Becnel Rexanne - Wrogowie.doc

(1589 KB) Pobierz
Becnel Rexanne

 

Becnel Rexanne

 

Wrogowie

924

 


Prolog

 

"Jeszcze jeden pocałunek i rozstania nadszedł czas! "

Robert Bums

Londyn, październik roku pańskiego 1133

 

Randulf Fitz Hugh leżał nagi na łożu, a koło niego spoczywała - również naga - Marianne, żona podstarzałego hrabiego Carland. Podczas jednak gdy ona w poszukiwaniu ciepła wtuliła się w fałdy futer pokrywających posłanie, on rozkoszował się chłodnym dotknięciem powietrza na śliskiej od potu skórze. Ona spała spokojnie i głęboko jak niemowlę, on wpatrywał się posępnym wzrokiem w ciemne belki powały.

Użył jej ciała szorstko i brutalnie, choć to nie ona była powodem podłego nastroju, jaki go ogarnął. To król wzbudził w nim gniew i wściekłość; Rand posłużył się kochanką, by dać ujście pasji mimo iż nie powinien tego robić.

Zważyć trzeba jednak, że Marianne wcale nie miała mu tego za złe. Była niezaspokojoną kochanką; w tym względzie doskonale do siebie pasowali. Tego wieczoru Randulf nie potrafił się wszak rozkoszować urokami jej ciała. Miał pilniejsze sprawy na głowie.

Na trójnożnym zydlu obok drzwi zaskwierczał dopalający się ogarek, słabym blaskiem rozpraszając półmrok sypialnej komnaty.

Na potępienie wieczne! Czyż nie wygrał wszystkich bitew, nie pognębił wszystkich wrogów stających przeciw królowi Henrykowi i jego władzy absolutnej? Czyż nie uczynił dość, by zasłużyć na sprawiedliwą nagrodę? Ale król Henryk rządził z wyrachowaniem i sprytem lisa. Oto dziś na dworze starszy brat Randa, pijak John, odnowił hołd lenny składany królowi i - jako spadkobierca ojca - przejął jego oficjalny tytuł hrabiego Asdin. Nie było to po myśli Randa, lecz niczego innego nie mógł się spodziewać. A potem król zwrócił przenikliwy wzrok w jego stronę i ogłosił, jaką nagrodę otrzyma młodszy brat. Przed obliczem całego dworu nadał Randowi ziemie - w naj głębszej dziczy północnej Walii.

Rand zaniemówił z osłupienia. Północna Walia! Nie można było w granicach Brytanii znaleźć krainy bardziej oddalonej od ośrodka władzy, jakim był Londym. Tymczasem Henryk mówił dalej: Rand miał za zadanie wznieść u ujścia rzeki Gyffin zamek, twierdzę nie do zdobycia. Potężny gród położony w połowie drogi z Chester do Anglesey, który miał służyć w tłumieniu oporu przeciw władzy Anglików w Walii. Król Henryk podkreślił, iż misja ta jest w istocie honorem zarezerwowanym dla najbardziej zaufanego i silnego wasala.

Być może naprawdę tak myślał. Ale Rand wiedział coś więcej: wysyłając swoich najwiemiejszych popleczników do walijskich marchii, król kontrolował tych, których potęga zaczęła zagrażać jego poczuciu bezpieczeństwa. Nadanie było hojne - Rand miał panować na ziemiach tak rozległych, że stawał się prawdziwym władcą na włościach.

A przecież to nie w Walii pragnął rządzić! W gruncie rzeczy król skazał go na wygnanie z Londynu, siedziby• rzeczywistej władzy.

Rand prychnął z obrzydzeniem. Może powinien szukać ukojenia w świadomości, że król lęka się rosnącej potęgi i bogactwa swego sługi, ale żadna to była pociecha. Budowa zamku potrwa całe lata. Powróci do Londynu jako stary człowiek.

- Na święte relikwie! - Podniósł się z wygniecionego posłania, niezdolny w rozdrażnieniu spokojnie leżeć, i zapalił nową świecę.

Mąż Marianny wyjechał, Rand wiedział więc, iż może spędzić całą noc u boku kochanki, jeżeli taka będzie jego wola. Nie miał jednak na to chęci.

Lejąc do płytkiej misy wodę do obmycia ciała, usłyszał podszept swoich myśli: Być może wiele upłynie dni, nim znajdziesz kochankę równie biegłą w sztuce miłości. Używaj tej, póki możesz.

Zignorował wewnętrzny głos. W Walii też są kobiety, a słyszał, iż swobodniej dysponują swymi ciałarw niż Angielki. Znowu parsknął z pogardą. Jeżeli to prawda, to chyba leżą na ulicach z zadartymi sukniami i rozrzuconymi nogami. Zgodnie z jego doświadczeniami kobiety na dworze Henryka zgodziłyby się bowiem przespać z każdym, od kogo mogły się spodziewać pieniędzy czy klejnotów w zamian za swe trudy.

Nie miał zresztą nic przeciw temu. Zaspokoił żądzę wielu szlachcianek, wynagrodził je świecidełkami i użył do osiągnięcia własnych celów politycznych. Zdobywał dzięki nim informacje i sekrety. Teraz, odrzucony w najdalsze zakątki Walii, utraci dostęp do tych źródeł wiedzy i potęgi. Od Londynu będzie go bowiem oddzielało siedem dni drogi. Równie dobrze mógłby wyjechać na kraj świata.

Z rozmachem cisnął na podłogę ręcznik. Kobieta na łożu poruszyła się wśród futer posłania. Nie musiał patrzeć, by wiedzieć, że już nie śpi.

- Jeszcze z tobą nie skończyłam. - Usłyszał gorący pomruk, którym skutecznie rozpalała męskie zmysły. - Chodź tu. Teraz twoja kolej na wierzchu.

Spojrzał na nią beznamiętnie. Piękna Marianne była jego kochanką już prawie rok, romans ten trwał więc dłużej niż wszystkie poprzednie. Z drugiej strony miała większe wpływy i powiązania sięgające dalej niż którakolwiek z jego dawnych miłostek. Co prawda te jej stosunki wcale mu w końcu nie pomogły.

A może wprost przeciwnie - zaszkodziły mu w oczach króla? Ta myśl nie dawała Randowi spokoju, choć próbował ją od siebie odpędzić. Czyżby mąż Marianne użył swych wpływów na dworze, by posłać kochanka żony do Walii?

Czemu jednak miałby się trudzić? Carland sam miał romans z lady Ferriday, godną matroną, która ponoć, jako jedyna na dworze, gotowa była tulić starca jak dziecię do swego obfitego biustu i kołysać go, gdy ssał jej pierś. Rand wykrzywił usta w grymasie niesmaku na ten odrażającyobraz.

A jednak coś tu się nie zgadzało. Może to nie Carland, lecz ktoś z pewnością mu bruździł u króla. Przysiągł sobie odkryć prawdę.

- Mam inne sprawy, którymi muszę się zająć - odpowiedział, ubierając się.

Marianne przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu.

- Z pewnością mogą poczekać. Do Walii nie musisz wyruszać przed początkiem wiosny.

- Wiele pozostało do zrobienia, zanim nadejdzie ten dzień - odparł. - Werbunek. Zakup materiałów. Król chce mieć zamek. Chcę się szybko z tym uporać.

Materac zatrzeszczał, gdy uklękła na posłaniu. Narzuta z futra kuny utworzyła lśniącą falę wokół jej nóg. Sięgające do pasa włosy na wpół zakrywały, na wpół odsłaniały jej ponętne ciało. Miała pełne piersi o dużych sutkach. Rand poczuł dreszcz obrzydzenia na myśl ojej małżonku mamlącym je - jak niemowlę - w bezzębnych ustach. Odwrócił spojrzenie.

- Będę za tobą tęskniła, Rand. A ty?

Wzruszył ramionami, narzucając na nie koszulę. W gruncie rzeczy chciał się od niej uwolnić - ale jeszcze bardziej pragnął odkryć prawdę. Starannie dobierał myśli.

- Będę za tobą tęsknić równie mocno, jak ty za mną, a oboje dobrze wiemy, że w przeciągu tygodnia znajdziesz sobie nowego kochanka.

Jak oczekiwał, Marianne zwęziła oczy w łyskające furią szparki. - A to co znowu? Czy masz już jakąś inną, i tylko czekasz, by zajęła moje miejsce? Zabierasz ją do Walii?

- Marianne, spokojnie. W końcu to ty jesteś zamężna. Czemu miałabyś się zajmować ...

- Kim ona jest?

- Nie ma nikogo.

- Tak samo mówiłeś wtedy, gdy uganiałeś się za tą suką DeLisle ... - Urwała, lecz było już za późno.

Rand zmarszczył czoło.

- Suka DeLisle? Tam chodziło wyłącznie o kontrakt małżeński. - Nagle wszystko zrozumiał. Początkowo Stephen DeLisle przyjął z zadowoleniem oświadczyny Randa, pragnącego poślubić jego jedyne dziecko, ładniutką dzieweczkę, która wkrótce miała osiągnąć odpowiedni wiek. Marianne zaczęła się wówczas dąsa:ć, lecz zapewnienie Randa, iż jej wdzięki nieskończenie bardziej go pociągają niż uroki tamtej dzierlatki, najwyraźniej ją usatysfakcjonowało. Przyznała nawet, że planowany związek jest rozsądny z punktu widzenia kariery Randa, że stanowi strategiczne ukoro¬nowanie jego polityki. Nie omieszkała ws]:akże wytknąć kochankowi wszelkich fizycznych braków niesz.częsnej dziewczyny.

Wtedy przypisywał jej cierpkie słowa zwykłej kobiecej zazdrości. A może Marianne posunęła się dalej?

Dwóch doradców królewskich, Robert Hartley i Emery Ives, bez wątpienia podjęło dalsze kroki w intrydze przeciw Randowi. Bardziej niż ktokolwiek inny obawiali się rywala, którego potęga mogłaby zagrozić ich pozycji; zdawali sobie sprawę z siły ewentualnego związku DeLisle'a i Randa, który dzięki tej unii przejąłby kontrolę nad wielkim majątkiem. A kto jak kto, ale Emery Ives wiedział, jak kierować królem Henrykiem. Tu niewinna uwaga, tam słówko przestrogi - i oto Rand stał się kolejną ofiarą królewskich intryg i swojego pędu do władzy. Tak, nie było wątpliwości: Ives brał udział w spisku - a Marianne była jego kuzynką ...

Boże, jak mógł być tak głupi? Marianne stanowiła trop prowadzący prosto do Ivesa. Czy naprawdę tylko z zazdrości przyczyniła się do utrącenia małżeńskich planów Randa? Poczuł nagłą pewność, iż tak właśnie było.

- Ta "suka DeLisle", jak ją nazywasz, raczej nie zasługuje na to miano. W gruncie rzeczy to słodka, niewinna istotka, a właści wie niewinna była tylko do pewnej chwili - dodał. Nigdy nie dotknął dziewczyny, ale chciał, by Marianne myślała, że jest inaczej.

Nie spodziewał się wszakże takiego wybuchu furii.

- Podły zdrajco! - Ruszyła do niego z zakrzywionymi w szpony palcami, niemal przewracając go impetem natarcia. Błyskawicznie unieruchomił ją pod sobą i, wierzgającą bezsilnie, przytrzymał w silnym objęciu. Płonęła wściekłością. - Ty, ty wychędożyłeś tę szczapowatą zdzirę...              

- Nie, nie miałem jej. Ale teraz widzę, jak daleko gotowa byłaś się posunąć, by mnie powstrzymać ... ba, jak daleko się posunęłaś. To ty zniweczyłaś moje porozumienie z DeLisle.

Marianne zwiotczała w jego ramionach, co ponad wszelką wątpliwość świadczyło o jej winie. Próbowała jednak zaprzeczać. - Nie, to nie byłam ja. To król wywarł nacisk na DeLisle ...

- A Emery wywarł przedtem nacisk na króla, tak jak ty wywarłaś nacisk na Emery'ego.

Wykręciła się w jego objęciach, ale zamiast próbować się uwolnić, chwyciła go za fałdy koszuli na piersiach.

- Rand, nie wywierałam żadnego nacisku. Poskarżyłam się tylko, że będę nieszczęśliwa, widząc cię w łożu innej kobiety. Czy to była taka wielka zbrodnia? Jestem zazdrosna i pragnę mieć cię wyłącznie dla siebie. Ale to nie mnie powinieneś przypisać winę. To mój kuzyn wpadł ha pomysł pokrzyżowania twoich planów małżeńskich, nie ja.

Być może mówiła prawdę. Może kłamała. W każdym razie rezultat był ten sam - wygnano go do Walii. Podczas gdy inni będą pomnażać swą potęgę i znaczenie w polityce kraju, on będzie wznosił kamienne mury i odpierał ataki walijskich szaleńców.

Z przekleństwem na ustach zepchnął Marianne ze swych kolan.

Kiedy jednak wstał, otoczyła jego nogi ramionami.

- Nie odchodź jeszcze. Nie w ten sposób - błagała, klęcząc przed nim.

- Między nami wszystko skończone - powiedział, usiłując oderwać jej dłonie od swoich nóg.

Trzymała go kurczowo.

- Jeszcze ten jeden jedyny raz. Tylko raz, dla miłej pamięci. Pocierała bujną piersią jego uda, a jej dłonie ugniatały jego pośladki.

Nadal gniewny, Rand nie pozostał wszakże nieczuły na te wyzywające manewry. Widząc, jak jego męskość sztywnieje i unosi się, Marianne uśmiechnęła się uwodzicielsko i z wolna przesunęła językiem po wargach.

- Tylko jeden raz - zamruczała.

Rand próbował oponować. Już i tak zbyt długo z nią się zadawał; to był jego największy błąd. Którego nie powtórzy. Ale Marianne zaczęła go rozbierać i Rand z ociąganiem zanurzył dłonie w sploty jej włosów.

Tylko raz, obiecał sobie w duchu. Tylko ten raz. Po dzisiejszej nocy nigdy już nie pozwoli, by kobieta wpłynęła na jego los.

 


 

 

 

 

Część pierwsza

 

 

 

 

 

 

 

 

"Usłysz wołanie barda!

On widzi czas obecny, przeszłość i przyszłość

Jego uszy chłonęły Swięte Słowo -

On przechadzał się wśród drzew prastarych ... "

William Blake

 


1

 

Carreg Du, Walia marzec roku pańskiego 1134

 

"Zima jest już u ... u schyłku!" -Josselyn zerknęła na Newlina, a ponieważ nie odpowiadał, powtórzyła tłumaczone zdanie. - "Zima jest już u schyłku". Tak to powinno brzmieć, prawda?

Ułomny starzec podniósł na nią oczy. Jego myśli najwyraźniej zawędrowały gdzieś daleko, całe mile od rzeczywistości. Zmartwiona Josselyn ściągnęła brwi. Podczas długich tygodni tej niebywale srogiej zimy już nieraz zdarzało mu się tak zadumać. Czy to jakaś choroba? A może stary bard przeczuwał jakąś zmianę w otaczającym ich powietrzu?

- Zima prawdziwie jest u schyłku - powtórzył jej słowa, tym razem w dialekcie Walijczyków. - Wraz z tą chwilą zaś nadchodzi koniec naszych lekcji - dodał, spoglądając na nią wzrokiem, który w dziwny sposób zdawał się wybiegać poza jej twarz.

Josselyn wzruszyła ramionami.

- Być może na jakiś czas trzeba będzie je przerwać. Gdy nadchodzi wiosna, zawsze mam mnóstwo pracy. Ale latem będę miała więcej czasu.

- Latem być może będziesz już zamężna, zajęta doglądaniem swego ślubnego.

- A któż by mógł nim być? - zapytała w języku francuskim, który przynieśli do tej krainy Normanowie. - Ktoś mi znany? - spytała w szorstko brzmiącej mowie Anglików.

Newlin uśmiechnął się do dziewczyny, choć tylko lewy kącik ust podniósł się w przyjaznym grymasie. Prawa strona twarzy pozostała nieruchoma, jej wykrzywione rysy były ściągnięte do dołu. Nie tylko twarz, lecz również cała prawa połowa ciała była zniekształcoona, ramię uschnięte, noga wykręcona. Newlin kulał w widoczny sposób, a sprawnie mógł się posługiwać tylko lewą ręką.

Lecz choć Bóg nie pobłogosławił jego ciału, wynagrodził kalece darem zadziwiającego umysłu. Newlina uznawano powszechnie za naj mądrzej szego i najbystrzejszego człeka w krainie Rhoniofog. Od granicy z Anglią na wschodzie aż po wybrzeże morskie na dalekim zachodzie w leśnych ostępach otaczających wioskę Carreg Du nie było mu równego. Wysławiał się płynnie w czterech językach: w Cymraeg, czyli rodzimym walijskim narzeczu, po francusku i angielsku - których uczył Josselyn - oraz po łacinie, którą wladał mało kto z wyjątkiem księży.

Znal się na gwiazdach, umiał liczyć i przepowiadać pogodę, rozumiał leż doskonale świat zwierząt. Co raz usłyszał, tego nigdy nie zapominał, więc w dłużące się zimowe wieczory mógł zabawiać mieszkańców Carreg Du opowieściami z dawnych czasów i przepowiedniami o dniach mających dopiero nadejść.

Nie starzał się z upływem lat i nikt nie wiedział, skąd pochodzi.

Od niepamiętnych czasów mieszkał w dolmenie, prastarym kamien¬nym grobowcu położonym nieopodal wioskowych łąk, a choć nikt inny nie ośmieliłby się szukać schronienia pod sklepieniem grobowych głazów, przycupniętych u stóp górskiego zbocza ukwie¬conego pnącymi różami, nie było człowieka, który nie uznałby prawa Newlina do tej siedziby.

Josselyn siedziała właśnie u jego boku na krawędzi skalnego nawisu w połowie tego zbocza. Patrzyła w dół, na usianą głazami łąkę, na której nic jeszcze nie wskazywało bliskości wiosny. Nic prócz gąbczastej gleby nasiąkniętej wodą z roztopów. Wzrok Newlina wybiegł wszakże wyżej, ponad grań, ku nadbrzeżnym skałom. Starzec wstał i zaczął się niezdarnie wspinać pod górę.

- Zaczekaj! Dokąd idziesz?

- Ku morzu.

- Ku morzu? A co z moją lekcją?! - zawołała Josselyn, lecz Newlin wciąż zmierzał chwiejnym krokiem, sunąc jak zawsze trochę bokiem w stronę szczytu.

- Zima jest już u schyłku! - odkrzyknął jej w mowie Anglików. - A wiosna da początek przyszłości, której nikt nie ucieknie - dodał, tym razem w rodzinnym dialekcie.

Josselyn oszczędziła sobie daremnych nalegań, by bard wyjaśnił tajemniczo brzmiące słowa. Newlin wyjawiał tylko to, co chciał, i tylko w wybranej przez siebie chwili. Wszystkie jego przepowiednie były wszakże przerażająco trafne. Josselyn trudno było wyobrazić sobie, od jakiej to przyszłości nie mogli uciec. Zamiast próbować zgadnąć, zaczęła wdrapywać się w ślad za bardem, w nadziei na dalsze objawienia.

Ramię w ramię wspięli się na głazy wyniosłego szczytu. Skłębione fale morza siekł przenikający wicher, do szpiku kości przejmujący chłodem i wilgocią. Josselyn stała prosto, nie zwracając uwagi na lodowate podmuchy, które targały jej wełnianą spódnicą i rozwiewały czarne jak węgiel włosy wokół twarzy. Stali na szczycie, z którego rozciągał się widok na całą krainę jej rodu. Nie był to najwyższy szczyt Walii, a przecież tkwiło w nim poczucie mocy, dzikiej swobody ludu zamieszkującego północne ziemie tej krainy.

Wyniosłą skałę na szczycie góry zwano Can'eg Du, Czarny Głaz. Nazwa ta stała się częścią imienia Josselyn i wielu jej pobratymców. Dziewczyna nazywała się Josselyn ap Carreg Du, a jej ojciec - zwał się Howell ap Carreg Du.

Jej ród zamieszkiwał te ziemie od niepamiętnych czasów, jeszcze przed narodzinami naj starszych klechd o pierwszych królach i o trudach przetrwania u zarania dziejów. Kochała wszystko, co ją otaczało w zielonych ostępach puszczy ciągnącej się między morzem a łańcuchem gór. Właśnie ta miłość wywiodła ją z domu stryja w dzisiejszą niedzielę, trzecią w porze wielkiego postu. SpogląQała w dół klifu tonącego w morskich falach i nie pierwszy już raz podziwiała cud, za sprawą którego w tak niegościnnym miejscu zakwitły róże.

Josselyn wciągnęła głęboko w piersi słony oddech wiatru, aż zadrżała z zimna. Ale i to było przyjemne. Potrafiłaby wytrzymać jeszcze dłużej w chłodzie zimy, która i tak była już u schyłku. Obejrzała się na Newlina i zobaczyła, że stoi zwrócony ku wschodowi, kołysząc się na piętach, jak zwykł czynić, kiedy był pogrążony w głębokim zamyśleniu. W przód i w tył. W przód i w tył.

Jej wzrok powędrował w ślad za spojrzeniem barda ku morzu, gdzie promienie słońca przebijały pokrywę chmur i sypały diamentowe iskry blasku na spienione fale. Nie tylko wszakże słońce odbijało się w wodzie oślepiającymi błyskami bieli. Było tam coś jeszcze. Żagiel. Statek. Josselyn zmrużyła oczy, próbując dojrzeć dalekie zarysy.

- Przyszłość, której nikt nie ucieknie - wyrzekł Newlin. Każde słowo wyrywało się z jego ust jak mroźny obłok pary, którą w oka - mgnieniu rozwiewał północny wiatr.

- Dobra czy zła? - zapytała Josselyn; znienacka zaczął jej doskwierać chłód.

Niezwykły starzec wzruszył zdrowym ramieniem.

- Jak wszystkie przyszłości: dla jednych dobra, dla innych nie tak sprzyjająca. Ale - dodał z dobrze jej znanym uśmiechem na powykręcanej twarzy - zgodzisz się chyba, że lepiej mieć jakąkol¬wiek przyszłość niż nie móc oczekiwać żadnej.

Prawda. Lecz gdy się żegnali - ona, by wrócić do domu, on, by chronić siC w nędznej siedzibie pod sklepieniem dolmenu - Josselyn przeszył dreszcz przeczucia, którego nie potrafiła nazwać. Od dziewięciu lat mieszkała u stryja i ciotki, którzy sami byli bezdzietni, więc z radością przyjęli ją pod swój dach po śmierci rodziców. Była u nich bezpieczna i nie musiała wybiegać myślą w przyszłość.

Ale coś w otaczającym ją powietrzu zapowiadało zmiany. Czuła to, tak jak i bard. I wcale jej się to nie podobało.

Rozbili namioty na Rosec1iffe. A ze statku wyładowują bez przerwy towary, zapasy, materiały ...

Josselyn słuchała raportu Deweya wraz z resztą mieszkańców wioski, zgromadzonych w głównej komnacie stryjowskiego domu. Stryj Clyde siedział bez ruchu, w charakterystyczny dla siebie sposób w milczeniu rozważając niepokojące nowiny przyniesione przez zwiadowcę. Milczenie jednak przedłużało się tak, że Josselyn miała ochotę sprowokować stryja do jakiejś reakcji. Kochała go głęboko, acz nie był to mężczyzna skory do impulsywnego działania.

- Wystawcie warty - rozkazał wreszcie. - Musimy poznać siłę oddziału i ilość zapasów i sprzętu. - Znów przerwał. - Poślijcie po skrybę. Madoc ap Lloyd też musi się o tym dowiedzieć.

Zignorował pomruki, które wywołały ostatnie słowa. Ziemie rodu Lloyda przylegały od zachodu do ziem Carreg Du, lecz to bliskie sąsiedztwo nie oznaczało bynajmniej przyjaźni. Lloydowie dorównywali chciwością angielskiemu królowi, oczywiście na mniejszą skalę. Tu owca zniknęła z pastwiska. Tam wół przepadł bez śladu. Polowali na obszarze Carreg Du i plądrowali pola, gdy tylko byli pewni bezkarności. Wiadomo było, że nie są to ludzie godni zaufania. Mimo wszystko przecież Anglicy byli wrogiem każdego Walijczyka, a w chwili, gdy ktokolwiek z tej nacji zakładał obóz na Rosec1iffe, stryjClyde słusznie odkładał na bok nieporozumienia między nim a rodziną Lloydów.

Josselyn, niestety, nie miała wątpliwości co do określenia "obóz". - A co będzie, jeśli zechcą tu zostać na dobre?

Wszyscy bez wyjątku zebrani odwrócili się w jej stronę. Jej policzki zarumieniły się lekko, lecz wytrzymała spojrzenia i poważ¬nym wzrokiem popatrzyła na stryja.

- Grupka, która przebywała tu zeszłej zimy, była mniejsza i to prawda, że biwakowali tylko kilka dni, ale ten oddział jest większy. No i co najmniej dwóch mężczyzn było tu już w poprzedniej wyprawie.

Stryj Clyde zmarszczył czoło. Przez chwilę Josselyn obawiała się reprymendy w obliczu zgromadzonych wieśniaków - przede wszystkim za wypowiedź na temat, który, ściśle mówiąc, był zarezerwowany dla mężczyzn, ale również za wyprawy w pobliże angielskiego obozu. Po minucie napiętego milczenia stryj spytał:

- Rozpoznałaś dwóch z nich?

Josselyn potaknęła. Niewielu było mężczyzn tak wysokich i barczystych jak młodszy z tej dwójki. Każdy jego ruch, każdy rys jego twarzy wskazywał na naturę wojownika. Jeśli nawet to nie on dowodził przybyszami, z pewnością był centralną postacią angielskiego oddziału.

Ten drugi odznaczał się płomiennie rudą brodą i wyglądał raczej na uczonego. To on wzbudził szczególne zainteresowanie Josselyn. Przynajmniej tak sobie wmawiała. Wysoki mąż był przystojny na surowy sposób żołnierza, pociągał absolutną pewnością siebie w obejściu. Lecz ludzie obdarzeni taką pewnością siebie nierzadko mają inną, mniej pociągającą cechę - arogancję. Josselyn odwróciła...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin