Zygmunt Zeydler-Zborowski:
NIEUDANY URLOP MAJORA DOWNARA:
WIELKI SEN 2009
Redaktor serii
Grzegorz CIELECKI
Projekt okładki i logo serii
Rafał BARTLET
Skład i łamanie
Anna LEWANDOWSKA
Korekta
Aleksandra BIŁY
© Bimali HORSKA
ISBN 978-83-923649-5-5
Wydawnictwo WIELKI SEN
Al. Jana Pawła II 65/90, 01-038 Warszawa
tel. 0-502-322-705
www.klubmord.com, prezesikl3@wp.pl
ROZDZIAŁ I
Portier był krótkowidzem. Do czytania zdejmował oku-
lary.
Wieczorem, kiedy już nikt nie interesował się gazetami,
zasiadał w swojej dyżurce i uważnie studiował całą prasę.
Przede wszystkim kronikę sportową i wiadomości poli-
tyczne. Drzwi wejściowe zamykał o dziesiątej. Po tej godzi-
nie spóźnieni pensjonariusze musieli dzwonić.
Tuż nad sobą posłyszał przyspieszony oddech. Pod-
niósł głowę znad „Głosu Wybrzeża". Zobaczył bladą, prze-
rażoną twarz.
- Co się stało, panie profesorze?
- Pogotowie...! Natychmiast...!
- Ktoś zachorował?
- Proszę natychmiast wezwać pogotowie. Moja żona...
Lekarz, młody, szczupły blondyn o ascetycznej twarzy,
bezradnie pokręcił głową.
- Niestety, nic pomóc nie mogę. Nie żyje. Gdzie jest te-
lefon?
Połączył się z komendą milicji i czekał, paląc papiero-
sy. Był zdenerwowany.
Przyjechał radiowóz.
Porucznik Wojnar wbiegł do hallu. Średniego wzrostu,
ruchy miał szybkie, zdecydowane. Towarzyszył mu sier-
żant.
- Co tu się stało, panie doktorze?
- Morderstwo.
- Kto został zamordowany?
- Profesorowa Skoczyńska.
- Przyczyna zgonu?
- Silne uderzenie tępym narzędziem w tył głowy. Pęk-
nięcie podstawy czaszki.
- Chciałbym obejrzeć zwłoki.
- Drugie piętro. Pokój osiemnaście.
- Czas zgonu?
- To się stało niedawno. - Lekarz spojrzał na zegarek.
- W tej chwili jest dziesięć po jedenastej. Sądzę, że mor-
derstwa dokonano między dziewiątą a dziesiątą.
- Między dwudziestą pierwszą a dwudziestą drugą -
skorygował go porucznik. - Czy napisał pan swoje orze-
czenie?
- Tak. Zostawiłem u portiera. Sądzę, że nie jestem już
panu potrzebny, panie poruczniku...
- Na razie nie. Dziękuję. Resztę załatwi nasz lekarz
z zakładu medycyny sądowej.
Porucznik skinął głową na pożegnanie i zwrócił się do
sierżanta.
- Połączcie się z komendą. Ja skoczę na górę.
Downar dowiedział się o wszystkim dopiero na drugi
dzień.
Przyszedł na obiad jak zwykle około trzeciej. Od razu
wyczuł jakieś niecodzienne podniecenie. Nie zwracał na to
jednak specjalnej uwagi i o nic nie pytał. Z apetytem zjadł
zupę owocową i potężny befsztyk. Przy deserze spostrzegł
wchodzącego na salę Sarneckiego.
- Cześć, Michał. Ty także na obiadek?
Sarnecki usiadł i wyjął z kieszeni papierosy.
- Paskudna sprawa - powiedział.
- Jaka sprawa?
- To ty nic nie wiesz?
- Co mam wiedzieć?
- Wczoraj wieczorem zamordowano tu jedną babkę.
Downar z niedowierzaniem spojrzał na przyjaciela.
- Co ty wygadujesz?
- To co słyszysz. Wczoraj wieczorem zamordowano pro-
fesorową Skoczyńską.
- Żonę tego archeologa?
- Tak. Znałeś ją?
- Poznałem ją tutaj. Przystojna babka. Nieprawdopo-
dobne...
- A jednak to fakt. Prowadzę dochodzenie w tej spra-
wie. Nie wyobrażasz sobie jak się cieszę, że cię spotkałem.
Chyba nie odmówisz mi swojej pomocy?
Downar potrząsnął głową.
- Nic z tego, kochany. Przyjechałem na urlop i nie
mam zamiaru wdawać się w żadne dochodzenia. Dlate-
go nie wziąłem skierowania do żadnego z naszych do-
mów, żeby zupełnie oderwać się od kryminalnych
spraw. Chcę wreszcie odpocząć. Mam dosyć trupów,
sekcji, przesłuchań...
Sarnecki westchnął.
- Szkoda. Liczyłem na twoją pomoc. No cóż... trudno.
Nie to nie. Nie mogę cię przecież zmusić.
- Kiedy została zamordowana? - spytał Downar.
- Wczoraj wieczorem. Między dwudziestą pierwszą
a dwudziestą drugą. Uderzenie w tył głowy.
- Gdzie ją znaleziono?
- W jej pokoju na łóżku, a raczej na tapczanie.
Downar w zamyśleniu mieszał cukier w herbacie.
- Cholerna lura - mruknął.
- Co mówisz? - spytał Sarnecki.
- Nie, nic. Więc powiadasz, że znaleziono ją na tapczanie?
- Tak. Mąż ją znalazł.
- Podejrzewasz go?
Sarnecki wzruszył ramionami.
- Boja wiem. W tej chwili to jest jedyny podejrzany, ale...
- Ale nie musiał tego robić akurat tutaj - dokończył Dow-
nar.
- Właśnie. Jeżeli nawet chciał pozbyć się babki, to miał
przecież tysiąc innych możliwości, żeby to zrobić. Nie mu-
siał jej mordować w ich wspólnym pokoju.
Downar zapalił papierosa.
- Popełniamy obaj pewien błąd - powiedział.
- Mianowicie?
- To jest przecież najbardziej logiczna linia obrony. Mo-
gę ci zaręczyć, że przy najbliższej okazji profesor Skoczyń-
ski powie nam: „Ależ panowie, nie jestem głupcem, żeby
popełniać zbrodnię w takich okolicznościach. Stać mnie
chyba na to, żeby wymyślić coś inteligentniejszego". Po-
wiedz, mi gdzie znajdował się Skoczyński w chwili popeł-
nienia morderstwa?
- Grał w brydża. Tu, w jadalni. Właśnie przy tym stoli-
ku, przy którym teraz siedzimy.
- Więc na werandzie?
-Tak.
- Wobec tego ma alibi.
- Niezupełnie. Podczas, gdy partner rozgrywał, poszedł
do swego pokoju.
- Po co?
- Twierdzi, że po chusteczkę.
- Czy jego żona była wtedy w pokoju?
- Mówi, że nie.
- A czy pokój był zamknięty na klucz?
- Nie pytałem go o to.
- Szkoda. To dosyć istotne.
Sarnecki był zdziwiony.
- Tak sądzisz?
- Sądzę, że tego rodzaju szczegóły mają znaczenie.
Chyba dobrze by było porozmawiać jeszcze z profesorem.
- Chciałbyś wziąć udział w takiej rozmowie? - ożywił
się Sarnecki.
- Nie wiem.
- Byłbym ci niesłychanie wdzięczny. Zrób to dla mnie,
Stefan. Pomóż mi. Widzisz... Będę z tobą szczery. Staram
się o przeniesienie do Warszawy. Gdyby mi się udało roz-
szyfrować taką sprawę, to... Rozumiesz chyba?
- Przyjechałem do Sopotu żeby odpocząć - mruknął
Downar.
- Jeszcze odpoczniesz. Zdążysz. No co? Zgadzasz się?
Porozmawiasz z profesorem?
- A co mam robić?
Sarnecki promieniał.
- Jesteś porządny chłop. Dziękuję ci.
8
„Bardzo młodo został profesorem - myślał Downar. -
Chyba nie ma jeszcze czterdziestu lat. Przystojny facet...
Bardzo przystojny. Rasowa twarz. Musi mieć powodzenie
u kobiet".
- Czy pan pozwoli, panie profesorze, że zadam panu
kilka pytań?
Skoczyński zwrócił spojrzenie ku mówiącemu.
- Wydaje mi się, że powiedziałem pańskiemu koledze
wszystko, co miałem do powiedzenia w tej sprawie. Ale
proszę, niech pan pyta.
- Z kim pan grał wczoraj wieczorem w brydża?
- Już mówiłem. Z panem Zanderem, z panem Wysz-
kowskim i z panią Trzebińską.
- Często państwo grywali?
- Przez ostatnich parę dni codziennie po kolacji.
- Zawsze w tym samym składzie?
- Przeważnie.
- O której zaczęli państwo wczoraj grę?
- Po kolacji. Przypuszczam, że było koło ósmej.
- Wspominał mi kolega Sarnecki, że pan w trakcie gry
chodził do swego pokoju.
- Tak. Zapomniałem chusteczki do nosa i poszedłem
na górę.
- O której to mogło być godzinie?
- Dokładnie nie pamiętam. Chyba parę minut po dzie-
siątej. Po pierwszym robrze.
- W pokoju żony nie było?
- Nie.
- Czy drzwi od pokoju zastał pan otwarte?
- A światło się w pokoju paliło?
- Tak. Paliło się. Sądziłem, że żona wyszła gdzieś na
chwilę, może do łazienki...
- Czy żona pańska gdzieś się wybierała?
- Raczej nie. Powiedziała mi, że czuje się zmęczona i że
chce się wcześniej położyć.
- Czy wrócił pan do pokoju po skończonej grze?
- Nie. Mieliśmy jeszcze kończyć robra. Mój partner roz-
grywał, a ja poszedłem do pokoju po pieniądze.
- O której godzinie?
- Nie było jeszcze jedenastej. Może wcześniej. Może po
dziesiątej...
- I wtedy znalazł pan żonę...
- Tak. Nie żyła.
- Czy pan się od razu zorientował, że żona nie żyje?
- Nie mogłem w to uwierzyć, ale...
- I zszedł pan na dół, do portierni?
- Tak. Żeby sprowadzić pogotowie.
- Czy próbował pan żonę ratować?
Skoczyński jakby się trochę zmieszał.
- Nie. To znaczy... To było beznadziejne.
- Więc pan był zupełnie przekonany, że żona już nie żyje?
- Raczej tak.
- Wobec tego po co pan wzywał pogotowie?
- Wiem, że w takich wypadkach tak należy postąpić.
Poza tym miałem nadzieję, że może...
Downar z ogromnym zainteresowaniem oglądał paz-
nokcie.
- Hm. Chciałbym jeszcze panu zadać, panie profesorze,
trochę intymne pytanie. Czy pańskie współżycie z żoną
układało się pomyślnie?
Skoczyński poruszył się niecierpliwie.
- To są moje prywatne sprawy, proszę pana. I nie
mam najmniejszego zamiaru rozmawiać na ten temat.
Z tego wszystkiego wnioskuję, że panowie podejrzewają
mnie o popełnienie tej zbrodni. Nie wydaje się panom, że
to śmieszne? Czy rzeczywiście robię wrażenie takiego
głupca, który mordowałby żonę w tego rodzaju okolicz-
nościach? Sądzę, że potrafiłbym obmyślić coś inteligent-
niejszego.
Downar rzucił Sarneckiemu szybkie, wesołe spojrzenie.
- Zgadzam się z panem, panie profesorze. To nie byłoby
zbyt pomysłowe. Proszę mi jeszcze powiedzieć, czy w chwi-
li, kiedy pan wszedł do pokoju, paliło się tam światło?
- Nie. W pokoju było ciemno.
- Jest pan tego pewien?
- Zupełnie. Dokładnie pamiętam, że zobaczyłem żonę
leżącą na tapczanie. Myślałem, że śpi i dlatego zapaliłem
małą lampkę przy łóżku.
- Z tego co pan mówi wynika, że kiedy pan po raz
pierwszy przyszedł do pokoju to światło się paliło, a kiedy
przyszedł pan powtórnie, w pokoju było ciemno.
- I pokój był ciągle otwarty?
- A gdzie znajdował się klucz?
- Wydaje mi się, że tkwił w zamku. Dobrze nie pamię-
tam.
- Jeszcze jedno pytanie, panie profesorze. Czy pan ma
tu znajomych? Chodzi mi o znajomych z Warszawy?
- Raczej nie. Moim dawnym znajomym jest tylko mece-
nas Zander. Poza tym to przygodne, wakacyjne znajomości.
- A czy pańska żona miała tu jakichś znajomych?
Skoczyński niechętnie wzruszył ramionami.
- Nie potrafię panu na to odpowiedzieć. Może i miała.
- Nie interesował się pan znajomymi żony?
Downar utkwił badawcze spojrzenie w twarzy profesora.
- Więc nic mi pan nie może powiedzieć na temat znajo-
mych żony?
- Nic.
- Z tego by wynikało, że niezbyt się pan żoną intereso-
wał.
- Powiedziałem już panu, że na te tematy nie będę z pa-
nem rozmawiał.
Downar uśmiechnął się przepraszająco.
- Proszę mi wybaczyć. Z panem już nie będę mówił
o tych sprawach. Poszukam innego źródła informacji.
Ciemne oczy Skoczyńskiego błysnęły gniewem.
- Co to znaczy?
- To znaczy - odparł spokojnie Downar - że musimy
zdobyć pewne dane, a kto nam ich dostarczy, to obojętne.
- Chce pan słuchać tych wszystkich plotek?
- Jakich plotek?
- No, o mnie i o mojej żonie.
Downar bezradnym ruchem rozłożył ręce.
- No cóż, panie profesorze. Jeżeli nie możemy zdobyć
informacji z pierwszego źródła, to musimy ich poszukać
gdzie indziej. Niechże pan sobie wreszcie zda sprawę, że
pańska żona została zamordowana i że my prowadzimy
śledztwo. Niezbędne nam są pewne dane, które rzuciłyby
trochę światła na podłoże tej zbrodni. Bez tego nie może-
my posunąć się naprzód w naszej pracy.
- Co pan chce wiedzieć? - spytał stłumionym głosem
Skoczyński.
- Czy mogę być zupełnie szczery?
- A więc interesuje mnie pańskie pożycie z żoną.
Skoczyński przygryzł wargę. Na jego pociągłej, opalonej
twarzy odmalowało się wahanie.
- Moje pożycie z żoną nie układało się dobrze - powie-
dział po chwili.
- Czy prowadzili państwo może sprawę rozwodową?
- Nie. Moja żona nie chciała zgodzić się na rozwód.
- Dlaczego?
- Czy pańska żona była starsza od pana?
- Tak. O parę lat.
- Czy ma pan dzieci?
- Nie. Byliśmy bezdzietnym małżeństwem.
Downar zgasił niedopalonego papierosa.
- Dziękuję. Nie będę już pana dłużej zatrzymywał. Je-
szcze tylko ostatnie pytanie. Komu mogło zależeć na
śmierci pańskiej żony?
- Nie mam pojęcia. Ostatnio żyliśmy właściwie oddziel-
nie. Łączyło nas tylko wspólne mieszkanie.
- To dlaczego przyjechali państwo tutaj?
- Żona bardzo chciała. Prosiła mnie. Załatwiła pokój.
- I pan się zgodził?
- Zgodziłem się. Później nawet tego żałowałem, bo miesz-
kanie we wspólnym pokoju... Czy nie ma pan więcej pytań?
- Nie. Na razie to wszystko. Dziękuję.
Kiedy zostali sami, Sarnecki powiedział:
- Byłeś wspaniały.
Downar uśmiechnął się.
- Daj spokój.
- No jakże. Rozpracowałeś faceta. Powiedział tyle...
- Obawiam się, że nie powiedział wszystkiego.
- W tej chwili to jest nasz podejrzany numer jeden. In-
nych nie mamy.
- Jest trochę niewyraźny. To fakt - przyznał Sarnecki.
Downar zamyślił się.
- Miałbym ochotę przejść się do Orłowa na plażę - po-
wiedział po chwili.
- Co tam chcesz robić?
...
thorgalla