklaneczce!

- Bardzo proszę - odparł Schulz, manewrując bezradnie swoimi wielkimi rękami. - Nie chciałem przeszkadzać. Chodzi mi tylko o małą informację.

- Wcale mi pan nie przeszkadza, panie Schulz. Wizyty sprawiają mi radość. A ponieważ rzadko mnie teraz ktoś odwiedza, cieszę się z każdego gościa. Proszę usiąść.

Kiedy mówiła, poruszały się tylko jej usta - reszta twarzy pozostawała nieruchoma jak maska. Głos, który się z tych ust wydobywał, przypominał Schulzowi głos pewnego generała, który walczył zaciekle z trudnościami wymowy. Krótko mówiąc: generała w stanie nietrzeźwym.

- Fakt, że pan tu przyszedł, panie Schulz, zdaje się świadczyć o tym, że albo jest pan odważny, albo o niczym nie wie, co często chodzi w parze.

- Nie wiem, jak mam to rozumieć.

- Naprzód niech się pan napije. Może później to i owo wyda się panu jaśniejsze. A więc, pańskie zdrowie, panie Schulz!

Karl Schulz zobaczył przed sobą napełnioną szklankę, niezawodnie postawiła ją przed nim długoletnia służąca Giseniusów. Pełne szklanki niepokoiły Schulza - bo trzeba było je opróżniać. Jeszcze bardziej irytowało go to, że stała przed nim zwykła ćwierćlitrowa szklanka, jakiej używa się do wody. Mimo to sięgnął po nią posłusznie, nie można było przecież odmówić szanownej małżonce szanownego kolegi. Przytknął do warg szklankę z czerwonym napojem i wlał do wysuszonej gardzieli potężną porcję.

Pod wpływem badawczego wzroku pani Gisenius zakrztusił się gwałtownie i zaczerwienił. To, czym go poczęstowano, nie było wcale, jak przypuszczał, wermutem czy sherry, lecz czystą, mocną, zabarwioną na czerwono gorzałą. Spoglądał na panią Gisenius załzawionymi oczami. Wychyliła swą szklankę do dna, jakby po długim letnim spacerze gasiła pragnienie wodą.

- Pan pewnie nie jest zbytnio wytrzymały na alkohol, panie Schulz? - Konstancja Gisenius wypowiedziała to tak, jak gdyby odczytywała prognozę pogody.

Schulz sięgnął spontanicznie po szklankę i opróżnił ją. Uczynił to, ponieważ wydawało mu się, że został sprowokowany, a równocześnie odczuł gwałtowną potrzebę spłukania owego dławiącego uczucia, które go nagle opadło. Coś mu mówiło, że stoi w obliczu komplikacji, a jego kanciasty, jakby z twardego drzewa wyciosany charakter nie był stworzony do tego, aby dawać sobie radę ze złożonymi problemami.

- Dawnośmy się nie widzieli, panie Schulz.

- Jakieś pięć, sześć lat.

- Nie, osiem - stwierdziła z kategorycznym uporem. - Odkąd, jak się to mówi, zachorowałam. Ciężko, bez nadziei na polepszenie. Mówiąc brutalnie: najpierw było mi stale niedobrze, rzygać mi się chciało na świat, na ten wasz świat, i tak zaczęłam pić. Teraz chleję!

Schulz wlał w siebie zawartość następnej szklanki. Szukał ulgi, ale alkohol jakoś wcale na niego nie działał. Wręcz przeciwnie: robiło mu się coraz bardziej sucho w gardle. Było mu gorąco, odczuwał ssące pragnienie. Niemal z wdzięcznością stwierdził, że stojąca przy nim służąca Marta znowu napełniła opróżnioną szklankę.

- Szanowna pani - rzekł Schulz szarmancko - staram się panią zrozumieć. Oczywiście respektuję zachowanie pani. Zapewniam, że doceniam pani zaufanie.

- Czy pańska stacja benzynowa dobrze prosperuje? - zapytała pani Konstancja Gisenius.

- Jak dotąd jestem zadowolony z tego, co mam - odpowiedział Schulz z właściwą sobie uprzejmością. Miał stałą pracę, uregulowane zarobki, firma ceniła go, był lubiany, więc mógł być z siebie zadowolony.

- No tak - powiedziała pani Gisenius i zajrzała w zamyśleniu do szklanki - może to i prawda, że uczciwość prawie nigdy nie popłaca.

- Proszę wybaczyć - powiedział - ale nie chciałbym szanownej pani zatrzymywać. Miałem sprawę do pani męża, doktora Giseniusa. mam z nim do omówienia coś ważnego.

- Tak? No to pańskie zdrowie, panie Schulz!

Wezwanie to było jednoznaczne i na pewno także zaszczytne. Schulz wypił duszkiem, jak to było w zwyczaju w jego środowisku. Kiedy odstawił szklankę, usłużna Marta, czatująca z boku jak zły duch, napełniła ją na nowo. Na miejsce opróżnionej butelki postawiła nową. Miało się wrażenie, że z całego serca nalewa Schulzowi coraz to nowe szklanki gorzały.

- Jak pan sądzi, panie Schulz, dlaczego prezentuję się panu w tym stanie? - Konstancja Gisenius, pomarszczona od czoła po szyję, wyciągnęła ręce przed siebie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin