DAVID SHOBIN
CENTRUM
Przekład Marek Mastalerz
Tytuł oryginału
THE CENTER
wydanie 2
Warszawa : Amber ; 2000.
isbn 83-7169-687-6
PROLOG
Centrum było światem samym w sobie, a nowatorstwo stanowiło w nim
hasło dnia. Każde przełomowe osiągnięcie, każda technologiczna
innowacja czy nowa koncepcja medyczna znajdowały praktyczne
odzwierciedlenie w tej ze wszech miar godnej podziwu placówce.
W supernowoczesnym szpitalu w ogóle nie posługiwano się
historiami chorób.
Wszelkie informacje i dane przekazywane były elektronicznie
z głównego komputera do terminali, wykonujących opracowane
cyfrowo instrukcje.
Tego dnia polecenie transportu pacjentki wpłynęło na piąte
piętro do podstacji, która zastępowała tradycyjną dyżurkę
pielęgniarek. Uruchomiony automatycznie robot obsługujący,
potoczył się bezgłośnie korytarzem do pokoju chorej.
Czteroletnia dziewczynka spoglądała ze swego łóżka z
nieokreśloną obawą na zbliżającą się maszynę. Istotnie,
złowieszczo czarny, zdający się skradać automat przedstawiał
widok mogący przestraszyć małe dziecko. Dziewczynka, podobnie jak
wszystkie dzieci do piętnastego roku życia, otrzymywała jednak od
chwili przyjęcia do szpitala leki uspokajające. Jej szkliste,
blado-niebieskie oczy odzwierciedlały apatię, kontrastującą z
pełną trwogi miną.
Dziewczynka znalazła się wkrótce na chłodnym, zielonym
prześcieradle stołu operacyjnego. Robot wrócił na swoje miejsce.
Mimo intensywnej pracy mechanizmów, w sali operacyjnej panowała
niemal zupełna cisza, zakłócana jedynie delikatnym szmerem
unoszących się i opadających wysięgników, Rozbłysnął duży
reflektor pod sufitem i wiązka światła zalała dziecięcą figurkę.
Czujniki optyczne, podobnie jak ludzkie oko, reagowały na światło
widzialne.
Na skutek intensywnego blasku dziewczynka zmrużyła oczy. Pod
powiekami zatańczyły ciemne plamki, pobudzając ośrodki wzrokowe
do podświadomej wizualizacji ludzkich sylwetek. Iluzja sprawiła,
iż strach dziecka zmalał. Dla dodania sobie otuchy dziewczynka
zaczęła nawet mówić do siebie melodyjnym, choć niewyraźnym
głosikiem:
-Mam usuwane migdałki. Jeszcze dziś wieczorem będę mogła
zjeść lody.
Uniosła rękę ku majaczącej przed jej oczyma złudnej postaci.
- Pan jest... Pan jest...
Z dwumilimetrowej dyszy usytuowanej obok głowy dziewczynki
wydobyła się cicho struga bezbarwnego gazu. Jeszcze przez kilka
chwil dłoń dziecka chwiała się w powietrzu, po czym opadła na
prześcieradło. Lotny środek znieczulający, obdarzony zwykle wonią
płynu do mycia naczyń, miał w tym przypadku zwodniczy zapach
wiśni. Po piętnastu sekundach w mózgu dziewczynki zgasł ostatni
przebłysk świadomości, a jej oczy przybrały ołowiany,
nieprzytomny wyraz.
Automatyczne wysięgniki wykonały szybko dziecku wkłucie
dożylne i założyły pediatryczną rurkę dotchawiczą.
Tradycyjne przygotowanie do operacji obejmowało zwykle
obłożenie pola operacyjnego serwetami i przemycie go preparatami
dezynfekcyjnymi dla zminimalizowania ryzyka zakażenia
bakteryjnego. W przypadku usuwania migdałków nie można jednak
zapewnić aseptyczności pola operacyjnego, ponieważ w przeciętnych
warunkach w gardle roi się od mikrobów. W każdej z sal
operacyjnych Centrum znajdował się oczywiście specjalistyczny
robot z dyszami natryskowymi i końcówkami czyszczącymi,
umożliwiającymi przygotowanie pacjenta do zabiegu. Podczas gdy
znieczulenie dziewczynki stawało się coraz głębsze, robot
podjechał do stołu operacyjnego i na moment zawahał się. Po
chwili wysięgnik odsunął koszulkę dziewczynki i zaczął przemywać
jej brzuch płynem odkażającym.
Gdy pierwszy automat zakończył pracę, do stołu podtoczył się
lśniący robot chirurgiczny, przypominający wieloramienną hydrę.
Liczne kończyny mogły wykonywać jednocześnie wiele funkcji, co
eliminowało potrzebę asysty.
Przetransportowanie pacjentki poprzedzone było
przygotowaniem narzędzi chirurgicznych, jednak niespodziewanie
zestaw do usuwania migdałków zastąpiony został inną tacą. Na
każdym z lśniących instrumentów z nierdzewnej stali widniał
odmienny kod kreskowy, odczytany natychmiast przez robota
chirurgicznego.
Taca miała również znak firmowy producenta oraz opis:
PODSTAWOWY ZESTAW ENDOSKOPOWY, WERSJA GINEKOLOGICZNA. Zamiana
instrumentów, dokonana dosłownie w ostatniej chwili, mogłaby się
wydawać absurdalną pomyłką, w istocie było to jednak uzasadnione
działanie.
Każda procedura w Centrum przebiegała według precyzyjnej
chronologii, a ostateczne wyniki stanowiły rezultat działania
maszyn podlegających fundamentalnym prawom fizyki. Pomimo
prozaicznej czynności zamiany tacy z instrumentami stojące za nią
motywy postępowania były o wiele bardziej złożone.
Rozumienie to jednak umiejętność wyłącznie ludzka, ciągle
obca nawet najbardziej zaawansowanym technicznie maszynom. Tak
oto rozpoczęła się realizacja zdumiewającego, nieodgadnionego
planu, opracowanego w samym sercu Centrum, gdzie potężny komputer
wypełniał wolę oprogramowania, wpisaną w jego silikonowy mózg.
W sali operacyjnej zgasł umieszczony pod sufitem reflektor.
Zapanował gęsty mrok, ponury jak śmierć. Pogrążona w
anestetycznej śpiączce dziewczynka leżała w bezruchu na stole
operacyjnym. Rurka dotchawicza została wyjęta. Odgłos
chrapliwego, nierównego oddechu odbijał się echem w ciemnościach.
Główny monitor rozjarzył się żywymi odcieniami błękitu.
Ciepła, organiczna barwa stwarzała złudzenie, że sala operacyjna
znalazła się pod powierzchnią morza. Niebieskawa, senna poświata
sprawiała, że wątłe, pobladłe ciało dziecka zdawało się być
zawieszone między życiem a śmiercią. Jedynie trzy opatrunkowe
plastry na jej odsłoniętym brzuchu świadczyły o przeprowadzonym
zabiegu.
Nagle na monitorze pojawił się sznur roziskrzonych liter,
układających się w upiorne rozpoznanie: WSTĘPNA DIAGNOZA
ANATOMOPATOLOGICZNA:
WADA ROZWOJOWA SERCA Z ZABURZENIAMI PRZEWODNICTWA
PRZEDSIONKOWO - KOMOROWEGO. Był to jednoznaczny opis wrodzonej
nieprawidłowości ukształtowania mięśniówki serca, wynik nie
przeprowadzonej w ogóle sekcji. Ale w sali nie było nikogo, kto
mógłby zareagować na fakt, że opis nie ma żadnego związku z
dzieckiem znajdującym się na stole operacyjnym.
Na monitorze pojawiły się kolejne słowa: POLECENIE -
KREMACJA ZWŁOK.
Drzwi sali operacyjnej otworzyły się. Do środka wjechał
bezszmerowo robot, zatrzymując się obok stołu. Wysunęły się
hydrauliczne wysięgniki, skorygowana została wysokość, na jakiej
się początkowo znajdowały. Metalowe ramiona wpełzły pod
nieruchome ciało dziewczynki. Posłuszny sygnałom automat powoli
odwrócił nieprzytomne dziecko, aż przetoczyło się na materac
transportowy.
Po tej czynności robot znieruchomiał, oczekując dalszych
poleceń.
Wbrew pozorom scena ta była obserwowana. Niewidoczny świadek
oglądał ją na monitorze w odległym pomieszczeniu, chłonąc
wszystkie szczegóły zabiegu, przeprowadzonego dokładnie według
planu. Postać ta miała na sobie biały fartuch.
Wystające spod nakrochmalonych mankietów dłonie spoczywały
na klawiaturze komputera. Po chwili palce wystukały słowo WYKONAĆ
kończąc naciśnięciem klawisza ENTER. Na ekranie monitora
widać było, jak robot wyjeżdża z sali operacyjnej.
W Centrum nie było krematorium. Jego rolę pełniło niewielkie
pomieszczenie między laboratorium a kostnicą, gdzie do pozbywania
się narządów i części ciała wykorzystywano średnich rozmiarów
spalarkę Karlson Model 12. Miała ona kształt spoczywającego na
betonowym cokole prostopadłościanu o boku ponad metrowej
długości. Po dokładnym zamknięciu urządzenia, gazowe palniki
wytwarzały wewnątrz temperaturę ponad dziewięciuset stopni
Celsjusza.
Spalarka stanowiła konieczne ustępstwo na rzecz przeszłości,
poprzez wykorzystanie technologii mającej osiemdziesiąt lat. Tu w
najnowocześniejszym laboratorium anatomii patologicznej rzadko
zachodziła potrzeba spalania ludzkich szczątków. Pozostałości po
badaniu na przykład płuca czy śledziony niszczono zwykle w
przemysłowym piecu mikrofalowym, natomiast pozostałości tłoczone
były pneumatycznie do śmieciarni, gdzie po sproszkowaniu trafiały
do ścieków. Spalarkę wykorzystywano sporadycznie, do usuwania
większych narządów lub kończyn, na przykład całych nóg. W
wysokiej temperaturze odpady te zamieniały się w ciągu niecałej
godziny w drobny popiół.
Wymiary urządzenia czyniły je idealnym narzędziem do
pozbycia się jednorazowo ciała czteroletniej dziewczynki.
Zainstalowana w Centrum spalarka została zmodyfikowana i
wyposażona w komputerową aparaturę sterującą. Można ją było
uruchomić zdalnie z ośrodka komputerowego lub za pośrednictwem
robota. Gniazdko pod tradycyjnym panelem sterowania odpowiadało
kablowi interfejsu typu RX -32, umożliwiając przekazywanie
Gdy robot dotarł do pomieszczenia spalarki, dziewczynka
zaczęła właśnie odzyskiwać przytomność. Ciężkie powieki usiłowały
podźwignąć się, walcząc z działaniem częściowo już
zmetabolizowanego preparatu znieczulającego.
Kiedy robot wjechał do środka, drzwi automatycznie zamknęły
się za nim. Automat podjechał do spalarki, wetknął wtyczkę w
gniazdko i przekazał instrukcje cyfrowe.
Metalowe drzwiczki spalarki stanęły otworem. Znajdująca się
wewnątrz taca przypominała ruszt w kominku. Dziewczynka nie
zdawała sobie sprawy, że robot powoli umieszcza ją w piecu.
Poczuła jednak na plecach dotyk zimnego metalu. Jej wyobraźnia z
trudem przebijała się przez mgłę świadomości. Zacisnęła słabo
usta, starając się wydobyć z siebie głos. Nad jej głową, na
czołowej płycie spalarki, zapłonął złowieszczy palnik starterowy.
Robot wyciągnął wtyczkę, uruchamiając cyfrowy zegar
sterujący spalarki. Wyświetlacz pokazał najpierw pięćdziesiąt
dziewięć, a następnie pięćdziesiąt osiem sekund. Robot obrócił
się o sto osiemdziesiąt stopni i bezszelestnie wyjechał na
zewnątrz.
Dziewczynka coraz bardziej odzyskiwała przytomność. Otaczał
ją gęsty mrok.
- Maks? - wymamrotała. - Maks!
Przetoczyła się na bok, uderzając głową w boczną płytę
pieca. Jęknęła. Było jej zimno, bolał ją brzuch. Czuła
bezgraniczne przerażenie. Swojego czasu siostra obiecała; że
będzie przy niej, gdy obudzi się po operacji, lecz stało się
inaczej. Na tę myśl - broda dziecka zadrżała. Dziewczynka usiadła
z trudem, wyciągnęła przed siebie ręce i... namacała twarde,
metalowe ściany. Domyśliła się, że jest uwięziona w jakiejś
komorze. Poczuła chłód i lęk przed zamknięciem. Jej usta
mimowolnie wykrzywiły się w grymas przerażenia.
Po chwili zdołała jednak dostrzec szarawy prostokątny obrys,
jaśniejący na jednej ze ścian klatki.
Zegar wskazywał dziewiętnaście sekund do zapłonu.
Dla ogarniętego trwogą dziecka nikła poświata wydawała się
zbawieniem.
Dziewczynka popełzła niezgrabnie na kolanach i łokciach do
ledwie widocznego konturu. Poruszała się wolno, chwiejnie, z
uczuciem bólu. Gdy wreszcie dotarła do przedniej płyty, rozległ
się złowieszczy szczęk, a zaraz po nim szmer elektrycznego
silnika.
Do uruchomienia spalarki pozostało dziesięć sekund.
Drzwiczki urządzenia zaczęły się automatycznie zamykać.
Dziewczynkę ogarnęła panika. Krzyknęła z całych sił. Nie
mogła znieść myśli o zamknięciu się czarnej, zimnej komory.
Przerażeniu towarzyszyła jednak coraz większa stanowczość. Na
moment przed zamknięciem się drzwiczek spalarki dziewczynka w
pełni świadomie zacisnęła dłonie na gumowej uszczelce. W ten
sposób palce przecięły laserowy promień czujnika bezpieczeństwa,
służącego do wykrywania przeszkód w zamknięciu pieca. Urządzenie
przesłało nowe polecenie do elektrycznego silnika, który
natychmiast ucichł. Drzwiczki spalarki znieruchomiały.
Dziewczynka szybko cofnęła dłonie. Szczelina miała niecały
centymetr szerokości - do środka wpadało niewiele światła. Było
go jednak na tyle dużo, by zorientować się, którędy można
wydostać się z komory. Ogarnięta lodowatym strachem, uwięziona w
technologicznym koszmarze dziewczynka wydała z siebie przeraźliwy
pisk i zaczęła bezradnie bić piąstkami w drzwi swojego więzienia.
Była pewna, że zostanie uwolniona, jeżeli tylko ktoś ją usłyszy.
Jej wysiłki okazały się jednak daremne.
Minęło jeszcze dziesięć minut, nim zużyła podsycane strachem
i złością zapasy energii i szlochając z bezsilności, pozbawiona
tchu, osunęła się na dno komory.
W parę godzin później leżała nadal w nieprzeniknionym mroku.
Łzy rozpaczy i osamotnienia jeszcze nie obeschły na jej
policzkach. Wyczerpana, chwilami zapadając w płytki sen, na
przemian płakała i ssała kciuk. Co jakiś czas budził ją słaby
powiew powietrza, wpadający przez wąską szczelinę jej więzienia -
miała na sobie jedynie cienką szpitalną koszulkę. Bardzo chciało
jej się siusiu. W myślach przywoływała też nieobecną siostrę.
Niespodziewanie zabrzmiał głośny szum. Dziewczynka drgnęła.
Owionęło ją zatęchłe powietrze. Przechylając głowę, zdołała
wypatrzyć we wnętrzu spalarki połać mętnego blasku. Zaintrygowana
ułożyła się na brzuchu..
Spalarka była automatycznie wentylowana dwa razy w ciągu
dnia, niezależnie od tego, czy w ogóle z niej korzystano. Popioły
i wpadający do środka drobny pył wydmuchiwane były przez
galwanizowaną rurę o przekroju trzydziestu centymetrów,
zainstalowaną w tylnej ścianie urządzenia. Przewód biegł kręto
przez dziesięć metrów i uchodził na zewnątrz budynku. Mimo
licznych załamań, do komory docierało dość światła, by dawało się
je dostrzec gołym okiem.
Dziewczynka z zaciekawieniem zaczęła przyglądać się otworowi
w metalowej ściance, prowadzącemu do wąskiego tunelu - do środka
komory znowu wpadała strużka powietrza i niemal niedostrzegalna
poświata. Wyraźnie ją zdziwiło, że nie zauważyła wcześniej
otworu, do którego teraz czym prędzej wetknęła głowę. Chociaż nie
zdołała dostrzec żadnych interesujących szczegółów, blask wabił
ją, jak snop światła z latarni morskiej.
Tłumiąc płacz, dziecko wcisnęło się w otwór. Był to
zdumiewająco śmiały czyn jak na czterolatka. Trzeba jednak
wiedzieć, że dziewczynka znacznie przewyższała odwagą i uporem
swoje rówieśniczki. A poza tym kierowała nią potrzeba ucieczki od
potwornej izolacji. Przeczołgała się niewiele ponad metr, gdy
natrafiła na pierwszy zakręt. Minęła go po chwili wahania -
nagrodą była wyraźnie jaśniejsza poświata. W oczach dziewczynki
pojawił się blask nadziei. Zaczęła czołgać się szybciej.
Hałaśliwie postukiwała w blachę łokciami i kolanami, niczym
pełznąca jaszczurka.
Tak bardzo pragnęła wyrwać się na wolność, że nie zauważyła,
iż przewód wentylacyjny ugina się pod jej ciężarem - gdyby go
rozkładała równomiernie, galwanizowane rury wytrzymałyby
dwudziesto kilogramowe obciążenie.
Podążając szybko do przodu, coraz rzadziej jednak podpierała
się rękoma.
Cienkie obejmy nie były obliczone na tak skupiony nacisk i
zaczęły się wyginać na spojeniach.
Jak wiadomo, najsłabszymi punktami instalacji wentylacyjnych
są miejsca, gdzie przewody skręcają pod kątem prostym. Posuwając
się zapamiętale w stronę coraz jaśniejszego blasku, dziewczynka
pokonała z impetem kolejny zakręt, opierając dłoń na cienkiej
ściance tuż za spawem. Przewód nie wytrzymał nacisku i rozerwał
się.
Dziewczynka wypadła z krzykiem głową w dół przez dziurę.
Wykonała w powietrzu obrót i spadła na plecy, tracąc oddech. W
ostatniej chwili przed utratą przytomności zdążyła dostrzec
sztuczne światło. Wydawało jej się rÓwnież, że wyczuła woń
jedzenia. Nim ogarnął ją absolutny mrok, Christine Lassiter
pomyślała, że jest już bezpieczna.
ROZDZIAŁ 1
Pan doktor Dunston? Tu centrala. Mam na linii izbę przyjęć w
Porthaven, Mogę Połączyć?
- Która godzina?
- Pięć po drugiej.
- W nocy?
- Tak.
- Niech pani łączy.
- Porthaven? Proszę mówić.
- Doktor Dunston? Mówi OReilly z izby przyjęć w Porthaven.
Mamy ofiarę wypadku, czteroletnią dziewczynkę. Jest z nią
naprawdę źle. Może mógłby pan ją obejrzeć?
- W jakim jest stanie? Jest we wstrząsie. Oparzenia
trzeciego stopnia, około czterdziestu procent powierzchni ciała,
wieloodłamowe złamanie prawej piszczeli i uraz wewnętrzny - jamy
brzusznej lub klatki piersiowej, nie wiemy dokładnie. Doktor
Pardanani sądzi, że to odma wentylowa. Zrobiono zdjęcia, badania
zostały już wysłane. Zabieramy ją na salę operacyjną, kiedy tylko
jej stan ustabilizuje się.
- Wezwano anestezjologa i zespół operacyjny?
- Są w drodze.
- Będę za kwadrans.
Tak pilny przypadek wykluczał wzięcie prysznica. Dunston
wyskoczył z łóżka i błyskawicznie założył ubranie. W pięć minut
po podniesieniu słuchawki jechał już samochodem na zachód. O tej
porze praktycznie nie było ruchu, dzięki czemu zdołał dotrzeć do
szpitala w dziewięć. Minut. Zajechał z piskiem opon na parking
przed izbą przyjęć i zatrzymał samochód obok karetki ze
złowieszczo pulsującymi czerwonymi i białymi światłami.
Dunston dogonił pielęgniarzy, którzy właśnie wtaczali wózek
noszowy do windy.
Zacisnął dłoń na poręczy i pomógł pchać nosze, kiedy drzwi
się otworzyły.
Zaczął oglądać dziewczynkę, nie czekając na przybycie do
sali operacyjnej.
Dziecko było półprzytomne, wpadało w śpiączkę. Nieruchomość
gałek ocznych pod półprzymkniętymi powiekami świadczyła dobitnie,
że dziewczynka straciła kontakt z rzeczywistością. Większość...
marzena_kaszowska