Balogh Mary - Sezon na Panny Młode.doc

(908 KB) Pobierz
Romans historyczny

Romans historyczny

 

MARY BALOGH

 

Sezon Na Panny Młode

 

Londyn, ostatnia dekada panowania królowej Wiktorii Ależ jak bym mogła? - spytała lady Agatha Whyte Henriego Arnoux ściszonym głosem, aż do bólu świadoma obecności innych pasażerów w poczekalni dworca kolejowego. - Bigglesworthowie liczą na mnie. Oba­ wiają się, że jeśli ceremonia zaślubin i uroczystości weselne nie będą wystarczająco wspaniałe, tak by mogli pokazać, ile są warci, rodzina mar­ kiza Cottona nigdy nie uzna młodziutkiej panny Bigglesworth za równą sobie. - Ale właściwie dlaczego miałabyś się tym martwić, moja droga, ko­ chana lady Agatho? - spytał z przejęciem monsieur Arnoux z cudownym francuskim akcentem. Lady Agatha spojrzała na niego bezradnie, próbując znaleźć sposób, by opisać swoją pozycję w towarzystwie i płynącą z niej władzę. Nieskrom­ nie byłoby podkreślać swe zasługi, ale z drugiej strony musiała sprawić, by zrozumiał, jak jest teraz potrzebna, nieprawdaż? A może się tylko łudzę, pomyślała z obawą, i moja rola wcale nie jest taka znaczna... - Bigglesworthowie są przekonani, że tylko moje zaangażowanie otwo­ rzy pannie Angeli drzwi do towarzystwa. Właściwie mówią- dodała, jakby się usprawiedliwiając - że jedynym powodem, dla którego towarzystwo
wybierze się na tak odległą prowincję, jak Little Bidewell, będzie fakt, że  to ja zaplanuję uroczystości weselne. Tak jak to zrobiłam dla pańskiej cór­ ki, sir.  Poczuła rumieniec na policzkach. Kiedy ostatni raz się rumieniła?  - I rzeczywiście uroczystości wypadły wspaniale - zapewnił ją Hen- ri Arnoux. - Lecz przyszłe szczęście mojej córki nie zależało od ich  świetności. Jednak to, o co panią proszę, leży u podstaw przyszłego szczę­  ścia mojego i, jak śmiem przypuszczać, w jakiejś mierze również pani.  Jeśli oczywiście pani choć w części podziela względy, które ja mam dla  pani, moja droga lady Agatho. - Ujął jej dłoń w rękawiczce i podniósł do ust.  Obiekcje lady Agamy zaczęły topnieć. Mówił tak szarmancko, był taki  poważny i, czyż to nie romantyczne, odprowadził ją aż na stację! Nie­ mniej jak mogła choćby pomyśleć o ucieczce do Francji z monsieur Ar- noux zamiast podróży do Little Bidewell, zwłaszcza że już miała kupiony bilet?  Żałowała, że w ogóle się zgodziła. Ale ciotka panny młodej, panna Eglan- tyna Bigglesworth, była dawną szkolną koleżanką ulubionej kuzynki lady  Agathy. I kiedy droga Helena ją poprosiła, wszystko wyglądało na historię jak z bajki: prosta dziewczyna z prowincji poślubia mężczyznę pochodzą­ cego z najstarszej rodziny arystokratycznej, jednej z najlepszych w wyż­ szych sferach.  - Obawiam się, że panna Bigglesworth może dotkliwie odczuć moją nieobecność, a ja nie wybaczyłabym sobie, gdyby...  - Och, w życiu nie słyszałam takich bzdur - wymamrotała z niesma­ kiem jakaś kobieta za plecami monsieur Arnoux. - Bez obrazy, paniusiu, ale wierz mi, jeśli tej panience udało się złowić markiza, to nie potrzebuje od ciebie żadnej pomocy.  Zażenowana lady Agatha wychyliła się, aby spojrzeć za monsieur Ar- noux, i ze zdziwienia szeroko otworzyła oczy. Osoba, która tak bezcere­ monialnie wygłosiła swoją opinię, nie była prostaczką, jaką spodziewała się ujrzeć lady Agatha. Na ławce siedziała z wdziękiem młoda, elegancka i zamożnie wyglądająca dama.  Miała jakieś dwadzieścia kilka łat i była na swój sposób bardzo ładna, z wydatnymi kośćmi policzkowymi i ostro zarysowanym podbródkiem. Miała ciepłe, brązowe oczy, głęboko osadzone pod ciężkimi powiekami, brwi cienkie, proste i ciemne. Tylko usta jak na damę były zbyt szerokie i pełne, by można je było uznać za ładne.  Lady Agatha obejrzała ozdobny kapelusz przypięty na czubku zaczesa­ nych do góry kasztanowatych włosów. Jedwabne gałązki bzów tkwiły wśród
prążkowanych wstążek, a długie purpurowe pióro kołysało się zalotnie przy skroni. Przedziwna dekoracja głowy.  Strój wprawdzie nie nadawał się na podróż, ale był uszyty według naj­ nowszej mody i najwyraźniej sporo kosztował. Od smukłej szyi do wą­ skich nadgarstków delikatna kremowa koronka okrywała dopasowany sta­ nik z liliowego jedwabiu. Suknia opinała wąską talię, rozszerzała się na biodrach i luźno opadała do ziemi, prawie zasłaniając półbuty z koźlej skórki. Taka suknia kosztowała co najmniej dwadzieścia pięć gwinei. Z pewnością nie byłoby na nią stać dziewczyny z przedmieścia.  Lady Agatha rozejrzała się szybko w poszukiwaniu innej kobiety, która mogłaby wypowiedzieć te słowa. Jednak w pobliżu nie było nikogo inne­ go-  Młoda dama uśmiechnęła się promiennie.  - Do licha, kochanieńka, gdyby taki nadziany jegomość jak ten popro­ sił mnie, żebym z nim uciekła, pognałabym, aż by się kurzyło! - Mrugnęła szelmowsko. - Trzeba się cieszyć życiem, złociutka.  - Że co, proszę?  - Agatho, posłuchaj jej - nalegał Arnoux.. - Jedź ze mną.  - Ale... - Agatha ponownie skupiła chwilowo rozproszoną uwagę na monsieur Arnoux. - Przecież się zobowiązałam. Nie mogę tak po prostu zostawić biednej, osieroconej przez matkę dziewczyny i jej ojca... - Go­ rączkowo szukała odpowiednich słów.  - ...na lodzie? - usłużnie dopowiedziała kobieta z kasztanowatymi wło­ sami i zdegustowana potrząsnęła głową. - Hal To zwykła wymówka. Przej­ rzałam cię. Przesadnie podkreślasz swoją rolę. Zrobiłaś z tego swojego niewielkiego talentu nie wiadomo co i właściwie dlaczego, pytam? Bo boisz się, że bez niego będziesz nikim. - Agatha milczała. Słowa tej mło­  dej kobiety były wiernym echem jej własnych myśli. - Cóż, w porządku, jeśli to wszystko, co potrafisz. Ale ty możesz więcej. Masz jego. - Młoda  dama wskazała palcem Henriego Arnoux, który ochoczo przytaknął. -Po­  słuchaj mojej rady i nie bądź głuptasem. Życie daje ci zbyt mało cukier­  ków, żebyś jeszcze mogła grymasić. Jeśli ten jegomość chce ci usłać życie  różami, to mu na to pozwól. Teraz albo nigdy, kochana. - Zadziwiająca  osóbka pochyliła się do przodu, a jej ciemne oczy zabłysły. Elegancka  arystokratyczna panna zmieniła się nagle w czarującą psotnicę. - Poza  tym nie trzeba być geniuszem, by widzieć, że jesteś w nim zakochana, a on  dla ciebie zupełnie stracił głowę.  Do Agathy wreszcie coś dotarło i spłonęła rumieńcem.  Kobieta, która nieproszona udzielała jej rad, miała dodać coś jeszcze,  ale nagle obok przemknął kudłaty piesek, który do tej pory węszył wokół
kosza na śmieci. Trzymał w pysku zatłuszczony papier po kanapce. Młoda dama z okrzykiem chwyciła go za kark i zaczęła mu wyrywać zdobycz. - Ty głupi kundlu! Tam może być trutka na szczury!  Kundel zawarczał, młoda kobieta zaczęła nim potrząsać, a...  ...a monsieur Henri Arnoux pocałował lady Agathę Whyte na oczach wszystkich podróżnych stojących na stacji!  Ostatni raz ktoś pocałował lady Agathę kilka, nie, ponad dziesięć lat temu. Kolana się pod nią ugięły. Zatrzepotała powiekami i zamknęła oczy. Nagle powody, dla których miałaby mu odmówić, wydały się jej żałosne, a rada młodej kobiety miała w sobie mądrość Salomona. - Któż by pomyślał, gdy brałaś w swoje ręce przygotowania do ślubu mojej córki, że weźmiesz w nie również moje serce? - powiedział Ar- noux, cofając się o krok. - Kocham cię, Agatho. Zostań moją żoną. Teraz, dzisiaj. Wyjedź ze mną do Francji.  Jak przez mgłę Agatha usłyszała, że jej doradczyni wzdycha z zachwy­ tu. - Jest tak, jak mówi ta młoda dama, Agatho. Musisz zdecydować teraz, zaraz - mówił to z takim przekonaniem, a jego czarny wąsik drżał tak namiętnie, ajednak... a jednak...  - Ależ monsieur Arnoux, co z Neli? - Agatha wskazała w kierunku, w którym dyskretnie oddaliła się jej pokojówka. - Co z moimi kuframi i rzeczami? Poza kilkoma osobistymi drobiazgami wszystko inne jest już wLittle...  Położył delikatnie palec na jej ustach.  - Neli, oczywiście, pojedzie z nami. Co się tyczy twoich bagaży, jeśli masz tam coś, do czego jesteś bardzo przywiązana, to poślemy po nie póź­ niej. Ale na razie, Agatho, pozwól, bym to ja kupował ci różne rzeczy. Pozwól mi cię ubrać, ozdobić klejnotami i rozpieszczać...  - A niech mnie, pozwól mu!  Młoda kobieta trzymała pieska w mocnym uścisku, połowę tłustego pa­ pierka miała w ręce, druga połowa tkwiła w pysku psa. Oboje, kobieta i pies, nawet na chwilę nie spuszczali brązowych oczu z Agathy.  - Naprawdę? - wyszeptała Agatha, zaskoczona, że szuka rady u dziw­ nej nieznajomej.  - Bez wahania.  Wątpliwości Agathy zniknęły i poczuła się najszczęśliwszą kobietą na świecie. Henri Arnoux ujął jej twarz w dłonie.  - Czy wyjdziesz za mnie, ma chere, mon coeurl  - Bez wahania - odpowiedziała.
Pocałował ją mocno i obejmując w talii, pośpiesznie wyprowadził, ze stacji. Lady Agatha była tak oszołomiona i szczęśliwa, że nawet nie za­ uważyła, jak bilet wyleciał jej z ręki i spadł na ziemię niczym konfetti na ślubie. Ale zauważyła to kobieta siedząca na ławce. - Cóż, powiedziałabym, że spełniliśmy dzisiaj nasz dobry uczynek, co, Mikrusie? - rzekła Letty Potts do psa. Z jej głosu znikły wszelkie ślady prymitywnego akcentu. Patrzyła na parę wychodzącą z londyńskiej stacji. Za nią pośpiesznie dreptała pulchna kobieta, zapewne owa Neli, która wkrótce miała zostać emigrantką. - Czyż miłość nie jest piękna? - spytała Letty, znów z akcentem. - Słodka jak ulepek. Aż zęby bolą. Ale błysk w jej oczach przeczył zgryźliwej uwadze. Serdecznie pocało­ wała psa w nos i schyliła się, żeby podnieść upuszczony bilet. Spojrzała na wypisaną na bilecie stację docelową. - Little Bidewell, Northumberland - przeczytała. - Hm, to chyba dość daleko. Jak myślisz, gdzie to jest? Nie żeby to miało jakieś znaczenie, co, Mikrusie, mój piesku? - Mikrus ujej boku zamerdał ogonem. - Jeśli mamy bilet do Little Bidewell, to tam właśnie pojedziemy. Uśmiech powoli zniknął z jej twarzy. Rozrywka, której dostarczała jej wysoka, chuda, rudowłosa kobieta i jej wybranek, skończyła się. Dziew­ czyna wróciła myślami do własnych problemów. Nick będzie jej wkrótce szukać. Ale jeszcze nie teraz. Na razie pewnie siedzi w swoim „biurze", czeka na jej powrót. Gdy podpalił pensjonat, w którym się zatrzymała, zniszczył nie tylko jej dom, ale wszystko, co posiadała, z wyjątkiem sukni, którą miała na sobie. Ta jedyna naprawdę elegancka suknia też by pewnie spłonęła, gdyby Letty nie ubrała się w nią w próżnej nadziei, że zdoła zrobić dobre wrażenie na dyrektorze teatrzyku muzycznego Goodwina. Po dwóch tygodniach poszukiwania pracy wiedziała już, że to bezcelo­ we. Nick przekonał dyrektorów wszystkich londyńskich teatrów, by jej nie zatrudniali, mimo że była jedną ze wschodzących gwiazd rewii. Albo mogłaby być, gdyby tylko dano jej szansę. Z czasem przekonaliby się do niej także krytycy. Już się im spodobał jej głos; wcześniej czy później dostałaby rolę, dzięki której by zobaczyli, że potrafi też śpiewać z uczuciową głębią, a nie tylko w komediowy sposób. Na razie jednak wyglądało na to, że przyjdzie jej jeszcze trochę poczekać na ów przełom w karierze. Uśmiechnęła się gorzko. Nick zapewne jest z siebie zadowolony - nie posuwając się do zbrodni, nie zostawił jej innego wyjścia, poza powrotem
do niego na kolanach i wzięciem udziału w ohydnym oszustwie, które planował.  Jednak nie wróciła do niego na kolanach. Prosto spod płonącego pensjo­ natu poszła na stacją kolejową St Pancras, gdzie przeliczyła resztę swoich pieniędzy i spytała kasjera, dokąd może za to dojechać. Odpowiedź była przygnębiająca: nawet nie do Chelsea.  Dopiero wtedy zaczęła tracić odwagę. Usiadła, żeby pomyśleć, walcząc z nieznaną jej dotąd bezsilnością. Do licha, przecież była Letty Potts. Znaną z niepokornego ducha i ciętego dowcipu. Szykowną, zuchwałą Letty Potts.  Nie wróci do Nicka. Nie weźmie udziału w jego najnowszym oszustwie. To już nie było zwykłe okpienie jakiegoś przekarmionego, wystrojonego młodzika z arystokracji, włóczącego się po slumsach. Ostatni pomysł Ni­ cka był okrutną grą, polegającą na wyłudzaniu od niezamożnych wdów ich skromnych majątków. Do tego nie przyłoży już ręki. I właśnie wtedy, kiedy tak siedziała, zjawiła się ta para z wyższych sfer  i dosłownie upuściła jej pod nogi rozwiązanie wszystkich problemów. Mog­ ła pojechać do Little Bidewell i tam się ukryć. Może nawet znajdzie pracę jako modystka, jeśli to miasto było wystarczająco duże. A przynajmniej zniknie z oczu Nickowi Sparkle'owi. Mogła liczyć tylko na siebie. Łaskawości anioła stróża spodziewała się równie często jak śniegu w lipcu. Jednak wystarczająco wiele w życiu widziała, by wiedzieć, że od czasu do czasu los lekko uchyla drzwi, przez  które tylko głupi nie próbowałby się wśliznąć. Wzięła Mikrusa pod pachę  i wstała z miejsca, rozglądając się za peronem, którego numer był wypisa­ ny na bilecie. Letty Potts nie była głupia. Z jeśli w pierwszym akcie pojawia się jakaś nic nieznacząca postać,  to w ostatnim z pewnością będzie miała nóż w ręce. Niie ustąpię moich serwitutów jakiemuś przeklętemu torysowi! - dzie­ dzic Arthur Himplerump stuknął laską o peron. Sir Elliot March położył rękę na ramieniu starszego pana. Postanowił zakończyć cały ten nonsens raz na zawsze, jak tylko znajdą się z dala od
dam. Stary zrzęda zauważył Elliota podwożącego panie Bigglesworth na stację i natychmiast przeszedł na drugą stronę ulicy, aby z nim porozma­ wiać. A raczej wygłosić mu kazanie. Urokiem, ale też problemem mieszkania w tak małym mieście jak Little Bidewell było to, że jeśli się tylko wystawiło nogę za próg, było się skaza­ nym na spotkanie z sąsiadami. - To oczywiście pańska decyzja - powiedział sir Elliot, patrząc spokoj­ nie w zaczerwienioną twarz Himplerumpa. - Ale, Arthurze, nawet jeśli masz prawo odmówić Burkettowi przejazdu przez twój grunt, zostało ono ustanowione nie po to, by karać człowieka za jego polityczne przekona­ nia, ale by bronić twoich interesów. Policzki Himplerumpa zatrzęsły się z oburzenia. - Wiem, Arthurze, że nie jesteś mściwy. W zasadzie Elliot wiedział, że jest odwrotnie, ale gotów był poświęcić prawdę dla zgody. Z oddali rozległ się gwizd lokomotywy. - A niech to - powiedział, oglądając się na wjeżdżający pociąg, a po­ tem z powrotem na swego rozmówcę. - Przynajmniej odczekaj chwilę, zanim zrobisz coś, czego będziesz potem żałował. A teraz wybacz, muszę przywitać damę wynajętą przez pannę Bigglesworth do przygotowania uroczystości weselnych Angeli. Ale Himplerump nie zamierzał tak łatwo rezygnować. - Kip mówi, że powinienem obstawać przy swoim. Kip, jedyny syn i dziedzic Arthura, był przystojnym młodzieńcem, który na nieszczęście zbyt wcześnie zaczął podziwiać w lustrze własne odbicie. Łagodny głos Elliota stał się twardy jak stal. - Wierz mi, najlepiej będzie, jeśli twoje poglądy nie nadwerężą zarów­ no twojego sumienia, jak i portfela Burketta. - No dobrze - zagrzmiał dziedzic Himplerump. - Ale tylko dlatego, że ty to mówisz, Elliocie. Ty, tak jak ja, w przeciwieństwie do innych, jesteś dżentelmenem. Elliotowi zadrżały kąciki ust, ale zdołał odpowiedzieć z powagą: - Na pewno bardzo staram się nim być, Arturze. Himplerump odwrócił się z pogardliwym prychnięciem i pomaszero­ wał z powrotem w stronę peronu, przy którym z łoskotem zatrzymał się pociąg z Londynu. Eglantyna i Angela Bigglesworth przepchnęły się do przodu, z niepokojem oczekując pojawienia się kobiety, która miała czy­ nić cuda. Lady Agatha Whyte musiałaby zaiste być cudotwórczynią, by Sheffieldowie, czyli rodzina markiza Cottona, zmiękli w swej zarozu­ miałości i serdecznie powitali w swym gronie młodziutką Angelę Big­ glesworth.
Elliot poznał Sheffieldów dawno temu, kiedy przez jeden krótki sezon bawił w towarzystwie. Nie zrobił na nich dobrego wrażenia. A ściślej mówiąc, jego brak tytułu zrodził w Sheffieldach przekonanie, że należą mu sią od nich jedynie chłodne uprzejmości. Nie, oni tak łatwo nie przyjmą do rodziny dziewczyny, która jest nikim, a przez małżeństwo wchodzi w ich świetne towarzystwo. Nie miało znaczenia, że Bigglesworthowie już daw­ no mieszkali na tej ziemi, gdy Sheffieldowie byli jeszcze chłopami pańsz­ czyźnianymi. Elliot spojrzał na Eglantynę Bigglesworth. Jej pospolita, wąska twarz była pełna obawy. Obok stała siostrzenica Eglantyny, jasnowłosa i śliczna Angela. Można by ją uznać za uosobienie angielskiej rozkwitającej kobie­ cości, gdyby nie zaciśnięte różowe usta i lekkie cienie pod oczami. Eglantyna zauważyła zainteresowanie Elliota i uśmiechnęła się lekko. Ponieważ stangret Bigglesworthów miał podagrę, a ojciec Angeli, Anton, został w domu, by dopilnować przygotowań na przyjęcie gościa, poprosiła Elliota, by użyczył powozu i przywiózł do dworu Hollies osobę, która zaplanuje wesele. Nie mógł odmówić. Przede wszystkim dlatego, że był dżentelmenem. Poza tym bardzo lubił Bigglesworthów. Eglantyna bardzo mu pomogła po śmierci matki. Miał nadzieję, że lady Agatha uczyni chociaż jedną dzie­ siątą tego, czego spodziewała się po niej Eglantyna. Konduktor otworzył drzwi, wyskoczył na peron i odwrócił się, by wy­ stawić schodki. - Stacja Little Bidewell! Proszę wysiadać! Pojawiło się kilku pasażerów - gospodyni pastora z dwójką chichoczą­ cych kuzynek, ubrany w kraciasty płaszcz dżentelmen w średnim wieku, przyciskający do piersi odrapany kuferek. A za nim... już nikt. Konduktor zerknął na wyjęty z kieszonki zegarek i pośpiesznie ruszył w stronę stacji, mamrocząc coś o filiżance herbaty. Eglantyna i Angela wymieniły zaniepokojone spojrzenia. - Cóż... - Angela przełknęła z wysiłkiem. - Jestem pewna, że wszystko się wyjaś... - Tam jest! - zawołała Eglantyna. - Halo! Lady Agatho!  Sir Elliot March spojrzał w kierunku wagonów pierwszej klasy. Za okna­ mi wagonu przesuwała się wzdłuż korytarza kobieta. Na głowie miała ja­ kąś ogromną konstrukcję. Wątpił, by to był kapelusz. Kobieta otworzyła drzwi na końcu wagonu i zatrzymała się na chwilę, podświetlona od tyłu zachodzącym słońcem. Elliot skupił na niej wzrok. Miała figurę i styl, który niedawno został wylansowany przez jakiegoś Amerykanina, czy nie nazywał się Gibson?
Dopasowana koronkowa suknia podkreślała sylwetkę, opinając niczym druga skóra zmysłowe kształty. Kobieta najwidoczniej nie usłyszała Eglantyny, bo nie odpowiedziała na powitanie. Spojrzała za siebie, obróciła się na pięcie i zgięła wpół, bardzo prowokacyjnie ukazując ładnie zaokrąglone biodra. Stojący obok Elliota pan Himplerump wstrzymał oddech. - Halo, lady Agatho! Lady Agatho!  Ciągle schylona lady Agatha odwróciła się wolno. Szerokie rondo wiel­ kiego kapelusza zasłaniało większą część jej twarzy, ale dojrzeli stanow­ czy podbródek, ostro zarysowaną szczękę i niespodziewanie duże usta. Była młodsza, niż to wcześniej sugerowała Eglantyna. Dużo młodsza. Przyjrzał się uważniej. Gdy dowiedział się od Eglantyny, że zamierza zatrudnić do przygotowania wesela domniemaną córkę diuka, dyskretnie zasięgnął informacji. Dowiedział się, że lady Agatha Whyte z firmy Uro­ czystości Weselne Lady Whyte rzeczywiście jest damą, najstarszą córką zubożałego diuka Lally. Powinna mieć ponad trzydzieści lat.  Lady Agatha chwyciła na ręce czarnego, podejrzanie wyglądającego pie­ ska, ukrytego dotąd w fałdach jej sukni, wyprostowała się i odwróciła. Słońce oświetliło jej twarz, ukazując największy jej atut, głębokie, ciem­ nobrązowe oczy. Nie była klasyczną pięknością ale jej uroda przyciągała uwagę. - Przepraszam - powiedziała schrypniętym głosem. - Nie zorientowa­ łam się, że pani woła do mnie. Nazywam się...  - Nie ma potrzeby przepraszać, droga pani - przerwała jej entuzjastycz­ nie Eglantyna. - Strasznie trudno coś usłyszeć w tym hałasie, prawda? - Rzeczywiście. Ale widzi pani, ja nie jestem...  Słowa lady Agathy zostały zagłuszone przeraźliwym gwizdem lokomo­ tywy. - Tak się cieszymy, że pani tu jest. Przyznaję, że trochę się już dener­ wowaliśmy, bo pociąg się spóźnił. Ale teraz już koniec zmartwień, praw­ da? Przyjechała pani i wszystko jest w porządku! -zawołała głośno Eglanty­ na i zaczerwieniła się, gdy gwizd nagle się urwał, a ona dalej krzyczała. Odchrząknęła i powiedziała: - Pani bagaże przyjechały kilka dni temu.  Lady Agatha znieruchomiała w trakcie układania psa na rękach. - Moje bagaże? - Tak - powiedziała Angela, odzyskując głos. - Różnego rodzaju ku­ fry, pudła i torby. - Naprawdę? - zapytała z niedowierzaniem lady Agatha. - To nie znaczy, że byłyśmy wścibskie - pośpiesznie zapewniła Eglan­ tyna. - Po prostu widziałyśmy, jak wnoszono je po schodach.
Patrzyły wyczekująco, Eglantyna z nieśmiałym uśmiechem, a biedna Angela z taką miną, jakby chciała się zapaść pod ziemię.  - Elliot! Elliot obejrzał się i zobaczył Paula i Catherine Bunting idących w jego stronę.  - Zobaczyłem cię z ulicy - rzekł Paul. - Postanowiłem podejść i się przywitać. Catherine stwierdziła, że ma wielką ochotę na deser z melasy, ale podejrzewam, że tak naprawdę chodziło jej o to, by zerknąć na lady  Agathę. - Nachylił się nieco i niewiele ciszej zapytał: - Przypuszczam, że jesteś tu, by ją zawieźć do Hollies, prawda?  - Tak - potwierdził Elliot, wracając spojrzeniem do kobiety o kasztano­ wych włosach.  Usłyszała głośną wypowiedź Paula i spojrzała prosto na Elliota. Wyda­ wało mu się, że wyczuła jego zażenowanie i że ją to rozbawiło. Skłonił  głowę. I wtedy się uśmiechnęła. Elliot zapomniał o dobrych manierach. Zapomniał o Paulu i Catherine Bunting. Stał i po prostu się na nią gapił, bo ten uśmiech ją całą odmie­ nił. W jej twarzy pojawiła się dojrzałość, widoczna w kpiąco uniesionej brwi, w nieopanowanym drżeniu dolnej wargi. Były w tym uśmiechu przewrot­  ne poczucie humoru i figlarność, ale też pewna nieuchwytna słodycz. Wyglądało, jakby nie chciała się uśmiechnąć, ale nie mogła się powstrzy­ mać. Sprawiała wrażenie, że zna pyszny sekret, którym chciała się podzie­  lić. Jej ciemne oczy się zaiskrzyły, a na policzkach nieoczekiwanie poja­ wiły się dołeczki. Spojrzała na Bigglesworthów. - O, jak to miło z państwa strony, że osobiście witacie mnie na stacji -  zaszczebiotała. Przytuliła twarz do psa. - Spójrz, Pimpuś, jacy wspaniali  ludzie. Postawiła psa na ziemi i wyciągnęła rękę w geście powitania. W drugiej  dłoni miała chusteczkę, którą powoli podniosła do oczu. Była teraz uoso­  bieniem sentymentalnej kobiety, wzruszonej tak miłym przyjęciem. Jed­  nak temu gestowi przeczyły jej figlarne oczy. - Dziękuję. Och, taka jestem wdzięczna. Elliota znów ogarnęły wątpliwości. Według jego informacji lady Agatha Whyte unikała rozgłosu. Nie lubiła zwracać na siebie uwagi, gdyż uważa­  ła to za wulgarne. Nigdy nie pozwoliła na zamieszczenie w gazetach swo­ jej podobizny. A tu stała i przyjmowała pochwały Eglantyny z widoczną przyjemnością.
Uśmiechnęła się kokieteryjnie i spłynęła po schodach.  Dosłownie spłynęła. Stała u szczytu schodków, a chwilę potem była już na peronie. Nigdy nie widział, żeby dama tak się poruszała.  Próbował się opanować. Zachowywał się absurdalnie i... wielki Boże!  Paul i Catherine pewnie uznają go za ostatniego głupca. Odwrócił się, by  zagadnąć Paula, ten jednak również zdawał się być urzeczony młodą damą.  - Więc pani jest lady Agathą? - spytała Eglantyna, a gdy rudowłosa  kobieta przytaknęła, ciągnęła z entuzjazmem: - Oczywiście że to pani!  Ale kiedy pani nie zareagowała, cóż, pomyślałam... to zresztą nieważne. Droga lady Agatho! Mam nadzieję, że podróż minęła spokojnie i nie była  zbyt męcząca. Pofatygowała się pani w nasze skromne progi. I co też sobie  pani o nas pomyśli? Pozwoli pani, że się przedstawię. Eglantyna Biggles- worth, miałam przyjemność korespondować z panią. Miło mi w końcu panią poznać!  - Cała przyjemność po mojej stronie - odpowiedziała lady Agatha z wiel­  ką szczerością, choć na jej szerokich, wydatnych ustach wciąż błąkało się rozbawienie.  - A to - oczy Eglantyny zalśniły z dumy - to jest nasza przyszła panna młoda, nasza mała Angela.  - Jestem oczarowana, panno Bigglesworth - zachwyciła się lady Aga­  tha, biorąc Angelę za rękę. - Jaka z ciebie śliczna panienka. Twój narze­  czony jest szczęściarzem!  Eglantyna zauważyła państwa Bunting z Elliotem i kiwnęła ręką, żeby podeszli.  - O, świetnie się składa! Oto nasi sąsiedzi. Mam przyjemność przedsta­ wić lorda Paula Buntinga i jego żonę Catherine.  Catherine kiwnęła głową nieco sztywno, pomyślał Elliot. Oby tylko nie  oznaczało to jakiejś choroby. Mimo że ich zaręczyny zostały zerwane wie­  le lat temu, nadal była mu droga. Paul skłonił się radośnie.  - A to szczęśliwy traf! Państwo Vance! Halo, panno Elizabeth! Chodź­ cie, poznacie lady Agathę.  Eglantyna pomachała do Vance'ów, którzy powoli szli chodnikiem koło dworca. Twarz Beth była tak przesadnie obojętna, że ich nagłe pojawienie  się przed stacją kolejową nie mogło być przypadkowe.  Stary pułkownik Vance pochylił się do nieco podstarzałej córki i krzyk­  nął:  - Co? Co ona powiedziała?!  - Lady Agatha, ojcze! - głośno i spokojnie odpowiedziała Beth. - Przy­ jechała przygotować piękne wesele panny Angeli!  - Panna Angie jest piękna bez niczyjej porno...
Beth gwałtownie poczerwieniała i objąwszy ramieniem starszego pana, pośpiesznie poprowadziła go dalej, zanim zdążył dokończyć zdanie.  - Proszę nam wybaczyć. Obawiam się, że papa nie czuje się najlepiej - powiedziała przez ramię.  - Do zobaczenia później! - Egiantyna odetchnęła z ulgą i spojrzała na  Elliota. - Ach, jak mogłam zapomnieć. Pozwolę sobie przedstawić nasze­  go drogiego przyjaciela, sir Elliota Marcha.  Podszedł powoli, mając nadzieję, że jego utykanie nie jest zbyt widocz­ ne. Noga często mu sztywniała, gdy było zimno. Egiantyna stała pochylo­ na w stronę lady Agathy. Usłyszał jej szept:  - To pamiątka z wojny.  Zdjął kapelusz i ukłonił się, czując się podwójnie niezręcznie. Och, gdy­ by tylko mógł wyperswadować Eglantynie jej egzaltowane wyobrażenia o jego wojskowej karierze.  Podniósł głowę i napotkał spojrzenie rudowłosej kobiety. Jej oczy otwo­ rzyły się szerzej, jakby go rozpoznały. Były niezwykle brązowe, głębokie  i odurzające, jak dobre porto.  - Bardzo mi miło - usłyszał swój głos, jakby z pewnego oddalenia.  - Sir... - szepnęła bez tchu.  - Sir Elliot mieszka z ojcem na kawalerskim gospodarstwie, niecały kilometr od Hollies - trajkotała Egiantyna. - Obawiam się, że okropnie nadużywamy ich uprzejmości.  - Wcale nie - mruknął Elliot, urzeczony lekkim rumieńcem, który wy­ płynął na policzki lady Agathy.  - Stanowczo tak - powiedziała Egiantyna. - Sir Elliot był tak uprzejmy, że zaofiarował się zawieźć nas do domu, w zastępstwie naszego chorego stangreta.  - Ma podagrę - oznajmiła Angela. - Strasznie cierpi.  Młoda śliczna kobieta niechętnie przesunęła spojrzenie z niego na An- gelę.  - Z mojego doświadczenia wynika, że osoby z podagrą mają skłonno­ ści do picia. Moja pokojówka piła jak gąbka. - Pokiwała głową ze zrozu­ mieniem.  Na te słowa Angela parsknęła zduszonym śmiechem. Ten dźwięk ucie­  szył Elliota. Już dawno nie słyszał śmiechu Angeli.  Lady Agacie zaiskrzyły oczy.  - A jak się napiła, zachowywała się okropnie. Uświadomiłam sobie, jaki to problem dopiero wczoraj, gdy pojawiła się na stacji tak pijana, że nie była w stanie wsiąść do pociągu. - Zmrużyła oczy. - Nie muszę chyba mówić, że ją odprawiłam.
Eglantyna wspominała, że lady Agatha ma opinię ekscentryczki. Jak widać, zasłużoną. Żadna ze znanych mu dam nie mówiłaby spokojnie o ta­ kich sprawach. Nie wyobrażał sobie, by Catherine mogła powiedzieć sło­  wa „jak gąbka" nawet w odniesieniu do gąbki. Catherine w ogóle była dziwnie milcząca.  Eglantyna nie zauważyła niczego dziwnego. Ale też była niesłychanie  prostoduszna.  - Obawiam się, że nasz Ham ma ten sam problem - przyznała. - Ale nie może przestać. Więc co możemy zrobić?  - Zwolnić go? - zasugerowała lady Agatha.  - No tak - westchnęła Eglantyna. - Ale co by się z nim wtedy stało? Nikt go już nie zatrudni.  Elliot omal się nie uśmiechnął na widok zakłopotanej miny lady Agathy. Mieszkańcy Little Bidewell mieli zdecydowane, choć nietypowe poglądy odnośnie swoich obowiązków wobec społeczeństwa.  - Niech się pani nie obawia - powiedziała Eglantyna, mylnie rozumie­ jąc minę lady Agathy. - Do wesela Ham na pewno dojdzie do siebie. Nie zawiedzie naszej rodziny przy naprawdę ważnej okazji... - urwała zażeno­ wana. ~ Co nie znaczy, lady Agatho, że pani przyjazd nie jest ważnym wydarzeniem!  Lady Agatha przytuliła psa do twarzy.  - Jakie to miłe! Słyszysz, Pimpusiu? Jesteśmy wydarzeniem.  - Tak jest w istocie - powiedziała Eglantyna, biorąc lady Agathę pod rękę. - Paul i Catherine, mam nadzieję, że nam wybaczycie. Lady Agatha jest z pewnością zmęczona po podróży.  Elliot zgodził się w duchu z Eglantyna. W tym tempie wkrótce zjawi się tu całe miasteczko.  - Oczywiście - wymruczał Paul, patrząc z podziwem. - To dla mnie zaszczyt poznać panią, lady Agatho.  - Jest pan zbyt uprzejmy, lordzie Paul - odparła. - Lepiej miejcie się na baczności, bo jeśli uwierzę w wasze zapewnienia, to zostanę tu na zawsze.  - Słucham? - spytał zmieszany Paul.  Roześmiała się cicho.  - Cóż, zaledwie kilka minut po przyjeździe zostałam ogłoszona wydarze­ niem i zaszczytem. Czyż mogłabym pokazać się z lepszej strony? - Spojrzała na Elliota, a jej oczy zabłysły wesoło, przekornie i... tak, prowokacyjnie.  Spodziewał się kogoś innego. To było interesujące, choć wiedział z do­ świadczenia, że to, co interesujące, zazwyczaj przynosi kłopoty.  Czekała na jego odpowiedź. Ale zanim zdążył coś powiedzieć, jedwabi­  ście gładkim głosem odezwała się Catherine:
- Niech się pani nie obawia, lady Agatho. Jestem przekonana, że przej­ dzie pani samą siebie. Kiedy w (przedstawieniu wszystko już się układa,  właśnie wtedy ktoś na widowni zaczyna kichać. _L-/etty nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Najpierw trafił się jej bi­ let na pociąg, a potem te miłe głuptasy wzięły ją za lady Agathę. Z tru­ dem powstrzymywała się, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Cóż, jeśli ży­ cie dalej będzie jej dawać w prezencie kwiaty, wkrótce uzbiera spory bu­ kiet. Wystarczy jej dzień lub dwa, by się rozejrzeć, a potem zapakuje co cen­ niejsze rzeczy lady Agathy i - adieu Little Bidewell! Zacierała ręce z ra­ dości. Na dodatek okolica była zdecydowanie ładniejsza, niż można się było spodziewać po takim prowincjonalnym miasteczku. Sir Elliot był, krótko mówiąc, smakowitym kąskiem. Naprawdę zapie­ rał dech w piersiach elegancją i sposobem bycia. Siedząc w powozie na­ przeciw pań Bigglesworth, z trudem odrywała oczy od jego szerokich ra­ mion. Reagowała półsłówkami sugerującymi zainteresowanie, jednak drzewa nie przyprawiały jej o szybsze bicie serca, bo pierwsze osiem lat życia spędziła na wsi. Natomiast ciemne kręcone włosy sir Elliota muskające kołnierzyk jego śnieżnobiałej koszuli... tak, to mogło wywołać drżenie serca. Zawsze miała słabość do wytwornych brunetów, ale ten... hm, wy­ rastał urodą ponad przeciętność. Niebieskozielone oczy, ciemne włosy, zmysłowe usta i klasyczny nos.  • Nie była kobietą, która romansuje z pierwszym lepszym mężczyzną tyl­ ko dlatego, że jest przystojny. Wielu dżentelmenów, szukających pod te­ atrem łatwej rozrywki, spotykało się z odmową. Zresztą sir Elliot wcale nie musi mieć ochoty na romansowanie akurat z nią. Zmarszczyła brwi. Chociaż mogła to uznać za mało prawdopodobne i nie było w tym ko­ biecej próżności. Parafrazując wieszcza: „Mężczyzna był mężczyzną i jest mężczyzną". Jak przyjdzie co do czego, sir Elliot March będzie taki jak
wszyscy. Każdy z nich chciał tego samego, tyle że niektórzy grzeczniej o to prosili. I lepiej przy tym wyglądali.  Westchnęła i w tej samej chwili powóz podskoczył na wybojach.  Eglantyna pisnęła cicho, a Angeia głośno nabrała powietrza. Sir Elliot natychmiast wstrzymał konie i odwrócił się zatroskany. - Przepraszam. Czy nikomu nic się nie stało? - Nie, Elliocie. - A pani, ladyAgatho? - Ze mną wszystko w porządku. Odwrócił się, popuścił cugli i zaprzęg ruszył ponownie. Dobre maniery były takie... pociągające. A sir Elliot miał naprawdę nienaganne maniery.  Oczywiście, pomyślała Letty, z wysiłkiem tłumiąc entuzjazm, w takim miejscu można bez przeszkód ćwiczyć się w eleganckiej powściągliwości. Gdyby sir Elliot miał wygłosić więcej niż kilka zdań, zapewne szybko zapadłoby milczenie.  Siedziała teraz na skraju ławeczki, tak że widziała profil sir Elliota. Ostat­ nie promienie zachodzącego słońca ślizgały się po powierzchni jego oczu, okolonych czarnymi gęstymi rzęsami. Wyraźny zarys ust i zdecydowana linia szczęki były podświetlone słońcem. Ale to nos zdradzał pochodzenie.  To był zgrabny, mocny nos. Prosty, agresywny, z rozszerzonymi noz­ drzami. Z takim nosem można było patrzyć na innych z góry. Zapewne właśnie tak patrzyli jego przodkowie na jej przodków.  Ta myśl otrzeźwiła Letty. Usta zadrgały jej i smutkiem, i rozbawieniem. Jeśli poza katastrofalnym poczuciem humoru miałajeszcze choć odrobinę zdrowego rozsądku, powinna omijać sir Elliota z daleka. Zdążyła już za­ uważyć, że on jeden nie uległ czarowi lady Agathy Whyte, która przybyła, by przygotować wesele Bigglesworthów. Mógł zwrócić uwagę na jakieś jej towarzyskie potknięcia.  Gdy powóz znów podskoczył na wybojach, Mikrus, niedawno prze­ chrzczony na Pimpusia, spadł na podłogę. Eglantyna cmoknęła współczu­ jąco. Mikrus natychmiast wykorzystał okazję, wskoczył jej na kolana i spoj­ rzał żałośnie w oczy.  Eglantyna popatrzyła oczarowana. Z głębokim westchnieniem Mikrus ułożył głowę na jej piersi. Biedaczka nie miała wyjścia. Pies wyćwiczył swoje rozbrajające spojrzenie na najtwardszych sercach w teatrze. Eglan­ tyna po chwili wahania zaczęła głaskać go po łebku.  Oto kolejny śmiertelnik trafiony strzałą miłości do psa! -pomyślała Letty o najnowszym podboju swojego towarzysza i zajęła się planem, który przy­ szedł jej do głowy, gdy usłyszała, jak Eglantyna mówi o rzeczach lady Agathy.
Jedyną przeszkodą mógłby być list od lady Agathy, wyjaśniający, że właśnie spędza miesiąc miodowy. Ten list i tak w końcu nadejdzie. Nie trzeba było dużej wnikliwości, by zauważyć, że lady Agatha jest kobietą z zasadami, co zresztą czyniło ją bezbronną wobec takich osób jak Letty. Zawsze można było przewidzieć jej zachowanie. Lecz zanim list nadejdzie, upłyną jeszcze trzy lub cztery dni, a wtedy Letty będzie już daleko. Mimo wszystko Letty była zadowolona, że nie zobaczy rozczarowania Eglantyny. Dla tej miłej kobiety weselne przygotowania były bardzo waż­ ne. Letty bezlitośnie zdusiła wyrzuty sumienia. Ci ludzie z pewnością nie potrzebowali rzeczy lady Agathy, a Letty bardzo się one przydadzą. W su­ mie Bigglesworthowie nic na tym nie stracą, że wzięli ją za lady Agathę, a Letty dużo zyska. Jeżeli tylko jej się uda. A uda się, jeżeli będzie ostrożna. I będzie trzy­ mać się z dala od przystojnych mężczyzn z szerokimi ramionami, smukły­ mi dłońmi i ładnymi oczami, na których dnie żyło jeszcze wspomnienie śmiechu. Dlaczego tylko wspomnienie? - zastanawiała się. Eglantyna dotknęła jej ramienia, rozpraszając te głupie myśli. - Już prawie jesteśmy na miejscu, lady Agatho. Niech pani patrzy, oto Hollies. Jechali topolową aleją, minęli klomb kwitnących rododendronów i ich oczom ukazał się Hollies położony na porośniętym trawą pagórku. Dwór miał ładną, dużą bryłę, która wyglądała, jakby była dziełem przypadku. Boczne skrzydła, gzymsy i werandy wskazywały na wieloletnią rozbu­ dowę, czynioną wprawdzie z zamiłowaniem, ale spontanicznie. Część ścian była porośnięta bluszczem, resztę muru nagryzł już ząb czasu. Rząd wie­ życzek zwieńczony był kopułami z miedzianej blachy, a liczne okna lśniły czerwonymi błyskami zachodzącego słońca. - Mam nadzieję, że dom jest wystarczająco duży, by mogła pani zreali­ zować swoje pomysły - powiedziała Eglantyna. - Otworzyliśmy wszyst­ kie pokoje, nawet te od dawna nieużywane. Przepraszam, że taki tu bu­ dowlany galimatias. Ale w sumie to tylko wiejski dom. Mam nadzieję, że rodzina markiza nie będzie rozczarowana - westchnęła z troską. - Markiza - powtórzyła Letty. To zaczynało być interesujące.  Eglantyna spojrzała na nią w przypływie natchnienia. - Nigdy przedtem nie przyszło mi to do głowy. Jakie to głupie z mojej strony. Pani pewnie zna Sheffieldów.
Sheffieldów? Oczywiście słyszała o nich. Mieli mnóstwo pieniędzy  i okropnie zadzierali nosa. Teatrzyk muzyczny nie był dla nich wystarcza­ jąco godnym miejscem.  - Nie, obawiam się, że nigdy nie dostąpiłam tego zaszczytu - mruknęła  Letty, spoglądając na Angelę. Twarz dziewczyny ładnie się zaróżowiła  i właściwie nic dziwnego. Przecież ta śliczna mała zdobyła markiza Cot-  tona. A wygląda na naiwną, zwyczajną gąskę.  No, no, kto by pomyślał? Letty spojrzała na ślicznotkę z uznaniem.  - Jestem pewna, że dom świetnie się nada - powiedziała do Eglantyny.  Tylko wiejski dom? - pomyślała Letty. Chociaż wychowała się w jednej  z najświetniejszych angielskich rezydencji, była nieślubnym dzieckiem  służącej, tolerowanym jedynie dlatego, że jej matka miała niezrównany  talent do szycia. Nigdy nie mogła zbliżać się do tej części domu, w której mieszkali państwo Fallontrue. Do tej pory jeszcze nie gościła w tak wiel­ kim domu jak Hollies. Zmieściłby się w nim cały szereg domków, w któ­  rych Letty wynajmowała pokoje.  Dopóki nie spalił ich Nick.  Na pewno już jej szuka. Wystarczy, że zada kilka pytań na właściwej  stacji kolejowej i wpadnie na jej ślad. I tym razem nie cofnie się przed  zrobieniem komuś krzywdy, by zmusić ją do posłuszeństwa. Może nawet jej zrobi krzywdę.  Przez pewien czas była tak podekscytowana, że wzięto ją za lady Aga-  thę, a potem zafascynowana przystojnym sir Elliotem, że zapomniała, po  co tu przyjechała. Zdążyła oprzytomnieć, zanim powóz objechał wysadza­  ny lipami podjazd.  - Zwykle używamy wschodniego wejścia - wyjaśniła Eglantyna. - Pro­  wadzi do najstarszej części domu. Bardzo lubimy główny hol. Pewnie wyda  się to pani głupie i feudalne.  - Nie - odpowiedziała szybko Letty, by uciszyć obawę w głosie Eglan­  tyny. - Właściwie styl feudalny to ostatni szał w Londynie.  - Szał? - p o wtórzyła jak echo Eglantyna.  - Tak, szał. To znaczy krzyk mody, fanaberia, nowinka - wyjaśniła Let­  ty.  - Naprawdę? - włączyła się Angela, szeroko otwierając oczy ze zdzi­  wienia.  Letty zawahała się, chcąc zaprzeczyć własnym słowom. Ale obie kobie­  ty patrzyły na nią z taką ufnością. Wystarczyło jedno kłamstewko, by je  uszczęśliwić. Poza tym może rzeczywiście styl feudalny cieszył się wzię­  ciem w towarzystwie. Nie takie rzeczy się zdarzały.
- O, stanowczo tak. - Bez wątpienia zastąpił zeszłoroczną modę na gladiatorów - powie­ dział sir Elliot.  Letty szybko spojrzała mu w oczy. Uniósł jedną brew. Najwyraźniej potrafił posługiwać sienie tylko zdawkowymi zwrotami.  I jeszcze mówił takim głosem. Bogowie, to nie w porządku, żeby przy­ stojny mężczyzna był na dodatek obdarzony tak pięknym tembrem głosu. Gdyby dźwięk mógł głaskać, już by mruczała z rozkoszy. Był jedwabisty i łagodny, a jednocześnie męski. Zdecydowanie męski.  Sir Elliot skrzywił usta w dziwnym grymasie, zsiadł z kozła i podszedł do drzwi powozu. Nawet porusza się elegancko, pomyślała Letty. Nie jak młodzik z arystokracji, leniwie ociężały albo arogancko rozluźniony. Ten porusza się z precyzją i gracją żołnierza.  W mundurze musiał wyglądać pięknie.  Otworzył drzwi powozu i wystawił schodki.  - Czy to prawda, lady Agatho? - wyszeptała Eglantyna, którą Letty określiła w duchu naiwną. - Chodzi mi o tych gladiatorów.  Letty zamyśliła się przez chwilę. Przypuszczalnie nie. Co sir Elliot mógł wiedzieć o czymkolwiek, tkwiąc w tej dziurze? A może jednak coś wie­ dział? Do licha.  - Cóż, hm.  Elliot pomógł wysiąść Eglantynie i wyciągnął rękę do Letty. Spojrzał jej prosto w oczy. Miał rzęsy, na których widok każda dziewczyna łkałaby z zazdrości, a wzrokiem jasno wskazywał, że nie wierzy w ani jedno jej słowo.  Muszę pamiętać, pomyślała zapatrzona Letty, że dżentelmen mieszkają­ cy w prowincjonalnym miasteczku nie musi być naiwny.  Mikrus, zmęczony czekaniem, przecisnął się pod jej spódnicą i zwę­ szywszy królika, pognał za nim.  - Lady Agatho! - krzyknęła Eglantyna. - Pani piesek!  Ale Letty nie mogła oderwać oczu od sir Elliota. Zresztą nie miała ku temu specjalnych powodów. Mikrus przeszedł szkołę w Londynie. Króli­ czek nie stanowił dla niego zagrożenia.  - Pieskowi nic się nie stanie - mruknęła.  Dużą, ciepłą dłonią nakrył jej rękę. Zapatrzyła się na niego.  - Lady Agatho?  Serce zatrzepotało jej w piersi, a na policzkach poczuła ciepło. Ze zgro­ zą uświadomiła sobie, że się czerwieni. Do licha! Nie rumieniła sięjuż od lat!  Zerwała się z siedzenia, wyrwała rękę i zeszła po schodkach.
Sir Elliot pomógł wysiąść z powozu Angeli Bigglesworth.  Letty skupiła wzrok na Angeli i na chwilę zapomniała o sir Elliocie. Angela Bigglesworth nie wyglądała jak dziewczyna, którą wkrótce czekał ślub. Zamiast napawać się swoim triumfem, wyglądała tak, jakby spotkała ją przykra niespodzianka zamiast oczekiwanego słodkiego deseru.  To intrygujące.  - Elliocie, zostaniesz na obiedzie, prawda? - spytała Eglantyna i Letty  ponownie skierowała uwagę na sir Elliota.  - Niestety muszę odmówić, panno Bigglesworth. Mam trochę pracy.  - Cóż, w takim razie spotkamy się jutro na pikniku. Przypomnij pro­  fesorowi, że Grace upiekła bułeczki z szafranem, które on tak lubi. -  Eglantyna pochyliła się w stronę Letty i dodała: - Profesor to ojciec sir  Elliota.  - Pani jest dla nas zbyt łaskawa - powiedział Elliot i Letty przez chwilę widziała przywiązanie, które czuł do ojca. Nie wiedziała, dlaczego prze­  szedł ją dreszcz. Zwykle reagowała w taki sposób na mężczyzn z bliznami po bijatykach, groźnie uśmiechniętych i ponuro przystojnych.  Mężczyzn takich jak Nick, zadrwił wewnętrzny głos.  Musiała oszaleć. Pożar, brak pracy i Nick Sparkle - wszystko się sprzy­  sięgło, by pozbawić jązmysłów. To tylko dlatego, że sir Elliot wydawał się  inni niż poznani dotąd mężczyźni. W tym stanie równie dobrze mogłaby  się zakochać w ogrodniku.  - Mam nadzieję, że to niezbyt poważna sprawa? - spytała Eglantyna.  - Och nie. To drobiazg, który muszę sprawdzić, i lepiej żebym się nie­  zwłocznie do tego zabrał - powiedział Elliot. - Panie wybaczą?  - Oczywiście.  Jeszcze raz przesunął wzrokiem po twarzy Letty, którą ogarnęła niezro­  zumiała chęć, by poprawić włosy i przypudrować nos. Uniósł kapelusz  i wspiął się na kozioł.  - Do widzenia, panno Bigglesworth, lady Agatho, panno Angelo.  - Jaka szkoda, że sir Elliot musiał nas opuścić - westchnęła Letty, pa­  trząc, jak odjeżdża. - Będzie wam brak jego towarzystwa.  - O tak - kiwnęła głową Eglantyna. - Ale tak już jest, gdy sumienny  człowiek sprawuje odpowiedzialny urząd.  - O jaki urząd chodzi?  - Och, nie powiedziałam? Sir Elliot jest miejscowym sędzią. Podlegają  mu wszystkie sprawy kryminalne... - przerwała. - Lady Agatho! Moja  droga, czy pani się dobrze czuje? Miejscowym sędzią? - powtórzyła jak echo słabym głosem Letty.  Do diabła! Sędzią i sądem w jednej osobie dla całego okręgu?!  Zakręciło się jej w głowie. Nagle zrozumiała znaczenie ukradkowych  spojrzeń i uniesionych w zdziwieniu brwi sir Elliota. Nie miały żadnego  związku z jej nieodpartym kobiecym urokiem. I gdy już miała zbesztać się  za próżność, z pomocą przyszło jej poczucie humoai i omal się nie roze­  śmiała.  - Tak. Pracował jako adwokat, zanim kilka lat temu objął to stano­ wisko. W końcu Little Bidewell jest stolicą okręgu - wyjaśniła Eglan- tyna.  A kto tutaj mógł być jego klientelą? - zastanawiała się Letty, biorąc  Eglantynępod rękę. Pewnie miejscowy żywy inwentarz. Była zdziwiona, że w takim małym miasteczku adwokat mógł się utrzymać. Ale może nie musiał pracować na życie. Ubierał się pięknie i kosztownie.  Weszły po schodach i otworzyły się przed nimi drzwi. Przytrzymywała je mała rudowłosa, zaróżowiona na buzi służąca. Gdy zobaczyła Letty,  cofnęła się szybko i zatrzasnęła drzwi.  - Meny - westchnęła Eglantyna i zdecydowanie zapukała do drzwi.  - NasząMerry przerażają goście z wyższych sfer - wyjaśniła Angela. -  Gdy sir Elliot otrzymał tytuł szlachecki, dopiero po trzech miesiącach zdo­ łała otworzyć mu drzwi.  Drzwi gwałtownie się otworzyły, jednak w pobliżu nie było Merry. Pim-  puś, dawniej Mikrus, pojawił się nie wiadomo skąd i wbiegł do środka.  Letty weszła za nim, rozglądając się z zachwytem.  Feudalne? To miejsce było jedyne w swoim rodzaju. Nad głową na wy­  sokości dwóch pięter wznosił się sufit z dębowymi kasetonami, pod stopa­ mi leżał ogromny orientalny dywan, który mienił się kolorami w ostatnich promieniach słońca. Z galerii dla minstreli zwisały gobeliny, kołysząc się  na wieczornym wietrze. Spomiędzy licznych donic z palmami nieśmiało wyłaniał się szyszak zbroi.  - Anton, przestań się chować za drzwiami - powiedziała Eglantyna,  przerywając Letty oglądanie wspaniałego wnętrza.  - A niech to, Eglantyno, wcale się nie chowałem.
W bocznych drzwiach holu pojawił się niewysoki dżentelmen o rzad­  kich białych włosach. Krzaczaste, uniesione do góry brwi nadawały jego  twarzy wyraz ciągłego zdziwienia. Pod nimi błyszczały małe, ciemne jak  rodzynki oczy. Białe puszyste bokobrody sięgały mu do ramion.  Odkaszlnął.  - Lady Agatho, pozwoli pani, że przedstawię mojego brata - powiedziała  Eglantyna. - Anton Bigglesworth. Anton, to jest lady Agatha Whyte.  Anton przeszedł hol pośpiesznym krokiem i zanim Letty zorientowała  się w jego zamiarach, chwycił jej rękę i mocno nią potrząsnął.  - Bardzo mi przyjemnie, lady Agatho. To niezwykle uprzejme z pani  strony... To znaczy, diablo miło... eee...  Zaczerwienił się po uszy.  Biedny stary safanduła. Nie miał pojęcia, jak się zachować. Ona zresztą  też nie. Chociaż towarzysko stał niżej od niej, a ściślej od lady Agathy, to jednak był jej, a właściwie lady Agathy, pracodawcą i towarzyskie niuanse tej sytuacji były dla niego zbyt skomplikowane.  - Chciałem powiedzieć, że to dla mnie zaszczyt... Odda nam pani wiel­ ką przy słu...  Nie mogła pozwolić, by stary cymbał jeszcze bardziej się zaplątał.  - Nie ma o czym mówić, panie Bigglesworth. Z przyjemnością zajmę się weselem.  Uśmiechnął się z ulgą.  - Dziękuję. Przypuszczam, że powinniśmy przejść teraz do gabinetu i omówić kwestię pani zapłaty?  - Ojcze! - przerwała zgorszona Angela. - Nie teraz! Lady Agatha ma za sobą długą podróż. Musi być bardzo zmęczona. Zapewne chciałaby się rozgościć w swoich pokojach i odpocząć przed kolacją.  - Właśnie, Anton - dodała równie zaszokowana Eglantyna. - Jutro bę­ dzie można porozmawiać o... hm, interesach.  Rumieniec, który powoli zaczął już znikać z sympatycznej twarzy Anto­ na, powrócił ze zdwojoną siłą.  - Oczywiście! To niewybaczalne z mojej strony. Merry! - krzyknął, ale przypomniał sobie o oporach Merry wobec osób utytułowanych. - Do li­ cha! Grace!  W drzwiach natychmiast pojawiła się wysoka, żwawa kobieta w śred­ nim wieku, z nienaturalnie czarnymi włosami, wycierająca duże, silne ręce w fartuch.  - Tak?  - To jest Grace Poole, nasza gospodyni i kucharka.  Grace szybko dygnęła.
- Miło mi panią poznać, lady Agatho. - Gdzie jest Cabot? - spytał Anton. Grace zrobiła kwaśną minę. - W piwnicy, nakleja etykiety na butelki z winem, sir. - Zwróciła się do Letty i powiedziała: - Pewnie chce się pani dowiedzieć, jak idą przygoto­ wania. W zeszłym tygodniu był tu pani człowiek z Londynu, psze pani, i dzięki pani instrukcjom wykonaliśmy z nim kawał dobrej roboty. Let...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin