4.50 Z PADDINGTON.pdf
(
2690 KB
)
Pobierz
Microsoft Word - 4.50 Z PADDINGTON
AGATHA CHRISTIE
4.50 Z PADDINGTON
TŁUMACZYŁ TOMASZ CIOSKA
TYTUŁ ORYGINAŁU: 4.50 FROM PADDINGTON
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pani McGillicuddy dysząc podążała wzdłuż peronu w ślad za bagażowym niosącym jej
walizkę. Pani McGillicuddy była niska i pękata, a bagażowy wysoki i długonogi. W
dodatku pani McGillicuddy zmagała się z utrzymaniem wielkiej ilości paczek -
efektem całego dnia zakupów świątecznych. Wyścig był więc nierówny i bagażowy
skręcał już za róg przy końcu peronu, kiedy pani McGillicuddy znajdowała się
wciąż jeszcze na prostej.
Pierwszy peron londyńskiego dworca Paddington nie był w tym momencie zbyt
zatłoczony, gdyż jakiś pociąg właśnie odjechał, ale pozostałą po nim pustkę
szybko wypełnił kłębiący się tłum, który pędził we wszystkich kierunkach naraz,
do tablic świetlnych, z przejść podziemnych, biur rzeczy znalezionych, kawiarni,
punktów informacyjnych, ukazując się i ginąc w dwóch, połączeniach ze światem
zewnętrznym, oznaczonych: "Przyjazdy" i "Odjazdy".
Pani McGillicuddy, poszturchiwana ze wszystkich stron, dotarła w końcu ze swoimi
paczkami do wejścia na trzeci peron i oparłszy jedną z paczek o nogę,
przeglądała torbę w poszukiwaniu biletu, który pozwoliłby jej przejść obok
groźnego kolejarza, stojącego u wejściowej bramki na peron.
W tym momencie rozległ się nad jej głową chrypliwy, choć wyszkolony głos:
- O 4.50 z peronu trzeciego odjedzie pociąg do Brackhampton, Milchester,
Waverton, Carvil Junction, Roxeter i Chadmouth. Pasażerowie udający się do
Brackhampton i Milchester proszeni są o zajęcie miejsc w wagonach końcowych.
Pasażerowie do Vanequay przesiadają się w Roxeter.
Głos wyłączył się z trzaskiem, a następnie odezwał się ponownie, zapowiadając
wjazd pociągu z Birmingham i Wolverhampton na peron dziewiąty o 4.35.
Pani McGillicuddy odnalazła bilet, kolejarz skasował go i wymruczał: - Po
prawej, tylna cześć.
Pani McGillicuddy podreptała wzdłuż peronu w podanym kierunku i przed drzwiami
wagonu trzeciej klasy odnalazła swojego bagażowego, który, znudzony, gapił się
przed siebie.
- Bardzo proszę.
- Podróżuję pierwszą klasą . - oznajmiła pani McGillicuddy.
- Nie powiedziała pani tego - sarknął bagażowy.
Jego wzrok prześliznął się lekceważąco po jej tweedowym płaszczu w czarno-białą
jodełkę.
Pani McGillicuddy, która dokładnie pamiętała, że mówiła o pierwszej klasie, nie
miała ochoty spierać się. Była zupełnie bez tchu.
Bagażowy podniósł walizkę, pomaszerował z nią do najbliższego wagonu i ulokował
panią McGillicuddy w pustym przedziale, w kojącej samotności. Pociąg o 4.50 nie
był nigdy przepełniony; podróżujący pierwszą klasą wybierali szybszy poranny
ekspres lub ten o 6.40 z wagonem restauracyjnym. Pani McGillicuddy wręczyła
bagażowemu napiwek, przyjęty z wyraźnym rozczarowaniem. Pasował bardziej do
pasażera klasy trzeciej niż pierwszej. Pani McGillicuddy, choć przygotowana na
wydatek związany z wygodną podróżą po nocnej jeździe z Północy i całodziennych
gorączkowych zakupach, nigdy nie była skłonna do rozdawania ekstrawaganckich
napiwków.
Z westchnieniem usadowiła się na pluszowych poduszkach i otworzyła ilustrowany
tygodnik. Pięć minut później rozległy się gwizdki i pociąg ruszył. Magazyn
wyśliznął jej się z rąk, głowa przechyliła na bok i nie minęły trzy minuty,
kiedy pani McGillicuddy zasnęła. Spała trzydzieści pięć minut i obudziła się
odświeżona. Usiadła prosto, poprawiła przekrzywiony kapelusz i popatrzyła przez
okno na niewyraźne kontury umykającego w tył krajobrazu. Było zupełnie ciemno;
ponure, mgliste grudniowe popołudnie. Boże Narodzenie już za pięć dni. Londyn
był szary i smutny, reszta kraju również, tylko czasami rozjaśniana wstęgami
świateł, gdy pociąg pędził przez miasteczka i dworce.
- Podajemy herbatę - powiedział steward, pojawiając się nagle jak dżinn w
uchylonych drzwiach na korytarz. Pani McGillicuddy zaspokoiła pragnienie herbatą
w barze dużego domu towarowego i nie miała już ochoty na następną. Steward
poszedł dalej wzdłuż korytarza, powtarzając monotonnie swą propozycję. Pani
McGillicuddy z zadowoleniem spojrzała na półkę, gdzie spoczywały jej pakunki.
Ręczniki do twarzy były znakomitej jakości i dokładnie takie, jakich pragnęła
Margaret; pistolet kosmiczny dla Robbiego i króliczek dla Jean nader udane,
wieczorowy płaszcz był tą właśnie rzeczą, której sama potrzebowała - ciepły, a
zarazem wytworny. A pulower dla Hektora... z przyjemnością rozmyślała o
prezentach.
Zadowolona, powróciła wzrokiem do okna, w momencie, kiedy pociąg z przeciwka
przemknął z nagłym wizgiem, sprawiając, że szyby zadrżały, a pasażerka aż
wzdrygnęła się. Jej pociąg zastukotał na rozjeździe i minął jakąś stację.
Wówczas począł nagle zwalniać, zapewne posłuszny sygnałom semafora. Przez kilka
minut pełzł powoli, zatrzymał się i wreszcie ruszył. Następny skład, jadący, jak
poprzedni, do Londynu, minął ich, choć nie tak gwałtownie. Pociąg znowu
przyspieszał. W tym momencie inny, jadący sąsiednim torem także na południe, w
kierunku Brackhampton, zrównał się z nim. Przez pewien czas oba pociągi jechały
obok siebie, raz jeden trochę wysuwał się do przodu, raz drugi. Pani
McGillicuddy zaglądała w okna jadących obok wagonów. W większości przedziałów
rolety były opuszczone, w niektórych mogła dostrzec pasażerów. Ten drugi pociąg
też nie był zbyt pełny, i miał wiele przedziałów pustych.
W chwili, kiedy oba pociągi sprawiały wrażenie, jakby stały w miejscu, zasłona w
jednym z okien nagle zrolowała się w górę. Pani McGillicuddy ujrzała oświetlony
przedział pierwszej klasy, oddalony tylko o kilka stóp. Gwałtownie wstała i
wciągnęła powietrze.
Tyłem do okna, a tym samym do niej, stał mężczyzna. Jego dłonie zaciskały się na
szyi kobiety zwróconej twarzą ku niemu i powoli, bezlitośnie ją dusiły. Oczy
ofiary były wytrzeszczone, a twarz purpurowa i przekrwiona. Pani McGillicuddy
patrzyła ze zgrozą, kiedy nadszedł koniec: ciało zwiotczało i zwisło w rękach
mężczyzny.
W tej samej chwili pociąg pani McGillicuddy znowu zwolnił, a ten na sąsiednim
torze jął przyspieszać, wysunął się do przodu i chwilę później zniknął z oczu.
Niemal automatycznie ręka pani McGillicuddy powędrowała do rączki hamulca
bezpieczeństwa i zawisła w niezdecydowaniu. W końcu jaki sens miało
zatrzymywanie pociągu, którym podróżowała? Groza tego, co ujrzała tak blisko
siebie i niezwykłość sytuacji sprawiły, że czuła się jak sparaliżowana.
Koniecznie coś trzeba było natychmiast zrobić - ale co?
Konduktor odsunął drzwi jej przedziału.
- Bilet proszę.
Pani McGillicuddy zwróciła się ku niemu gwałtownie.
- Uduszono kobietę - powiedziała. - W pociągu, który właśnie nas minął.
Widziałam to.
Konduktor spojrzał na nią z powątpiewaniem:
- Słucham panią?
- Jakiś mężczyzna udusił kobietę! W pociągu. Widziałam - wskazała na okno.
Konduktor wyglądał na nieprzekonanego.
- Udusił? - rzekł z niedowierzaniem.
- Tak, udusił! Widziałam to, mówię panu. Musi pan coś natychmiast zrobić!
Konduktor chrząknął przepraszająco.
- Czy nie sądzi pani, że zdrzemnęła się trochę i... hm... - przerwał taktownie.
- Owszem, zdrzemnęłam się, ale jeżeli pan sądzi, że to był sen, to jest pan w
całkowitym błędzie. Widziałam to, zapewniam pana.
Wzrok konduktora padł na magazyn leżący na siedzeniu, otwarty na ilustracji
przedstawiającej mężczyznę duszącego dziewczynę i jednocześnie grożącego
rewolwerem parze stojącej w drzwiach.
Spróbował więc ponownie perswazji:
- Czy nie sądzi pani jednak, że czytała pani jakieś ekscytujące opowiadanie,
zdrzemnęła się na chwilę i, budząc się, uległa wrażeniu...
Pani McGillicuddy przerwała mu.
- Widziałam to. Byłam równie przytomna, jak pan. Spojrzałam w okno jadącego obok
pociągu w chwili, kiedy jakiś mężczyzna dusił tam kobietę. A teraz chciałabym
się dowiedzieć, co pan ma zamiar z tym uczynić?
- Cóż... Proszę pani...
- Przypuszczam, że coś ma pan zamiar zrobić?
Konduktor westchnął z niechęcią i zerknął na zegarek.
- Będziemy w Brackhampton dokładnie za siedem minut. Złożę raport o tym, co mi
pani powiedziała. W jakim kierunku jechał tamten pociąg?
- W tym samym co nasz, rzecz jasna. Nie sądzi pan chyba, że byłabym w stanie
zobaczyć to wszystko, gdyby pociąg przemknął, jadąc z przeciwka?
Konduktor sprawiał wrażenie, jakby wierzył, że pani McGillicuddy była zdolna
widzieć wszystko i wszędzie, gdziekolwiek tylko zawiodła ją wyobraźnia. Pozostał
jednak uprzejmy.
- Może pani na mnie polegać - rzekł. - Przekażę pani oświadczenie. Czy mógłbym
prosić o pani nazwisko i adres, tak na wszelki wypadek...
Zapisał adres, pod którym pani McGillicuddy, miała pozostawać przez kilka dni
oraz jej adres domowy w Szkocji, po czym wycofał się z poczuciem, że spełnił
swój obowiązek i skutecznie dał sobie radę z uciążliwą reprezentantką
podróżującej części społeczeństwa.
Pani McGillicuddy pozostała ze zmarszczonymi brwiami i nieokreślonym poczuciem
niezadowolenia. Czy konduktor złoży raport o jej oświadczeniu? A może tylko ją
uspokajał? Przeczuwała niejasno, że było wiele starszych pań podróżujących tu i
ówdzie, całkowicie przekonanych, że zdemaskowały komunistyczny spisek, lub że
grożono im śmiercią, lub że widziały latające talerze i tajemnicze statki
kosmiczne, a także donoszących o morderstwach, które nigdy nie zostały
popełnione. Jeśli ten człowiek potraktował ją jako jedną z nich...
Pociąg zwalniał teraz, stukając na rozjazdach pośród jasnych świateł dużego
miasta.
Pani McGillicuddy otworzyła torebkę i wyciągnęła jakiś stary rachunek - jedyną
rzecz, jaką zdołała znaleźć; szybko napisała kilka słów na jego odwrocie i
włożyła do koperty, którą szczęśliwym trafem miała przy sobie, zakleiła ją i coś
na niej napisała.
Pociąg wolno wjechał na zatłoczony peron. Taki sam, jak zwykle, głos
zaintonował:
- Na peron pierwszy wjeżdża pociąg o 5.38 do Milchester, Waverton, Roxeter i do
Chadmouth. Pasażerowie przesiadający się na pociąg do Market Basing proszeni są
o przejście na peron trzeci. Na torze trzecim stoi pociąg osobowy do Carbury.
Pani McGillicuddy spojrzała niecierpliwie wzdłuż peronu. Tylu podróżnych, a tak
mało bagażowych. O, tam był jeden! Zatrzymała go zdecydowanie.
- Bagażowy! Proszę to zanieść do zawiadowcy stacji. - Wręczyła mu kopertę wraz z
jednoszylingówką. Następnie westchnęła i usadowiła się wygodnie. Cóż, zrobiła
wszystko, co było w jej mocy. Przez chwilę pożałowała szylingówki...
Sześciopensówka doprawdy by wystarczyła...
Powróciła myślą do sceny, której była świadkiem. Przerażające, zupełnie
przerażające... Była kobietą o mocnych nerwach, mimo to zadrżała. Cóż za dziwny,
cóż za nieprawdopodobny przypadek i że też przydarzył się właśnie jej, Elspeth
McGillicuddy! Gdyby roleta w przedziale nie odskoczyła niespodzianie w górę...
Ale w tym, rzecz jasna, była ręka Opatrzności. To Opatrzność sprawiła, że ona,
Elspeth McGillicuddy, została świadkiem przestępstwa. Zacisnęła usta ze
zdecydowaniem.
Na peronie coś wykrzykiwano, gwizdki świstały, zatrzaskiwano drzwi. 5.38
odjeżdżał powoli z dworca w Brockhampton. Godzinę i pięć minut później zatrzymał
się w Milchester.
Pani McGillicuddy zebrała swoje paczki, chwyciła walizkę i wysiadła. Wytężając
wzrok na obie strony peronu, powierzyła po raz kolejny swoją opinię: za mało
bagażowych. Ci w zasięgu wzroku wydawali się zajęci workami pocztowymi i wózkami
towarowymi. Zdawało się, że od pasażerów w dzisiejszych czasach oczekiwano, by
sami nosili swoje torby. Cóż, nie była w stanie dźwigać walizki, parasolki i
wszystkich paczek. Musiała czekać. Po pewnym czasie udało jej się zdobyć
bagażowego.
- Taksówka?
- Sądzę, że ktoś powinien na mnie czekać.
Przed dworcem podszedł do nich taksówkarz obserwujący wyjście. - Czy pani
McGillicuddy? Do St Mary Mead? - zapytał miękkim, lokalnym dialektem.
Pani McGillicuddy potwierdziła.. Bagażowego wynagrodziła odpowiednio, jeśli nie
hojnie. Samochód z panią McGillicuddy, jej walizką i paczkami odjechał w
dziewięciomilową drogę pośród nocy. Siedząc sztywno wyprostowana, pani
McGillicuddy nie była w stanie się odprężyć. Jej uczucia musiały znaleźć ujście.
W końcu taksówka przejechała wzdłuż znajomej wiejskiej ulicy i dotarła do
miejsca przeznaczenia. Pani McGillicuddy wysiadła i po ceglanej ścieżce podeszła
do drzwi. Otworzyła je niemłoda pokojówka, kierowca złożył bagaże w hallu. Pani
McGillicuddy poszła prosto ku otwartym drzwiom salonu, gdzie oczekiwała ją pani
domu - delikatna, sędziwa dama.
- Elspeth!
- Jane!
Ucałowały się i pani McGillicuddy, bez żadnego wstępu czy wprowadzenia, wybuchła
słowami:
- Och, Jane! - poskarżyła się. - Widziałam morderstwo!
ROZDZIAŁ DRUGI
I
Zgodnie z wpojoną jej przez matkę i babkę zasadą, że prawdziwej damy nigdy nic
nie jest w stanie zaszokować ani zaskoczyć, panna Marple uniosła tylko lekko
brwi i pokiwała głową, mówiąc:
- Jakież to dla ciebie przykre, Elspeth i, doprawdy, niezwykłe. Sądzę, że
zrobiłabyś najlepiej opowiadając mi o tym od razu.
Pani McGillicuddy nie pragnęła niczego bardziej. Pozwoliwszy swej gospodyni
przyprowadzić się bliżej kominka, usiadła, ściągnęła rękawiczki i z ożywieniem
zaczęła swoją opowieść.
Panna Marple słuchała z wielką uwagą. Kiedy pani McGillicuddy zatrzymała się na
chwilę dla zaczerpnięcia tchu, panna Marple przemówiła zdecydowanie:
- Najlepiej będzie, kochanie, jeśli pójdziesz teraz na górę, zdejmiesz kapelusz
i weźmiesz kąpiel. Później zjemy kolację, i podczas niej nie będziemy o tym
rozmawiały. Potem możemy dokładnie omówić sprawę i rozważyć wszystkie jej
aspekty.
Pani McGillicuddy zgodziła się skwapliwie. Obie damy zjadły kolację, gawędząc o
rozmaitych stronach wiejskiego życia w St Mary Mead. Panna Marple opowiadała o
powszechnej nieufności do nowego organisty, zrelacjonowała najnowszy skandal z
żoną aptekarza i wspomniała o zatargu pomiędzy kierowniczką szkoły a radą
wiejską. Następnie obie panie rozmawiały o swoich ogrodach.
- Peonie - powiedziała panna Marple wstając od stołu - są najbardziej kapryśne.
Albo się udają, albo nie. Ale jeśli już się przyjmą, to, że tak powiem, do końca
życia, a teraz mamy naprawdę najpiękniejsze odmiany.
Ponownie usadowiły się przy kominku, a panna Marple wyjęła z narożnego kredensu
butelkę i dwa bardzo stare kieliszki z waterfordzkiego szkła.
- Dla ciebie, Elspeth, żadnej kawy dziś wieczorem - powiedziała. - Już jesteś
nazbyt podekscytowana, zresztą nic dziwnego! I tak na pewno nie będziesz mogła
zasnąć. Przepisuję ci kieliszek mojego domowego wina, a potem, być może,
filiżankę herbaty rumiankowej.
Pani McGillicuddy poddała się chętnie tym zaleceniom, a panna Marple nalała
wina. '
- Jane - powiedziała pani McGillicuddy, pociągając ze smakiem łyk wina - ty
chyba nie sądzisz, że mi się to wszystko przyśniło, ani że sobie to wymyśliłam?
- Oczywiście, że nie - odparła ciepło panna Marple.
Pani McGillicuddy westchnęła z ulgą:
- Tamten konduktor tak właśnie myślał. Był dosyć uprzejmy, ale jednak...
- Sądzę, Elspeth, że to zupełnie naturalne, zważywszy na okoliczności. Brzmiało
to niczym zmyślona historyjka. A on ciebie przecież zupełnie nie znał. Nie, nie
mam najmniejszych wątpliwości, że naprawdę widziałaś to wszystko, o czym mi
opowiadałaś. To rzeczywiście niezwykłe, ale całkiem prawdopodobne. Pamiętam, jak
kiedyś sama patrzyłam zaciekawiona w okna jakiegoś pociągu, który zrównał się z
moim, tak że zobaczyłam żywo i wyraźnie jeden czy dwa przedziały. Pamiętam, jak
mała dziewczynka, bawiąca się pluszowym misiem, rzuca go nagle i z rozmysłem w
grubego człowieka, śpiącego w kącie. Kiedy obudzony w ten sposób strasznie się
oburzył, pozostali pasażerowie byli najwyraźniej ogromnie rozbawieni. Widziałam
ich zupełnie wyraźnie. Mogłabym opisać dokładnie nawet dziś, jak wyglądali i co
mieli na sobie.
Pani McGillicuddy przytaknęła z wdzięcznością.
- Właśnie tak samo było ze mną.
- Mężczyzna, jak mówisz, był zwrócony do ciebie tyłem. Nie widziałaś więc jego
twarzy?
- Nie.
- A kobieta, czy ją możesz opisać? Młoda, stara?
- Raczej młoda. Mogła mieć trzydzieści, najwyżej trzydzieści pięć lat. Nie umiem
o niej powiedzieć nic bliższego.
- Ładna?
- Tego też nie potrafię ocenić. Wiesz, jej twarz... zupełnie wykrzywiona i...
- Tak, tak, rozumiem doskonale - szybko przerwała panna Marple. - A jak była
ubrana?
- Miała na sobie jakieś futro, raczej jasne. Była bez kapelusza, widziałam jej
blond włosy.
- A nie zauważyłaś niczego szczególnego w tym mężczyźnie? Może coś zapamiętałaś?
Pani McGillicuddy zastanowiła się przez chwilę, nim odparła:
- Był dość wysoki, chyba brunet. Miał na sobie obszerny płaszcz, więc nie mogę
dokładnie ocenić jego budowy. Obawiam się, że niczego więcej nie spostrzegłam -
powiedziała z przygnębieniem.
- To już jest coś - pocieszyła przyjaciółkę panna Marple. - Ale czy ty jesteś
rzeczywiście przekonana, że dziewczyna była... martwa? - zapytała po chwili.
- Była. Jestem tego pewna. Jeżyk jej wyszedł na' wierzch i... Wolałabym o tym
nie mówić.
- Oczywiście. Oczywiście - powiedziała szybko panna Marple. - Sądzę, że rano
dowiemy się więcej.
- Rano?
- Spodziewam się, że sprawa będzie w porannych gazetach. Ten mężczyzna miał
niewątpliwie kłopot z ciałem zabitej. Co mógł zrobić? Pewnie wysiadł szybko z
pociągu na najbliższej stacji. Przy okazji, może pamiętasz, czy ten wagon miał
korytarz?
- Nie, nie miał*.
- W takim razie nie był to pociąg dalekobieżny. Prawie na pewno zatrzymywał się
w Brackhampton. Powiedzmy, że wysiadł w Brackhampton, być może ułożywszy ciało w
Plik z chomika:
fiaa
Inne pliki z tego folderu:
4.50 Z PADDINGTON.pdf
(2690 KB)
Agata Christie - Rosemary Znaczy Pamiec.txt
(353 KB)
Agata Christie - Tajemnica Lorda Listerdalea.txt
(366 KB)
DOM NAD KANAŁEM.pdf
(2910 KB)
MORDERSTWO W BOŻE NARODZENIE.pdf
(2774 KB)
Inne foldery tego chomika:
Aleksander Sołżenicyn
Arthur Conan Doyle
audio
Fizyka
Fronda
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin