Ziemkiewicz Rafał A. - Jawnogrzesznica.pdf

(100 KB) Pobierz
Ziemkiewicz Rafał - Jawnogrzesznica
Rafał A. Ziemkiewicz
Jawnogrzesznica
Tłum, morze ludzi — rany boskie, takiego mrowia chyba jeszcze świat nie widział. Stoimy
przy bramie od czwartej rano, teraz jest juŜ po południu i cały czas, bez chwili przerwy,
przepływa wokół nas potęŜna rzeka rodaków. Rozdwaja się zaraz za bramą i ginie gdzieś za
naszymi plecami, wtłoczona w przejścia i sektory. Bram jest pięćdziesiąt osiem, wszystkimi
wlewa się nieustannie ten Ŝywioł i końca nie widać. Za wysoką na cztery metry barierą z
gęstej, podłączonej do prądu siatki, za poprzedzającymi ją kolorowymi szlabanami wciąŜ
tłum. Z obłoków musi to niesamowicie wyglądać.
Nie przypuszczałem, Ŝe będzie ich aŜ tylu, nawet wliczając Polonusów z całego świata.
Walą przed siebie z wyciągniętymi w rękach kartami wstępu, pełni radosnego podniecenia.
Niosą jakieś transparenty, chorągwie, święte obrazy… Bez końca. AŜ dech zapiera. Jedynie
nasze ponure gęby, moja i Bibola, nie pasują zupełnie do ogólnego nastroju. No ale my tu
jesteśmy tylko elementem pejzaŜu, takim samym jak te wszystkie szlabany, barierki i
łopoczące chorągiewki. Po prostu sterczymy przy bramie, od wewnętrznej strony, zacięci w
ponurym milczeniu.
Właściwie nie bardzo wiadomo po co. O Ŝadnym sprawdzaniu kart nie ma w tym tłumie
mowy. Cała reszta Milicji BoŜej dawno juŜ dała nogę, Ŝeby korzystając z mundurów,
przepchać się jak najbliŜej ołtarza. Zostali państwowi gliniarze — jako etatowi grzesznicy od
brudnej roboty nie mogą przekroczyć bariery otaczającej poświęcaną ziemię. Oni pilnują tego
tłumu, tu i dalej, na dworcach, szosach i lotniskach. My nie mamy nic do roboty. Lecz stoimy,
bo ostatni rozkaz był stać, a ja osobiście nie mam juŜ innego wyjścia, tylko sumiennie
wypełniać rozkazy.
Bibol pewnie myśli to samo, ale nie wiem, nie rozmawia ze mną. I czego się wścieka? W
końcu to wszystko od niego się zaczęło. Od tego, Ŝe się jak zwykle schlał, spóźnił na słuŜbę i
nie mogłem zejść z posterunku.
* * *
To było jakieś dwa, trzy miesiące po ogłoszeniu terminu Nawiedzenia. Roboty opór, cały
gmach komendantury episkopatu pękał od interesantów. Obozowali pod budynkiem, czekali
tygodniami na swoją kolejkę — regularne oblęŜenie, głównego wejścia w ogóle nie dało się
uŜywać. Na dole zajmowali się nimi niŜsi rangą selekcjonerzy. Tych nielicznych, których
nijak nie dawało się spławić, przepuszczali na górę, do kolumnowego gabinetu, gdzie za
ogromnym biurkiem, pod wielkim krucyfiksem i rozciągniętym na całą ścianę biało —
czerwonym płótnem, przyjmował ich Jego Świątobliwość. A za plecami Jego Świątobliwości
pręŜył się w postawie zasadniczej odpicowany na galowo funkcjonariusz Milicji BoŜej, z
akselbantami i złotym posochem SłuŜby. Czyli ja.
Delikwent, oczywiście, miał wszystkie papiery w porządku. Kartki w komplecie, stemple jak
naleŜy, plik cegiełek na bazylikę, wszystkie dobrowolne ofiary uiszczane terminowo i jeszcze
kilka mocnych poświadczeń prawego Ŝywota. Ale tutaj to nie robiło wraŜenia. Jego
Świątobliwość przerzucił wszystko niby to z uwagą, po czym sięgnął po przyniesiony przez
diakona wydruk z sekcji rachunków sumień głównego teokomputera. Wysłuchał cierpliwie
dukanej przez starucha supliki, pokiwał głową, upił herbaty i znienacka przygwoździł go
pytaniem:
— Czy to prawda, Ŝe szesnastego grudnia 1995 podczas rozmowy w toalecie szkoły
nazwaliście swego księdza katechetę „głupim katabasem”?
Gdy mówił „głupi katabas”, zrobiłem regulaminowe pół kroku do przodu, wcisnąłem taster
ustawionego na biurku słuŜbowego róŜańca i przytrzymałem go przepisowe (bluźnierstwo
lŜejsze, cytat) dwadzieścia pięć zdrowasiek. Do tego właśnie słuŜyłem w tej obitej bielą i
szkarłatem sali. A takŜe do otwierania i zamykania drzwi przed i za starającymi się o wstęp na
trybunę honorową.
Suplikant pobladł i przełknął ślinę z odgłosem, który w zalegającej gabinet ciszy zagrzmiał
jak skręt kiszek wieloryba.
— No, jakŜe to wtedy było? — rzucił łagodnie Jego Świątobliwość po jakimś czasie.
— Ja… tak, Wasza Świątobliwość, przypominam sobie teraz. Ale ja wcale nie wiedziałem,
co to znaczy…
— Hm… na rok przed maturą? No dobrze, nie wiedzieliście… No ale teraz juŜ wiecie?
— Tak, Wasza…
— I na pewno szczerze Ŝałujecie, prawda?
— Tak, Wa…
— Niemniej jednak — uciął Jego Świątobliwość — nie wyspowiadaliście się dotąd z tego
upadku, nie odprawiliście pokuty…
Pełna skruchy twarz suplikanta wystarczała za dalszą rozmowę. Jego Świątobliwość odłoŜył
wydruk i powoli przetarł dłonią twarz gestem człowieka padającego ze zmęczenia.
— Zrozumcie moją sytuację — podjął wreszcie. — Trybuna mała, a Ŝniwo wielkie. A tak
byliście blisko… Szkoda, wielka szkoda. — Uniósł głowę i potrząsnął nią parę razy. — No
nic, moŜe jednak coś się da zrobić. W końcu człowiek jest niedoskonały. Dam wam pismo do
parafii i jak tylko tę sprawę uzupełnicie, złóŜcie aneks do podania w kancelarii. Powołacie się
na mnie… No, tak, Bóg z wami.
— I z Waszą Świątobliwością — suplikant skłonił się pokornie, wstając z klęcznika. Jego
Świątobliwość wypełnił szybko formularz, podał mu i skinął na mnie ręką, wyciągając
wskazujący palec. Skinięcie oznaczało „wyprowadzić”, palec — „nie wzywać następnego”.
Zawsze byłem pełen podziwu dla dyplomatycznych talentów Ojców Selekcjonerów. Parę
słów i gość, zamiast się zŜymać, Ŝe go odwalono, odchodził cały szczęśliwy. Ma kartkę,
znaczy się — jest szansa. Dbają o ludzi, sam Jego Świątobliwość robi, co moŜe, Ŝeby mu
pomóc. KaŜdy moŜe przyjść i prosić, Ŝeby go dopuszczono przed oblicze Pana. I kaŜdy
zostanie wysłuchany.
Inna sprawa, Ŝe nie zdarzyło się — przynajmniej na mojej słuŜbie — Ŝeby ktokolwiek z tych
przychodzących z ulicy, bez Ŝadnego pchania, zdołał się dobić swego. Ale w końcu
wszystkich wpuścić nie sposób.
Zrobiłem w tył zwrot, odeskortowałem wzruszonego okazaną mu troską suplikanta do drzwi
i wyszedłem za nim.
Na korytarzu czekało ich jeszcze ze dwudziestu, jeden poderwał się energicznie.
Zatrzymałem go ruchem dłoni.
— Przerwa — oznajmiłem. — Jego Świątobliwość przyjmie następną osobę za piętnaście
minut. Proszę…
Urwałem, widząc zamieszanie na schodach. Spomiędzy kilku porządkowych, wyraźnie
usiłujących ją zatrzymać, wyprysnęła nagle jakaś dziewczyna i runęła wprost na mnie z siłą i
szybkością armatniej kuli. ZdąŜyłem tylko zaprzeć się o framugę — omal mnie nie
rozdeptała, spłaszczyła się na mojej piersi, aŜ poczułem ciepło w brzuchu. Jak piskorz starała
się za wszelką cenę prześlizgnąć do gabinetu.
— Proszę, proszę, niech pan mnie puści — usłyszałem tylko, w przelocie mignął mi ostry,
jakby gadzi profil i sztorm rudawych włosów. Z trudem zdołałem zatrzymać prące do przodu
krągłości. Chwilę potem dopadli nas porządkowi.
— Nie robić zamieszania! — wysapał wściekle jeden z nich, wykręcając jej fachowo rękę.
Powlekli dziewczynę z powrotem w kierunku schodów, trochę się szarpała, ale tylko na
początku. Zresztą nie przyglądałem się. Nie takie rzeczy się widziało.
— Tak… — Przygładziłem odruchowo mundur. Suplikanci zdawali się w ogóle nic nie
dostrzegać poza sufitem i swoimi kamaszami. — Proszę czekać.
Wróciłem do gabinetu, zatrzaskując cięŜkie dębowe wierzeje. Jego Świątobliwość zniknął
juŜ, biało — czerwone płótno kołysało się tylko lekko. Odetchnąłem, ocierając pot z czoła.
Chwilę później z małych drzwiczek w przeciwległej do biurka ścianie wychyliła się głowa
Bibola. Mimo dyskretnej warstwy pudru pod oczami jego oblicze nadawało się na okładkę
podręcznika o kacu. Świetna ozdoba gabinetu.
Rozejrzał się i podszedł ocięŜale. Bez słowa rzuciłem mu posoch.
— Masz szczęście, Ŝe jesteśmy w świętym miejscu.
— Dobra, dobra — zachrypiał. — Pogadamy, jak się podleczę.
— Aha. Zadzwoń, jakby ci się przydarzyło. Nawet w środku nocy. Muszę cię jeszcze
zobaczyć trzeźwego, zanim wszyscy pójdziemy do nieba.
— No wiesz! — obruszył się. — Pan wyniósł nas ponad inne, niewierne narody, wybrał na
swe powtórne przyjście i ja mam chodzić o suchym pysku? Co by ze mnie był za Polak?
* * *
— Do sektora P–4?
Unoszę wzrok i tracę kilka sekund na wydobycie pytającego z rozfalowanego tła. Gdy się
stoi tyle godzin w tłumie, nie naleŜąc do niego, ludzie dookoła przestają istnieć, stapiają się w
jednolitą masę.
Typowy wiejski księŜulo o prostodusznej, tryskającej szczęściem twarzy, wiodący swoje
stadko owieczek z flagami, transparentami i pętami kiełbasy w siatach.
— Prosto, w trzecią alejkę w prawo i potem czwartą w kierunku ołtarza — odpowiadam
zupełnie bez sensu. Wszystkie alejki stratowano juŜ dawno, po wyznaczających je barierach
zostało wspomnienie — pewnie naród rozebrał na relikwie. Obowiązuje pełny spontan, gdzie
się kto wepchnie. Ale to pytanie daje mi na moment poczucie wielkiej misji. Wiem, po co
mnie tu postawiono. śebym odpowiadał na pytania, gdyby ktoś miał ochotę je zadawać.
Coś dziwnego. Dopiero po chwili łapię co: cisza. Umilkły chóralne modlitwy z
gigantofonów, od wielu godzin padające w monotonny szum sunącego tłumu. Ale tylko na
sekundy. Ktoś w głośnikach intonuje ochryple i zaraz nad rozległymi jak cały świat błoniami
zrywa się nierówne kobiece zawodzenie:
Nad Częstochowa płyną okręta
módl się za nami, Panienko Święta…
* * *
Właśnie tę pieśń zasuwał chór archikatedralny, gdy automatycznie włączył się mój
telewizor. A potem znajome, codzienne: „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, wita
państwa w imię BoŜe Dziennik Telewizyjny. W dzisiejszych wiadomościach między innymi:
przygotowania do Nawiedzenia Pańskiego; rozmowa z przewodniczącym Związku
Prawdziwych Polaków i Katolików; grzeszne ludy Wschodu i Zachodu z podziwem i
zazdrością mówią o łasce, której dostąpił nasz bohaterski naród. Zaczniemy jak zwykle od
wieczornej modlitwy z kaplicy Telewizji Polskiej. Halo, Woronicza…”.
Przyglądała się ze zdumieniem, jak podchodzę do telewizora i gaszę obraz. „To wam tak
wolno?”, wyczytałem w jej spojrzeniu.
— Nam to wszystko podają na odprawach — rzuciłem, wzruszając nonszalancko
ramionami. — Mamy własnego sufragana.
— Ale ja…
— Nie bój nic — dodałem protekcjonalnie, sięgając do barku. — Jesteś ze mną. Czego się
napijemy?
Gapiła się na mnie niemal z uwielbieniem. Biedna dziewczyna, swoją drogą. W galowym
mundurze, z szamerunkiem i ze złotym posochem w garści wzięła mnie za Bóg–jeden–wie–
kogo. Niby Ŝe jak tak ubrany gość łazi po komendanturze, jeszcze po gabinecie Jego
Świątobliwości, to musi być jakaś lepsza fisza. Teoretycznie tak. Nie pomyślała tylko,
sierotka nieszczęsna, Ŝe Ojcowie Selekcjonerzy potrzebują teŜ facetów do zamykania drzwi i
kręcenia róŜańcem.
Oczywiście powinienem jej to wyjaśnić. Od razu, jak tylko zdołała mnie wytropić — swoją
drogą, nie wiem, jak jej się to udało. Podkusiło, diabli nadali, zachciało mi się. Na parę
tygodni przed Nawiedzeniem o okazję było coraz trudniej, a dziewczyna miała coś w sobie.
Szczupła, o opływowych kształtach, z lekko rudawymi włosami i naleŜycie uwypuklonym
przedsięwzięciem… tylko z twarzy przypominała trochę pterodaktyla, fakt. No ale w końcu te
brzydsze teŜ ktoś musi.
W kaŜdym razie, gdy zbliŜyła się na parkingu, otworzyłem drugie drzwiczki i rzuciłem
„wsiadaj”. Wskoczyła do wozu, aŜ się za nią zaświeciło.
A teraz stała przede mną w moim słuŜbowym mieszkaniu na rogu Świętokrzyskiej i Księdza
Piotra i ciągle uwaŜała mnie za kogoś, kto duŜo moŜe. A ja bezczelnie korzystałem z sytuacji.
— No. — Podałem dziewczynie kieliszek i zaprosiłem ją gestem na fotel. — To co jest?
— Widzisz… — zaczęła nieśmiało.
— Widzę. — Przekoziołkowałem i od razu nalałem sobie następny, grunt to się dobrze
rozgrzać. — Masz pojęcie, ilu jest chętnych na trybunę?
— Na trybunę — powtórzyła gorzko. — Nie, po prostu chcę miejsce gdzieś w miarę blisko
ołtarza. Przynajmniej… w ogóle.
Zwykle karty wstępu rozdawali po parafiach jak leci. Nigdy nie przypuszczałem, Ŝe ktoś
moŜe mieć z tym kłopoty.
— Ja muszę — zapewniła mnie Ŝarliwie. — Mam wszystkie papiery, chcesz zobaczyć? —
Sięgnęła do torebki i podała mi plik spiętych gumką kwitów. Zacząłem je przeglądać z mądrą
miną. Kartki od spowiedzi, świadectwa z procesji, ksiąŜeczka eucharystyczna i tak dalej —
wszystko podstemplowane i w zupełnym porządku. Jak u kaŜdego.
— Jak to sobie załatwiłaś?
Spłoniła się. Trafiony — zatopiony.
— Daj spokój, rozmawiajmy szczerze. — Potarłem dłonią twarz. — Spróbuj mnie
zrozumieć, to nie jest łatwa sprawa. Muszę wszystko wiedzieć, chyba jasne?
Patrzyła w podłogę.
— Kumpel narzeczonego — rzuciła wreszcie.
— Na przyszłość dobieraj sobie narzeczonych z lepszymi znajomościami. — Pokiwałem
głową, podsuwając jej kwestionariusz naboŜeństw niedzielnych. — No, popatrz sama.
Wszystkie msze z pół roku, ten sam stempel, ten sam tusz, podpis tym samym pisakiem. Kto
się na to nabierze?
Tak naprawdę to była to normalka i nikt by nie zwrócił uwagi, ale ona wyraźnie nie miała o
niczym zielonego pojęcia. Wyglądała na kompletnie załamaną. Popatrzyła na mnie tak
bezradnie, Ŝe aŜ się wzruszyłem.
— MoŜesz mi pomóc? — spytała cicho. Wstałem i zacząłem zasłaniać okna.
— Milicja BoŜa nigdy nie odmawia pomocy bliźniemu — oznajmiłem sentencjonalnie,
dociągając starannie story. Naprzeciwko mnie mieszkała taka jedna wredna starucha z
lornetką. Parę miesięcy wcześniej przylukała, jak sąsiad dogadzał Ŝonie za dnia, i wlepili mu
pielgrzymkę.
Przeszedłem po omacku przez pokój i zapaliłem lampę, odwracając się w stronę
dziewczyny.
A potem szybko sięgnąłem po kieliszek, Ŝeby przepłukać zaschnięte gardło.
Aseksualny bury sweter i gruba spódnica, standardowy strój Skromnej i Pracowitej Polki,
zniknęły za oparciem fotela. Stała przede mną w koronkowej bieliźnie, jak w jakimś filmie z
Upadłego Zachodu, wartym pięćset zdrowasiek za kaŜdy kadr. Podpłynęła bliŜej, bardzo
blisko, unosząc ku mnie tę swoją pterodaktylą buzię.
— Proszę cię, pomóŜ mi. Musisz mi pomóc. Biedna kretynka. Trzeba było wyrzucić ją z
miejsca. Delikatne dłonie przesuwały się pod moją koszulą, coraz niŜej, w dół brzucha. Za
nimi wędrowała muskająca lekko, rudawa grzywa.
— Błagam — powtórzyła, rozpinając zręcznie ostatni guzik. — PomoŜesz?
Odetchnąłem cięŜko, wplątując dłoń w jej włosy.
— Jasne. Trafiłaś do właściwej osoby, kochanie.
Niewiele brakowało, a zapomniałbym z tego wszystkiego nastawić róŜaniec. Odsunąłem się
w ostatniej chwili.
— Idź do łóŜka — szepnąłem, odpinając kasetę róŜańca od pasa i podłączając ją drŜącymi
dłońmi do domowego gniazda teokomputera. Dobra milicyjna maszynka na japońskich
podzespołach. Stały, bieŜący kontakt z rejestrami teokomputera — źrenica wiary i
wejściówka do nieba. Poszukałem w tabeli Szóstego Paragrafu, „cudzołóstwo”, i nastawiłem
na tarczy swój mnoŜnik, spory — w końcu tylko młodszy sierŜant, chociaŜ z komendantury.
Ale mimo to dodałem jeszcze dziesięć procent wzmocnienia, bo było mi trochę głupio wobec
tej dziewczyny.
Maszynka zagrała śpiewnie, wchodząc z miejsca na wysokie obroty.
— No dobra — oświadczyłem, siląc się na spokojny głos. — Rozpatrzmy sprawę.
Któryś z kumpli mówił kiedyś, Ŝe najbardziej warto właśnie z tymi brzydszymi. „Takie lale,
kurde, to moŜesz na uszach stawać, a ona nic, królewna znudzona. A brzydka to się ucieszy,
doceni… mówię ci, mały, zupełnie co innego”. Dopiero wtedy było mi dane docenić głęboką,
Ŝyciową mądrość tych słów.
Długo, bardzo długo w pokoju słychać było tylko nasze gorące oddechy, poskrzypy wanie
łóŜka i świergot róŜańca.
Gdy postękiwania i skrzypienie wreszcie ucichły, podniosła się z wdziękiem i w drodze do
łazienki nachyliła nad czytnikiem teokomputera.
— Ty wiesz? — Odwróciła ku mnie płonące oczy. — Wychodzi, Ŝe jeśli jeszcze moŜesz, to
moŜemy jeszcze ze dwa razy.
* * *
Śpiew znowu przycicha. Teraz ktoś przemawia. Właściwie naleŜałoby powiedzieć: kaŜe.
Dałbym głowę, Ŝe to nasz komendant główny. Przez piętnaście minut podgrzewa ogólny
entuzjazm, wyciągając z grobowców wszystkich moŜliwych świętych, błogosławionych i
bohaterów. Przypomina mi się, jak parę dni temu, wywalając mnie z komendantury, objaśniał
podniesionym głosem, kim jestem, na czyim Ŝołdzie pozostaję oraz przez kogo i w jakich
okolicznościach zostałem spłodzony. Klął przy tym tak, Ŝe niemal nie zdejmował ręki z
róŜańca. „Na takich skurwysynów to tylko ogień piekielny i wieczne potępienie! Kto się raz
zaprze Pana, nie ma dla takiego przebaczenia!”
A potem odwrócił się i popatrzył na zdobiący ścianę portret następcy świętego Piotra, z miną
„no, dopieprzyłem grzesznikom jak trza, śpij spokojnie”.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin