Wiggs Susan - Powrót.doc

(1343 KB) Pobierz

Susan Wiggs POWRÓT

Kobietom z mojego szczepu:

 

Mojej babci Marie

Mojej mamie Lou

Mojej siostrze Lori

Mojej córce Elizabeth

 

które znają trudy kochania.

 

Większość z nas zostaje rodzicami,

na długo przedtem, zanim przestajemy być dziećmi”.

 

Mignon McLaughlin, Drugi dziennik neurotyczki (1966)

Podziękowania

Pisanie książki daje dużo radości, ale sprawia także, że stajemy się samotni. Wsparcie, dobra rada i przyjaźń profe­sjonalnych doradców oraz przyjaciół bardzo mnie wówczas motywuje i dostarcza wielu informacji, za co jestem im wdzięczna. W szczególności dziękuję Robertowi Gottliebowi i Marcy Posner z agencji Williama Morrisa za pokazanie mi całkiem nowej drogi życia. Dziękuję Joyce, Christinie, Betty, Barb i Alice za przeczytanie manuskryptów i użycie czerwonych ołówków. Dziękuję Kristin, Jill i Debbie za moralne wsparcie, mojemu wydawcy, Claire Zion, która wytrwała przy powsta­waniu tej książki oraz Sarze Schwager za dokładną korektę. Dziękuję Sandrze Brashen, M.D., Leslie Townsend, Peggy Moreland i Curtiss Ann Matlock za porady techniczne, a w szczególności Donnie Roberts, która podarowała swojemu ojcu życie, a mnie - swoją historię.

 

SOBOTA

1

Po siedemnastu latach nieobecności Michelle Turner wra­cała do domu. Wracała do przeszłości, której nie chciała pamiętać, do ojca, którego prawie nie znała, do miasta, gdzie zbyt szybko dorosła, gdzie za bardzo się zakochała, zaszła w ciążę i została sama.

W czasie długiej podróży z Seattle do Montany powtarzała sobie po cichu, tak żeby Cody nie mógł jej usłyszeć, co powie ojcu, kiedy się z nim spotka.

- Cześć, tato. - Zabawne, że nadal myśli o nim jak o ojcu, mimo że przez wiele lat był dla niej niczym więcej niż tylko zdjęciem na ścianie albo twarzą, która pokazywała się późno w nocy na ekranie telewizora. - Przepraszam, że nie przyje­chałam wcześniej... - Przepraszam... przepraszam... przepra­szam. Wszystkie żale. Tak wiele żalu.

Ale żal nic tutaj nie pomoże. Jej ojcem był Gavin Slade, wielka gwiazda kina. Nawet kiedy przeszedł na emeryturę, zachował sceniczny pseudonim. Dobrze wiedział, dlaczego zwlekała tyle czasu, żeby go odwiedzić.

Zacisnęła ręce na kierownicy range rovera i spojrzała w luster­ku na syna, który siedział z tyłu. Cody sprawiał wrażenie zagubionego między ogromnymi słuchawkami swojego discmana. Może to ja jestem zagubiona, pomyślała. Miała trzydzieści pięć lat. Była matką nastolatka, ale na myśl o spotkaniu z ojcem sama czuła się jak dziecko. Bezsilna. Nie na swoim miejscu.

Krajobrazy śmigały za oknami, kiedy kierowała się na wschód, w stronę miejsca, które nie było dla niej gościnne. Oboje z Codym zamknęli drzwi swojego domu jeszcze przed zmrokiem. O wschodzie słońca mknęli między łagodnymi pagórkami i płaskimi terenami porośniętymi krzewami, aż w końcu znaleźli się na płaskowyżu, w bezbarwnym, po­zbawionym życia, mrocznym krajobrazie.

Nic za oknem nie przyciągnęło jej uwagi ani jej nie od­pychało.

Dawno temu była artystką. Malowała, używając żywych kolorów, które wyrażały jej uczucia. Nie potrafiła tłumić swoich emocji, musiała o nich opowiadać poprzez sztukę. Jednak gdzieś po drodze na ścieżce życia ujarzmiła te szalone i cudowne impulsy. To było tak, jak gdyby nocą zakradał się do niej złodziej, który ograbiają ze snów, a ona nie zauważyła tego, aż było za późno.

Zmieniła się także tematyka jej prac. Dawniej tworzyła z pasją i klarownością bez względu na to, czy był to koń na ranczu jej ojca, czy abstrakcyjne uczucie. Kiedy raz coś zobaczyła albo sobie wyobraziła, praca po prostu paliła się jej w dłoniach. Musiała malować, tak jak musiała oddychać.

A teraz agencja, której była wspólnikiem, narzucała jej tematy. Używała komputera do projektowania animowanych tańczących szczotek do sedesu, mówiących protez czy armii puszek środków chwastobójczych maszerujących przez las zielska.

Oderwała myśli od pracy i włączyła wycieraczki, żeby odgarnąć z szyby kilka płatków śniegu. Mijali teraz magazyny i zakłady przemysłowe. Po chwili zobaczyła drewniane domki stojące rzędem jeden obok drugiego. Na poboczu utworzyły się śnieżne zaspy.

Monotonia jazdy i cel, który sobie wyznaczyła: przejechać aż trzy stany, sprawiły jej prawie fizyczny ból. Wspomnienia zaczęły dążyć w niebezpiecznym kierunku. Obrazy z przeszłości ukazały, wbrew jej woli, pełne kolorów lato.

Kiedy miała osiemnaście lat, zapierało jej dech w piersiach na widok tego, co oferowało jej życie. Była trochę przerażona, ale przede wszystkim szczęśliwa i bezpieczna w swoim świecie. Skończyła liceum z wyróżnieniem, na którym wcale jej nie zależało. Miała talent, którego jeszcze wówczas nie doceniała, i nawet nie przeczuwała zbliżającej się katastrofy. Operacje plastyczne matki stały się niemalże rutyną. Już dawno przy­zwyczaiła się do coraz to nowych zabiegów. Nawet przez myśl jej nie przeszło, że pewnego dnia Sharon Turner umrze w skutek komplikacji w czasie jednego z nich.

W przerażająco krótkim czasie Michelle straciła matkę i została całkiem sama. Nagle zapragnęła bliskości ojca, którego prawie nie znała. Spodziewała się, że natychmiast wyśle ją na studia i odetchnie z ulgą, kiedy zniknie z jego życia, ale on całkiem ją zaskoczył. Zaprosił ją do siebie do Montany. Zaproponował, by spędziła u niego cały rok, zanim wybierze się na studia. To miał być dla niej rok żałoby po matce i nauki o własnym ojcu.

W rzeczywistości w przeciągu jednego lata przeżyła wiele chwil, które na zawsze zmieniły jej życie. Dowiedziała się, jak to jest zostać bez matki. Zakochała się. Została malarką. Być może to wszystko nie działo się dokładnie w takiej kolejności. Wszystko wydarzyło się naraz. Nawet teraz tamte słodko-gorzkie chwile wydawały jej się tak nieodległe jak wczorajszy dzień. Już nie powinny jej ranić, ale nadal zadawały cierpienie, mimo że on tak dawno od niej odszedł.

Zostawił po sobie tylko wspomnienia.

Ponownie spojrzała w lusterko. Cody, który miał szesnaście lat i był absolutnie niesamowity, nie zmienił pozycji na tylnym siedzeniu samochodu. Ze słuchawek dobiegło ją kilka dźwięków heavymetalowej muzyki. Przez cały czas chłopak wpatrywał się w druty elektryczne, ciągnące się w nieskończoność na słupach przy drodze. Kiedy zielono-biała tablica oznajmiła im, że dojechali do Montatny, mrugnął oczami, a całe jego ciało napięło się.

Na bilboardzie widniał kartonowy kowboj, który zapraszał ich do „Stop N Eat”, baru, znajdującego się o niecały kilometr stąd.

- Jesteś głodny? - Podniosła głos, żeby mógł ją usłyszeć.

Cody wsunął do ust garść fritosów.

- Nie - odparł z pełnymi ustami.

Przez krótką chwilę Michelle zobaczyła w Codym szkraba, który wypycha sobie policzki chrupkami niczym mała wiewiór­ka. Odniosła wrażenie, że jeszcze wczoraj był jej małym synkiem w ogrodniczkach, z mlekiem kapiącym z brody. Tymczasem to dziecko już dawno temu odeszło z jej życia. Poczuła ukłucie w piersi. Wymknął się jej, kiedy nie patrzyła. Zniknął tak szybko i bezpowrotnie, jak gdyby zabłądził na lotnisku i już nigdy się nie odnalazł. Na jego miejscu pojawił się ten cyniczny, przemądrzały i nieznośny nieznajomy, który chciał pociągnąć za każdy sznurek, jaki miał w ręku.

Cody błagał ją, żeby pozwoliła mu zostać w Seattle i poje­chała bez niego. Przekonywał, że doskonale poradzi sobie sam w domu. Jak gdyby naprawdę miał nadzieję, że Michelle zgodzi się na coś równie niedorzecznego.

Zasugerował nawet, żeby zaopiekował się nim Brad.

Ale Brad nie poradziłby sobie z Codym. Poza tym nie mogła tego od niego wymagać, skoro ich związek znalazł się w mar­twym punkcie. Całe jej życie zamarło i nie ruszy się z miejsca do chwili, kiedy w końcu rozwiąże konflikt z ojcem.

Krajobraz przeistaczał się bardzo powoli, ale zmiany dały się zauważyć, jeszcze zanim dojechali w wyższe partie po­strzępionych turni, ciągnących się w nieskończoność dolin i jakby zawieszonych w próżni górskich jezior. Ogarnęło ją podekscytowanie. Już niedługo dojadą na ranczo Błękitna Skala.

W Missoula skręcili na północ, mijając ogromny posąg byka z Hereford, który stał przy sklepie turystycznym, kawiarni oraz stacji benzynowej.

- Już nie jesteśmy w Kansas - odezwała się, ale Cody jej nie słyszał.

Cały kicz Dzikiego Zachodu oznaczał, że przekroczyli granicę całkiem innego świata. Znaleźli się na ziemiach, gdzie poczucie ogromu i bezkresu nieba rozciągającego się wysoko w górze zawładnęło nią i uwiodło.

Autostrada numer osiemdziesiąt trzy prowadziła prosto do celu tej podróży. Na tle zachmurzonego popołudniowego nieba majaczyły wierzchołki gór Swan i Mission.

- Popatrz, Cody! - Wskazała za okno. Ogromne stado łosi opuszczało na zimę wyższe partie gór i podążało w stronę porośniętych zagajnikami wzgórz.

Chłopak spojrzał na łosie, po czym ziewnął.

Czego się spodziewała? Że usłyszy „O rany, mamo!” od szesnastolatka?

Ale mimo to chciała podzielić się z nim tą chwilą, tym cudownym uczuciem, które obudził widok dzikich zwierząt, lasów iglastych i ośnieżonych górskich szczytów. Przypomi­nający klejnoty łańcuch jezior błyszczał w oddali. Chciała powiedzieć synowi, że te morenowe jeziora były kiedyś wiel­kimi blokami lodu, które roztopiły się i wypełniły szczeliny w ziemi.

Zastanawiała się, czy podobnie działo się z ludźmi. Kiedy strata drążyła dziurę, która zbyt długo pozostawała pusta, czy ta pustka wypełniała się lodem?

 

Dojechali do zjazdu z autostrady, który prowadził do Crystal City, gdzie droga wiła się pod górę. Skalny krajobraz bronił się przed najazdem człowieka niczym najbardziej niedo­stępna z fortec. Trzeba było mieć odpowiednie umiejętności, żeby wedrzeć się do niej.

Michelle od lat nie jeździła po zaśnieżonych drogach. Range rover wpadł w niewielki poślizg i zakołysał się.

- Niezły manewr, mamo - skomentował Cody z tylnego siedzenia.

Michelle podziękowała w duchu za napęd na cztery koła rovera. Opony złapały przyczepność. Zmuszona do minimalnej prędkości, Michelle mogła podziwiać widoki. Mijali otwartą Przestrzeń i rozległe łąki. Pasmo gór otaczających dolinę przypominało mury mitycznej świątyni. Znała każdy najmniej­szy fragment tej drogi. Widok był tak znajomy, że aż sprawiał jej ból.

Zerknęła na Cody’ego, żeby sprawdzić, jakie wrażenie wywarł na nim przyjazd tu. Chłopak wyglądał przez okno. Jego palce pociągały za struny niewidzialnej gitary. Zmrużył oczy, które nie wyrażały nic poza obojętnością. Nie powinna być zaskoczona. Ostatnio swoim zachowaniem demonstrował jedynie obojętność i bunt.

Wyblakła tablica klubu rotariańskiego wyznaczała granice miasta.

Naprawdę wróciłam. Wiedziała, że to tylko wyobraźnia płata jej figle, ale usłyszała świst wiatru, który obwieszczał jej powrót... do przeszłości.

Tuż nad znakiem Lions Club wisiał duży napis ogłaszający zimowe mistrzostwa, zapowiedziane na drugiego i trzeciego marca.

Cudownie. To znaczy, że nie zastanie ojca w domu. Jako jednego z przodujących hodowców zwierząt dla potrzeb rodeo nie mogło go zabraknąć na arenie. Zatrzymała samo­chód przed budką telefoniczną. Boże, czy ktokolwiek poza jej ojcem miał ten sam numer telefonu od ponad dwudziestu pięciu lat?

- Błękitna Skała. - Młody głos z pewnością nie należał do jej ojca.

- Zastałam Gavina? Mówi... jego córka, Michelle Turner.

Zapanowało milczenie.

- Bardzo mi przykro, ale wyszedł. Spodziewał się pani dopiero jutro.

- Jest na arenie? - zapytała.

- Tak, proszę pani.

Oczywiście mogła pojechać na jego ranczo, usiąść i zaczekać, aż wróci, ale nie chciała w nieskończoność odwlekać tego spotkania. Całe miasto będzie świadkiem ich pojednania. Czy ktokolwiek ją pamięta? Czy ktokolwiek wie, co działo się z nią przez te lata? Czy jej powrót wprawi ludzkie języki w ruch? Czy ludzie zaczną się z nią witać? Czy wymienią znaczące spojrzenia na widok jej syna?

- W takim razie znajdę go na zawodach. - Odłożyła słu­chawkę.

Często fantazjowała na temat swego powrotu do tego miasta. Zawsze myślała, że ta chwila będzie przypominać triumf, ale w rzeczywistości wszystko wyglądało całkiem inaczej. Miała martwe serce, jej świat był pogrążony w chaosie, a jedynym celem było ratowanie życia ojcu, którego nie widziała od siedemnastu lat.

 

2

Sam McPhee wyjrzał przez okno na ośnieżone szczyty za domem. Stał tak przez dłuższą chwilę i przyglądał się, jak ostatnie promienie słońca gasły za górami. Ten znajomy widok zawsze działał na niego kojąco. W młodości zabierał ten obraz ze sobą, bez względu na to, dokąd się udawał. A kiedy nadszedł czas, żeby osiedlić się na stałe, nie musiał szukać za tymi wzgórzami.

Poprawił kapelusz na głowie i nałożył rękawice. Wypros­tował się, po czym cofnął jedno biodro wsuwając nogę w but. Ten charakterystyczny gest był tyle razy sfotografowany przez dziennikarzy.

Sam był twardym mężczyzną, typem samotnika, który po­legał tylko na sobie, ale niekiedy samotność stawała się dominująca. Czasem żałował, że nie miał nikogo, z kim mógłby dzielić takie chwile jak ta, kogo mógłby wziąć za rękę i powiedzieć: „Spójrz na te góry. Przyjrzyj się tym wszystkim kolorom”. Po tak długich latach spędzonych w samotności to nie powinno mieć dla niego znaczenia. Ale wbrew wszystkiemu raz na jakiś czas, kiedy na dworze zapadał zmrok, odczuwał pustkę.

Pogasił większość świateł w domu. Na tarasie zostawił jedną włączoną lampę.

Jego buty stukały na zamarzniętym podjeździe, kiedy kończył ładować przyczepę. Zabrał ze sobą siodło, gwoździe, linę, koce, płyn do siodła i dodatkową parę rękawic. Te rzeczy były dla niego święte. Układał je z uwagą i namaszczeniem księdza, który przygotowuje się do mszy. Rodeo było jego drugą miłością.

Ostre, lodowate powietrze wypełniało jego płuca, kiedy szedł przez podwórze w kierunku, niewysokiego budynku, w którym obecnie mieszkał partner Sama. Zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź, otworzył je.

- Hej, Edward, gotowy do wyjścia?

- Już idę. Trzymaj konie na wodzy.

- Moje konie są gotowe od dawna, ale na pewno nie dzięki tobie, stary.

- No cóż, byłem zajęty - zawołał Edward z łazienki.

- Czy Diego przygotował stajnie? - Sam zamknął za sobą drzwi, żeby nie wpuszczać do środka lodowatego powietrza.

- Diego odszedł. Znalazł pracę w restauracji w Big Mountain.

- Cholera. To już drugi pomocnik, którego straciliśmy w tym miesiącu.

- Tobie przydałby się niewolnik - stwierdził Edward.

- Ostatnim razem, kiedy sprawdzałem w kodeksie, niewol­nictwo było zabronione.

- W naszym społeczeństwie niewolników zastępuje się dzieciakami.

- Jasne. Tak czy inaczej potrzebuję pomocnika. - Sam nie miał zamiaru rozwodzić się nad tym tematem. - Chyba zapytam Earla Meechama, czy jeden z jego chłopaków nie chciałby popracować po szkole.

Edward Bliss wyszedł na wyłożony boazerią korytarz. W rękach trzymał stos koców. Wspólnik Sama mierzył metr sześćdziesiąt, był w połowie Indianinem i stuprocentowym hodowcą koni.

- Po co te koce? - zapytał Sam.

- Utkała je Ruby Lightning. Poprosiła mnie, żeby wyłożył je dzisiaj na stoisku.

Obaj wsiedli do starej ciężarówki Dodge. Silnik zakasłał kilka razy na znak protestu, po czym zapalił z odgłosem ulgi. Sam zmienił bieg i ruszył żwirowym podjazdem.

Jechał po ciemnej nitce drogi, od czasu do czasu zerkając w boczne lusterka, żeby sprawdzić przyczepę. Rio i Zeus na pewno teraz drzemią. Duże konie były przyzwyczajone do rutynowego ładowania na przyczepę, podróżowania i czekania w boksie na szaloną jazdę. Dawniej to od nich zależało, czy Sam będzie miał co włożyć do garnka.

- Co słychać u Ruby? - odezwał się.

Edward wyjął paczkę gumy Juicy Fruit i podał Samowi jedną.

- Powinieneś do niej zadzwonić i sam ją o to zapytać.

Sam złożył gumę na pół i wsadził ją do ust.

- Może zadzwonię. Wszystko u niej w porządku?

- O to też możesz ją zapytać.

Ruby Lightning, nauczycielka angielskiego w lokalnej szkole, była samotną matką i przedstawicielką plemienia Kutenaj. Nie miała wielkich wymagań od życia, była prosta i obecnie nie spotykała się z żadnym mężczyzną. Mieszkała w drewnianym domu na farmie, niecały kilometr od niego. W przeszłości spędzili wspólnie miłe chwile i byłoby ich pewnie o wiele więcej, gdyby Sam był na to gotowy.

W pewnym momencie po prostu przestał się z nią spotykać. Nie był dumny z tego, że tak często zaczynał i kończył różne związki. Raz spróbował nawet małżeństwa, ale nawet wtedy okazało się, że nie pasował do takiego życia. Czuł się wówczas tak, jak gdyby chodził w za ciasnych butach. Nie miał wąt­pliwości, że jego nieudane życie prywatne miało ścisły związek z przegranym dzieciństwem.

- Jak sobie radzi jej córka? - zastanawiał się na głos.

- Molly startuje w wyścigu dla dzieciaków do szesnastego roku życia.

- Nie żartuj. - Wydawało mu się, że nie dalej jak wczoraj poznał małą Molly Lightning, półsierotę o ciemnych oczach, bezgranicznie zakochaną w starym walijskim kucyku, którego Ruby kupiła od Sama. A teraz Molly była prawie dorosła, szczupła i giętka niczym bicz ze skóry byka. Prawdopodobnie złamała serce niejednemu uczniowi liceum w Crystal City. Jezu, gdzie przepadły te wszystkie lata?

Sam wiedział, że ta dziewczyna miała w sobie ogień i szla­chetne serce. O ile dobrze pamiętał, miała także wspaniałą matkę.

Może faktycznie zadzwoni do Ruby.

- Ile chce za te koce? - zapytał. Ruby była doskonałą tkaczką. Do swoich wyrobów używała wełny z Montany. Wzorowała się na tradycyjnych wzorach oraz totemach ple­miennych.

- Pięćdziesiąt kawałków za sztukę - wyjaśnił Edward. - Zostawić ci jeden?

Sam uśmiechnął się i skręcił na parking.

- Jeżeli wygram dziś wieczorem, kupię je wszystkie.

- Więc uważasz, że stary Rio wygra te zawody, kowboju? - W ustach Edwarda zalśnił złoty ząb.

- On zawsze wygrywa. - To było kłamstwo i obaj dobrze o tym wiedzieli. Ale były czasy, kiedy Sam naprawdę wiódł prym w zawodach łapania na lasso. Jeden zwycięski przejazd gwarantował mu dwadzieścia dwa tysiące dolarów, czasami więcej. Większość kowbojów wydawała pieniądze na nabijane srebrem siodła i drogie dodatki. Sam przeznaczał wygrane na zupełnie inne cele, które odróżniały go od pozostałych gwiazd rodeo i sprawiały, że uchodził za odmieńca w swoim środowisku.

Kiedy został mistrzem kraju, dziennikarze brukowców nie odstępowali go na krok. Komentowali niespodziewane decyzje, które podejmował. Bardzo dokładnie opisali jego zaskakujący styl życia i naturalną zdolność do uprawniania tego sportu. Podali do wiadomości publicznej jego olśniewające zarobki. Zamieścili jego twarz na okładkach kalendarzy. Przez kilka lat był uważany za złotego chłopca okręgu, kowboja z błyskotliwą karierą.

Reporterzy nie zauważyli tylko jednej rzeczy, jego przerażającej samotności. Przytłaczającej monotonii. Siniaków i ran, które sprawiały, że czuł się starszy od niejednej skały. Woził swoją przyczepę z jednych zawodów na drugie, żył w opłaka­nych warunkach, wszystkie swoje potrzeby ograniczał do minimum. Jednak wizja kolejnej szalonej jazdy, kolejnej na­grody pomagała mu przetrwać najgorsze dni.

- Ładna bryka - powiedział Edward, kiedy Sam mijał białego forda 350 połączonego z białą przyczepą, która miała przynajmniej dziesięć metrów długości.

Z boku przyczepy widniało duże znajome logo: RANCZO BŁĘKITNA SKAŁA.

- Najwyraźniej Gavin Slade kupił sobie nową zabawkę - stwierdził Sam. Dawno temu mocno przeżywał wszystko, co robił Gavin Slade, i to, kim był. Te czasy odeszły jednak w zapomnienie.

Ostatnio całe miasto drżało z obawy o jego zdrowie i nawet szastanie pieniędzmi nie mogło przysłonić wszystkich prob­lemów, z którymi się borykał.

Edward zauważył przy wejściu grupkę kobiet.

- Pośpiesz się z tym parkowaniem. Muszę zobaczyć, kto przyszedł.

Pomimo swojej mizernej postury Edward Bliss był bożysz­czem kobiet. Przekręcił lusterko w swoją stronę, zdjął czapkę i poprawił włosy. We flirtowanie wkładał tyle samo wysiłku co w pracę na farmie.

Sam rzucił okiem w tylne lusterko i zauważył, że jakiś samochód zaparkował na jego miejscu na północnej stronie areny.

- Niech to szlag! - zaklął pod nosem. Odkręcił okno i wy­pluł gumę.

- Co się stało? - zapytał Edward.

Sam spojrzał na najnowszy model srebrnego range rovera z waszyngtońskimi tablicami rejestracyjnymi.

- Jakiś idiota zaparkował na moim miejscu.

3

Ale szmira - wycedził Cody przez zaciśnięte zęby, kiedy szli w stronę głównego budynku areny. - Nie mogę uwierzyć, że zmusiłaś mnie, żebym przyszedł na show na Dzikim Zachodzie.

- To nie jest show na Dzikim Zachodzie. To rodeo.

- I tak nie mogę uwierzyć, że zmuszasz mnie, żebym znalazł się w pobliżu takiego gówna! - Cody zatrzymał się i spojrzał pod nogi.

- Dla twojej wiadomości, to jest końskie gówno. Wytrzyj but o śnieg.

Cody’emu udało się wyczyścić większą część buta. Przez cały czas zrzędził pod nosem. Nie potrafił zachować zimnej krwi, kiedy ścierał łajno ze swoich martensów za sto dolarów.

- Czy nie możemy po prostu pojechać do niego i zaczekać, aż wróci? - zapytał. - Powiedziałaś, że on ma dom.

- Domy, w liczbie mnogiej. Mój ojciec wszystko robi r wielkim stylu.

- W takim razie co powiesz na to; żebyśmy udali się o jednego z jego domów? - Cody przyjrzał się uważnie i czubkowi buta.

- Nic z tego. Przyszliśmy tutaj i znajdziemy mojego ojca.

- A co on tutaj robi? Wydawało mi się, że jest chory.

- To prawda, że jest chory, ale nie konający. Jego stan...

- O Jezu, ale zimno. - Cody przestępował z nogi na nogę. - Lepiej wejdźmy już do środka. - Zgarbił się, kierując w stronę głównego wejścia. Nigdy nie chciał rozmawiać o chorobie jej ojca. Nigdy nie chciał poznać szczegółów dotyczących operacji, którą trzeba było wykonać. Ogarniał go typowy dla nastolatków strach przed lekarzami. Nie miał najmniejszego zamiaru przyjąć do wiadomości, że jest zwykłym śmiertel­nikiem.

Michelle kupiła bilety od uśmiechniętej dziewczyny o krzy­wych zębach i potarganych włosach.

- Proszę bardzo. - Dziewczyna wykonała zapraszający gest ręką...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin