Alastair MacLean - Na celowniku.rtf

(606 KB) Pobierz
Na celowniku

Alistair MacLean

Hugh Miller

 

 

Na celowniku

 

Tytuł oryginału: Alistair Maclean’s Unaco: Prime Target

Przełożyły Danuta Dowjat Anna Maria Nowak


Podziękowania

 

Jestem wdzięczny Phillipowi Brentowi za informacje o sieci satelitarnej, Nickowi Carpenterowi za uwagi na temat broni palnej i materiałów wybuchowych, Edinowi Mossowi za odsłonięcie kulis funkcjonowania marokańskich służb wywiadowczych, a Rosie Barlach za wiadomości o motocyklistach.

 

Wyjątkowo serdeczne podziękowania składam Fionie Stewart, mojej redaktorce w wydawnictwie HarperCollins, której czujności i wielkiemu wyczuciu mój rękopis wiele zawdzięcza.


Prolog

 

Berlin, 24 kwietnia 1945 roku

 

Generał Albers wbiegł po ostatnich stopniach prowadzących z bunkra na zewnątrz i stanął na chwilę, łapiąc oddech. Zwykle robił wszystko dwa razy szybciej niż inni, ale w ostatnich czasach uraz kręgosłupa i chroniczna rozedma płuc sprawiły, że takie zachowanie stało się nierozsądne.

— Chwileczkę — wysapał. — Zaraz spojrzę… Odsunął kamuflaż złożony z metalowej ramy przykrytej kawałkami drewna i wyciągając chudą szyję, ostrożnie wyjrzał na zewnątrz. Zdołał dostrzec tylko najbliższą okolicę: dziury, gruzy i powyrywane krzaki.

— Wszystko w porządku — powiedział, obracając się w kierunku schodów i wyciągając rękę.

Hitler nie skorzystał z pomocy. Opierając się o ścianę, o własnych siłach wydostał się na powierzchnię. Młody żołnierz, który miał czuwać nad jego bezpieczeństwem, szedł za nim, ściskając w rękach karabin maszynowy.

— Proszę zaczekać — rzucił ostrzegawczo Albers. Przeszedł przez zasypany gruzem ogródek, czując zapach prochu strzelniczego i kwaskową woń wilgotnej ziemi. W pobliżu bramy wiodącej na ulicę zauważył wielką dziurę, której poprzednio tu nie było. Obszedł ją i postawił kołnierz płaszcza, Osłaniając szyję przez deszczem. Zatrzymał się na środku jezdni i rozejrzał wokoło. Po lewej stronie, w odległości dwudziestu metrów, Leibstandarte, oficer SS, ledwo widoczny w czarnym mundurze, podniósł rękę, by zwrócić uwagę generała. Albers skinął mu i zerknął przez ramię na gmach Kancelarii Trzeciej Rzeszy.

Aż zamarł na chwilę, wstrząśnięty widokiem rozległych zniszczeń. Ostatnim razem wyszedł na powierzchnię trzy dni temu. Wówczas tył budowli był jeszcze nietknięty. Teraz Albers miał przed oczami popękane wewnętrzne ściany nośne oraz pozostałości po drugim i trzecim piętrze, które osunęły się na sklepienie parteru. Pociski radzieckiej artylerii, która atakowała stację kolejową Spandau, zrobiły swoje.

Zawrócił w stronę bunkra, gdy wtem poczuł ucisk w uszach, a ziemia zadrżała mu pod stopami. Na zachodzie rozległa się potężna salwa z ciężkiej broni. Albers padł na kolana i w tym momencie z głośnym trzaskiem rozleciał się portal Kancelarii i runął w dół. Generał skulił się, zakrywając rękami głowę, bo na plecy i ramiona posypały się odłamki muru i tynk. Po chwili podniósł się i zobaczył, jak oficer SS wyprowadza grupę młodych chłopców ze spalonego budynku rządowego mieszczącego się po drugiej stronie ulicy.

Joseph Goebbels wynurzył się ze schronu. Chwilę rozmawiał z Führerem, a potem pokuśtykał przez ogródek.

— Czy są gotowi? — zapytał Albersa.

— Właśnie ich prowadzą, panie ministrze. — Albers wskazał chłopców ustawionych wzdłuż ściany po drugiej stronie ulicy. — Nie zdołaliśmy zdobyć odpowiednich mundurów, ale uważam, że w tych warunkach i tak prezentują się nie najgorzej.

Chłopcy byli ubrani w identyczne czarne kurtki zapięte pod szyję i czarne furażerki. Najmłodszy, który miał osiem lat, przestraszył się strzelaniny i zaczął płakać. Próbował go pocieszyć najstarszy z grupy, czternastolatek.

— Porozmawiam z nimi — powiedział Goebbels. — Zajmie mi to parę minut, potem wrócę do Führera.

Idąc w stronę bunkra, Albers próbował oczyścić płaszcz, ale czarny pył marmurowy zmieszany z deszczem tylko się rozmazywał. Spojrzał na żołnierza stojącego przy Führerze — chłopak był śmiertelnie przerażony. Wszyscy sprzeciwiali się urządzaniu ceremonii na zewnątrz. Ostrzegali Führera, że to samobójczy krok, ale się uparł. Twierdził, że tak ważne zaprzysiężenie musi się dokonać pod niemieckim niebem. Nawet jeśli to niebo było czarne od dymów płonącego Berlina.

— Wodzu, minister już przemawia do chłopców.

Hitler potakująco skinął głową. Jaki on osłabiony i nieprawdopodobnie stary, pomyślał Albers. Cztery dni temu skończył pięćdziesiąt sześć lat, ale’ dziś wyglądał na siedemdziesiąt. Zgarbił się, jedną stroną ciała bez przerwy wstrząsały drgawki, a skóra na wychudzonej twarzy nabrała ziemistej barwy. Rozchorował się dzisiaj i wymiotował przez cały ranek. Jego ordynans, Heinz Linge, wezwał lekarza, który podał to, co zwykle. Narkotyk wywołał ten sam co zazwyczaj skutek: twarz Hitlera jeszcze bardziej pobladła, a oczy zabłysły nienaturalnym blaskiem. Wkrótce poczuł się jednak lepiej, nie dygotał tak mocno i nawet zdołał okazać cień zadowolenia na wieść o zaplanowanej uroczystości.

Goebbels skończył mówić i przykuśtykał. Na jego twarzy gościł charakterystyczny zdawkowy uśmiech.

— Wszystko gotowe.

— Doskonale, doskonale. — Hitler pocierał dla rozgrzewki sinawe palce. — A więc mamy trzydziestu chłopców, tak?

— Zgadza się. — Goebbels wyciągnął z kieszeni płaszcza kartkę papieru i rozłożył ją. — Tu są szczegóły całej akcji. Może chcesz przeczytać? Wszystko, rzecz jasna, jest dokładnie tak, jak to zaplanowaliśmy…

— Podaj mi tylko główne punkty, dobrze? — przerwał Hitler.

Goebbels zaczął mówić, ale o kilometr od nich wybuchł pocisk i w niebo poleciał obłok czarnego i żółtego dymu. Mężczyźni przysunęli się bliżej muru Kancelarii.

— Wieczorem, gdy tylko się ściemni — ciągnął nie zrażony Goebbels — pod osłoną konwoju wojskowego chłopcy zostaną wywiezieni z Berlina na ukryte lotnisko SS sześć kilometrów od Tempelhof. O dwudziestej drugiej samolot z oznaczeniami Czerwonego Krzyża…

— Czy to będzie rzeczywiście samolot Czerwonego Krzyża?

— Nie, to transportowiec Wehrmachtu przystosowany do tej misji. Zawiezie chłopców bezpośrednio do Zurychu, gdzie na krótko zostaną w bezpiecznym schronieniu: jest to przerobiony pawilon na chronionym terenie szpitala.

— Którego? — spytał Hitler, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Miał zwyczaj zadawać pytania, by zbić z pantałyku swego rozmówcę.

— Schwesterhaus von Roten Kreuz. Koszty opieki nad chłopcami i zaspokojenia ich potrzeb materialnych będą pokrywane z funduszu, który założył na pańskie polecenie Bormann. Wszystko zostało zaplanowane i nie trzeba będzie szukać pomocy z zewnątrz.

— Czy chłopcy będą tam bezpieczni?

— Najzupełniej. W ciągu miesiąca zostaną przeniesieni do stałego lokum.

— A gdzie to będzie?

— Doskonałe miejsce na przedmieściach Berna. To duża rezydencja na terenie wielkiej posiadłości. Stanie się dla nich domem rodzinnym, miejscem, gdzie będą razem dorastać chowani we właściwym duchu i poczuciu braterstwa.

Zupełnie, jakby czytał prospekt reklamowy, pomyślał Albers.

— Staną się braćmi i zawsze, podkreślam, zawsze, będą chronieni przez złymi, demoralizującymi wpływami. Otrzymają wszechstronne wykształcenie i zostaną wychowani zgodnie z założeniami i tezami własnoręcznie spisanymi przez ciebie, wodzu. A we właściwym czasie powrócą do Niemiec i staną się ostatecznym orężem przeciw żydowskiej zarazie.

— Powinniśmy już zaczynać — wtrącił się Albers. — Chłopcy zmarzną.

Hitler skinął przyzwalająco głową. Albers wyprowadził ich wzdłuż ścian budynku na ulicę. Wiatr się uspokoił, ale lunął deszcz. Hitler ruszył między Goebbelsem a żołnierzem, dłonie schował w kieszenie płaszcza i nacisnął czapkę na oczy. Kiedy znaleźli się na chodniku, trzy przecznice dalej wybuchł pocisk, tego towarzysze zmylili krok, ale Hitler szedł, jakby nic nie usłyszał.

Zbliżywszy się do chłopców, którzy wyglądali na zupełnie załamanych, Führer wyjął ręce z kieszeni i wyprostował się. Patrzącym natychmiast się wydało, że urósł parę centymetrów. Podniósł głowę i bojowo wysunął do przodu brodę. Wbił swe słynne, magnetyczne spojrzenie w chłopców i się uśmiechnął.

Goebbels skinął głową i trzydzieści dłoni zostało wyrzuconych w górę w nazistowskim pozdrowieniu.

Heil Hitler! — zawołali chórem. Ich okrzyk odbił się echem wśród ruin.

Hitler stanął na zrytej jezdni przed nimi i wykonał ten sam gest pozdrowienia. Oficer SS podniósł do oka zniszczony aparat fotograficzny Leica i nacisnął spust migawki, by uwiecznić tę chwilę. Goebbels znów skinął głową i chłopcy wykonali komendę „spocznij”. Generał Albers postąpił krok do przodu.

— Wodzu, mam zaszczyt przedstawić ci ostatnią grupę kandydatów do Hitlerjugend. To wyjątkowa jednostka, w skład której wchodzi trzydziestu równie wyjątkowych młodych mężczyzn. Wszyscy, co do jednego, są sierotami i każdy synem bohatera Trzeciej Rzeszy.

Albers z plikiem kartek w dłoni podszedł na koniec szeregu. Zaczekał, aż Hitler się do niego przyłączy, a potem zaczął po kolei przedstawiać mu chłopców.

— Erich Bahr, lat dwanaście, syn komendanta odcinka, Konrada Bahra, zabitego z żoną Friedą w lutym podczas bombardowania Drezna. Klaus Garlan, lat dziesięć, syn oficera wojsk pancernych Gregora Garlana, zabitego na Pustyni Zachodniej w tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym roku, matka Louisa Garlan zginęła w czasie nalotu bombowego w północno–zachodnim Berlinie w styczniu tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. Albrecht Schröder, lat dwanaście, syn Ottona Schrödera…

Hitler słuchał z uwagą i ściskał dłoń kolejnych chłopców. Nim dotarł na koniec szeregu, przemókł do suchej nitki, znów się zgarbił, a głowa sterczała mu nad pochylonymi ramionami. Jednak mimo wszystko się uśmiechał, jakby niebo zsyłając promienie słońca, błogosławiło tę skromną ceremonię.

Kiedy przeszedł na środek ulicy, by przemówić do chłopców, w pobliżu w odstępie ułamków sekundy upadły dwa pociski. Podmuch uderzył w Hitlera, który się zachwiał pod jego naporem. Parę ocalałych okien w Kancelarii wyleciało z framug, posypały się szkło, metal i kamienie. Hitler patrzył, jak u stóp budynku unosi się chmura migoczącego pyłu.

— Może żydokomuna odpłaca się za „Noc Kryształową” — powiedział, próbując znów przywołać na twarz uśmiech.

Odwrócił się do chłopców, poprawił czapkę i wyżej postawił kołnierz płaszcza, osłaniając uszy. Kiedy się znów odezwał, jego głos był stanowczy.

— Powiedziano mi, że jutro lub najpóźniej pojutrze, czołgi amerykańskie i sowieckie spotkają się nad Elbą w Torgau. Moi drodzy chłopcy, w tym straszliwym momencie Niemcy, o których zawsze marzyłem, ojczyzna, o którą walczyłem z całego serca, i budowa, której poświęciłem wszystkie me siły — zginie. Zostanie zamordowana przez barbarzyńców podżeganych przez światowe żydostwo — przerwał i głęboko zaczerpnął powietrza. — To wszystko, co najbardziej kochamy, uleci z dymem i ten dym rozpłynie się na wietrze. A jednak, młodzi przyjaciele, teraz, gdy na was patrzę, moje serce rośnie z dumy. — Hitler powiódł spojrzeniem wzdłuż szeregu i na ułamek sekundy jego wzrok spoczął na każdej twarzy. — Patrzę na was i widzę w was kwintesencję mego Jugend, wcielenie ducha aryjskiego. W każdym z was wyraźnie widzę zalążek rasy, narodu, który jest naturalnym wrogiem ludzi niszczących naszą ukochaną ziemię.

Generał Albers na wszelki wypadek przysunął się odrobinę bliżej i zerknął uważnie na twarz wodza; nie mylił się — w oczach Hitlera kręciły się łzy.

— Gdy dorośniecie, spoczną na waszych barkach najróżniejsze obowiązki — ciągnął Hitler, podnosząc głos, by przekrzyczeć łoskot i terkot wystrzałów. — Największym i najświętszym będzie utrzymać przy życiu ducha Rzeszy, a także bez cienia litości niszczyć jego najbardziej nieprzejednanego wroga. To wyjątkowo ważne zadanie. A wy, moi chłopcy, ponieważ macie je spełnić, jesteście równie wyjątkowi — przerwał i znów przebiegł wzrokiem po szeregu. — Jesteście młodym, bijącym sercem Niemiec — dodał. — Jesteście ucieleśnieniem Zygfryda, siłą i nadzieją naszej rasy. Jesteście jej przyszłością.

Wielu chłopców ocierało łzy. Wybuchł kolejny pocisk i zmiótł wypalony budynek na końcu ulicy. Generał Albers podsunął się do Hitlera.

— Wodzu — rzucił ostrym szeptem — powinniśmy wracać do bunkra ze względu na nas samych, a tym bardziej na chłopców. Z każdą chwilą maleje szansa, że wyjdziemy stąd bez szwanku.

Hitler skinął głową w milczeniu i odwrócił się. Albers i Goebbels poszli w ślad za nim. Żołnierz poprowadził ich przez ogród przy Kancelarii, a mokra ziemia mlaskała pod butami. Dotarłszy do schodów, Hitler zatrzymał się i spojrzał za siebie. Oficer SS eskortował chłopców do środka wybebeszonego budynku. Hitler pokiwał głową.

— Och, gdybym tylko mógł… — urwał.

Albers i Goebbels popatrzyli po sobie zaintrygowani.

— Być młody — dokończył. — Tak młody jak oni i mieć wszystko przed sobą.

 

Minęło kilka godzin. Generał Albers siedział w swej kwaterze, notując w dzienniku ostatnie wydarzenia. Podniósł wzrok na postać cierpiącego Chrystusa na dużym krzyżu z drewna i kości słoniowej.

— Już niedługo — powiedział cicho. — Przy odrobinie szczęścia najwyżej tydzień.

Realizm ukrzyżowania czasem wydawał mu się groteskowy, ale z nikim nie dzielił się tą myślą. To była jedyna pamiątka po żonie, jedyny przedmiot, który ocalał z piekła, gdy brytyjska bomba obróciła wszystko, również i Gretę, w popiół i dym.

— Może zdołasz sprawić, Panie, że będę się mógł poddać komuś, kto potrafi dostrzec ironię losu i nie łaknie wymierzenia kary.

Spuścił wzrok na dziennik i pomyślał chwilę, nim zapisał:

 

Zostało założone małe, wyjątkowe bractwo. Jeżeli szczegółowe plany sekretarza Bormanna i ministra Goebbelsa zostaną równie skrupulatnie zrealizowane, to ci Żydzi, którzy jeszcze pozostali w Niemczech, pewnego dnia poczują na szyjach uścisk dłoni Führera duszącej ich zza grobu.

 

Odłożył pióro i zatarł ręce. W pokoju było zimno i wilgotno. Wstał z krzesła, uklęknął i zajrzał pod łóżko. Miał tam dość alkoholu, żeby pokonać chłód. Wyciągnął butelkę i podniósł ją do światła. Trzy, może cztery porcje, ocenił na oko.

— Na dziś wystarczy — powiedział głośno.

Podniósł się, z nocnej szafki wziął szklankę i nalał do niej miarkę. Poczuł nagły impuls, by wznieść toast na cześć przyszłości trzydziestu obszarpanych sierot. Sprawiali wrażenie bardzo przybitych. Wyglądali na żałosne, przerażone dzieciaki bez rodziców. Tak było dzisiaj, ale za ileś lat…

— Boże, to ponure jutro — jęknął.

Spojrzał na półkę nad łóżkiem uginającą się pod ciężarem cennych książek, na oprawione w ramki zdjęcie z dzieciństwa, na którym stał z bratem, na wyrzeźbionego w kości słoniowej Chrystusa o twarzy wykrzywionej bólem i rozpaczą.

— Dlaczego miałbym sprowadzić na świat więcej nieszczęść?

W korytarzu rozległy się okrzyki. Mądrale w centrum dowodzenia znów się wściekali, obrzucając wyzwiskami nieobecnych dowódców, którzy ponieśli porażkę w szalonym usiłowaniu, by ocalić marzenie nazistów. Albers westchnął i uniósł szklankę w kierunku krzyża.

— Szalom — wyszeptał.


1

 

Stojący na New Bond Street policjant wskazał w kierunku rogu z Clifford Street.

— Niech pani idzie w tamtą stronę i skręci w pierwszą ulicę po prawej — wyjaśnił ładnej Amerykance.

Podziękowała mu.

— Pierwszy raz w Londynie? — zagadnął.

— Och, nie, wręcz przeciwnie. Przyjeżdżałam tu od czasu studiów, ale zawsze gubię się w Mayfair.

Znów mu podziękowała i skręciła w Clifford Street, a potem w Cork Street. Zatrzymała się przy pierwszej galerii sztuki, bo jej uwagę zwrócił obraz królujący samotnie pośrodku okna wystawowego.

— Robi wrażenie, co? — powiedział przechodzień.

Chłodno skinęła głową, aby się go pozbyć w uprzejmy sposób. Osiągnęła taki etap w życiu, kiedy zainteresowanie obcych, przypadkowo spotkanych mężczyzn nie sprawiało jej szczególnej przyjemności.

— I tak pewnie fałszywy — mruknął nieznajomy, ruszając swoją drogą.

Wiedziała, że płótno wyszło spod pędzla George’a Stubbsa, w serii poświęconej koniom. Jabłkowity ogier pędził pośród mrocznych cieni, uniósłszy w górę przednie kopyta, jakby chciał uciec przed groźbą czającą się poza ramami obrazu. Przerażenie w oczach zwierzęcia było aż do bólu autentyczne, pierwotny lęk widoczny lepiej niż na kolorowej fotografii.

Odwróciła się i zmrużyła powieki pod nieoczekiwanym smagnięciem lodowatego wiatru; zastanawiała się, czy ktoś zechce powiesić tak niepokojący obraz na ścianie.

Przed Lancer Gallery zatrzymała się i zerknęła na zegarek. Zasiedziała się nad lunchem, a przecież chciała przyjść tu wcześniej. Jeśli teraz wejdzie, wystarczy jej czasu tylko na krótką wizytę. Zbyt krótką, aby miała sprawić prawdziwą przyjemność. Jeżeli przełoży ją na jutro, będzie sobie mogła pozwolić na długie szperanie pośród płócien. Goniły ją jednak terminy zaplanowanych zajęć i jutrzejsze odwiedziny stały pod znakiem zapytania.

Nie mogła się zdecydować. Kiedy podniosła rękę, by znów spojrzeć na zegarek, mężczyzna, stojący po przeciwnej stronie ulicy, wyciągnął z kieszeni pistolet i strzelił jej w plecy. Siła uderzenia cisnęła młodą kobietę na okno. Drugi pocisk trafił ją w tył głowy i przeszedł przez czoło, roztrzaskując szybę.

Zgięła się wpół niczym szmaciana lalka. Gwałtownym ruchem opadła na kolana. Szklane ostrze przebiło podbródek, przyszpilając ją do framugi okna. Drgawki ustały i ciało kobiety zamarło bez ruchu.

Zabójca uciekał Cork Street w kierunku Burlington Gardens. Minął świadków zbyt wstrząśniętych, by zdołali zrobić coś więcej niż tylko wpatrywać się z przerażeniem w szkło, krew i ciało przybite do framugi.

Na rogu ulicy zjawił się policjant, który wskazał kobiecie drogę. Stał przez kilka sekund oszołomiony, gapiąc się jak inni, aż powoli dotarło do niego, co widzi. Wtedy odsunął się na bok i przyciszonym głosem zaczął coś wołać do krótkofalówki.

 

Ze stacji metra Sloane Street wynurzył się Arab. Szedł zdecydowanym, spokojnym krokiem ze wzrokiem wbitym w chodnik. Stanął przy grupie turystów obok przejścia przez jezdnię, naprzeciwko wejścia do stacji. Miał tu czekać na mężczyznę w zielonym ubraniu.

— Czy wie pan, jak się dostać do Oakley Gardens? — Spytała go drobna kobieta. — Mam wprawdzie mapę, ale to takie skomplikowane.

— Przykro mi. — Nie patrzył w jej stronę i rozglądał wokoło. — Nie znam tej okolicy. — Odsunął mapę, podetknęla mu kobieta. — Używam okularów do czytania, a nie mam ich przy sobie — wykręcił się od spełnienia kolejnej prośby.

Niedbałym ruchem postawił kołnierz kurtki, chowając pół twarzy. Oddychał głęboko, po raz kolejny w myślach nakazując sobie spokój i unikanie kontaktu wzrokowego. Zmusił się do skupienia na podstawowej potrzebie, czyli jak najszybszym powrocie do wynajętego pokoju bez zwracania na siebie uwagi.

Właśnie pojawił się mężczyzna ubrany na zielono, poruszał się dość szybko, ale nie na tyle, by wyróżnić się w tłumie. Ręce wsunął głęboko do kieszeni. Palce prawej dłoni zaciskał na pistolecie. Lufa była jeszcze ciepła.

Przechodząc obok sklepu W.H. Smitha, widział, że światło na przejściu przy Cheltenham Terrace jest zielone, czyli zmieni się, zanim dojdzie do rogu. Przyspieszył kroku i znalazł się przy krawężniku akurat w chwili, gdy zapaliła się czerwona żarówka. Czekający zbili się w gromadę, dołączył do nich.

— Cholerny ruch — mruknął mężczyzna stojący obok niego.

— Tak.

— W dzisiejszych czasach człowiek nie ma żadnej przyjemności ze spaceru.

— Aha.

Światło zmieniło się na zielone. Zacisnął mocniej palce na kolbie i ruszył przez jezdnię w samym środku tłumu. Znalazłszy się na chodniku, znów przyspieszył, idąc długimi, zgrabnymi krokami. Skręcił w lewo w Walpole Street, a potem w prawo w St Leonard’s Terrace. Według jednego z jego licznych prywatnych przesądów, jeśli dwa dni pod rząd wróci do bazy tą samą drogą, stanie się coś złego. Wczoraj poszedł prosto King’s Road i dotarł do mieszkania od strony Smith Street. To była znacznie krótsza droga, ale cóż znaczyła oszczędność czasu wobec kuszenia złego losu?

Zbliżając się do końca Royal Avenue, podniósł wzrok i zobaczył, że w jego stronę idzie dwóch policjantów. Dzieliło ich piętnaście metrów, ale był pewien, że patrzą na niego. Zerknął na zegarek. Od wykonania roboty minęło dwadzieścia minut, dość czasu, aby rozesłać po mieście jego rysopis. Przypomniał sobie, że wtedy, tak jak i teraz, do połowy zakrył twarz kołnierzem.

A jeśli szukają mężczyzny o arabskich rysach, z twarzą schowaną do połowy?

Postanowił ruszyć Royal Avenue. Skręcił gwałtownie i wpadł prosto na kobietę, której zupełnie nie zauważył. Nadepnął jej na stopę, krzyknęła głośno. Zerknął na policjantów. Teraz już na pewno go obserwowali.

— Bardzo przepraszam — zwrócił się do niej. — Proszę mi wybaczyć, cóż za niezdara ze mnie…

— Skończony kretyn!

Starał się ją ominąć, ale zamachnęła się złożoną parasolką i uderzyła go w ramię. Poczuł zapach whisky. Że też musiał akurat wpaść na wojowniczo nastawioną pijaczkę! Odepchnął ją, ale to nie pomogło — znów się zamachnęła. Odskoczył, ale mimo to wymierzyła rozpaczliwy cios parasolką. Nie trafiła, zachwiała się i runęła na chodnik, wrzeszcząc na cały głos obelgi, bo jej zakupy rozsypały się wokół.

— Ej, ty! — zawołał jeden z policjantów.

— Nic nie zrobiłem! — odkrzyknął Arab. — Potknęła się i upadła, to wszystko.

— Czekaj na miejscu, kolego.

Szli po niego. Serce zakołatało mu w piersiach. Przeskoczył nad leżącą kobietą i pobiegł Royal Avenue. Gałęzie krzewów sięgające z ogrodów na chodnik smagały go po twarzy.

— Stać! Wracaj natychmiast!

Pochylił nisko głowę i gnał jak szalony, a w głowie huczały mu słowa Ahmada Szauki, który ciągle powtarzał: „Nigdy nie daj się złapać policji. W każdym kraju unikaj policji. Nie ma lic gorszego od aresztowania”.

A poza tym jeżeli policja kiedykolwiek go złapie, na niego jego rodzinę spadnie wiekuiste przekleństwo. Był to jego kolejny prywatny przesąd. Biegnąc, uświadomił sobie, że wczoraj wieczorem wracał do kryjówki drogą, którą wybrał dzisiaj. To przedwczoraj poszedł prosto King’s Street…

— No, chłopie, zatrzymaj mi się zaraz.

To niemożliwe, pomyślał. Jeden z posterunkowych stał przed nim, szeroko rozłożywszy ramiona, a w prawej dłoni trzymał pałkę. Arab zesztywniał i gwałtownie zwolnił kroku, rozumiał, że policjanci się rozdzielili i jeden z nich przebiegł rzeź skwer, żeby przeciąć mu drogę.

— I żadnych głupstw…

Arab zeskoczył z chodnika na jezdnię i przemknął tuż przed nadjeżdżającą taksówką. Odskoczył, unikając zderzenia i oparł się na masce samochodu policyjnego. Gdy zdał sobie sprawę z popełnionego błędu, było za późno — kierowca i jego kolega wyskoczyli z auta i szli ku niemu.

Odwrócił się i zobaczył, że para posterunkowych, przed którymi uciekał, też się do niego zbliża. Pognał na ślepo i wpadł prosto na bok ciężarówki.

— Stój! — zawołał policjant, łapiąc go za ramię. — Ani kroku dalej!

Silna dłoń trzymała za ramię, druga wykręciła mu lewą rękę na plecy. Wbił wolną jeszcze, prawą rękę do kieszeni i chwycił pistolet. Otaczało go czterech policjantów. Wiedział, że gdyby nawet uwijał się jak w ukropie, to i tak ich wszystkich nie zdąży zastrzelić. Pozostało mu tylko jedno wyjście.

— Cholera! On ma broń!

Widział gorączkowo wyciągające się po niego ręce. W ułamku sekundy wsunął w usta wylot lufy. Starał się myśleć o czymś wzniosłym, przywołać obraz, który by podsumował jego życie.

Nic mu nie przychodziło do głowy.

Zamknął oczy i nacisnął spust.

 

— Jest wtorek, dwudziesty siódmy lutego tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego szóstego roku. — Otyły patolog sapał do dyktafonu zawieszonego na szyi. — Godzina szesnasta trzydzieści trzy. Nazywam się doktor Sidney Lewis i prowadzę wstępne oględziny ciała nie zidentyfikowanego mężczyzny. Ciało zostało przetransportowane do kostnicy koronera w Fulham karetką ze szpitala St Agnes, gdzie ofiara została uznana za zmarłą natychmiast po przywiezieniu o godzinie szesnastej zero osiem, data jak powyżej.

Doktor Lewis wyłączył dyktafon i czekał, bo właśnie pomocnik wprowadził do sali, w której przeprowadzał sekcję zwłok, dwóch policjantów w mundurach i jednego po cywilnemu.

— Inspektor Latham — przedstawił się ten w cywilu. — A to posterunkowi Bryant i Dempsey. To oni ścigali zmarłego tuż przed jego śmiercią.

Lewis zmierzył ich krytycznym spojrzeniem.

— To wy za nim tak gnaliście, że się przestraszył i zastrzelił?

— Tak, ale ja bym inaczej opisał przebieg wypadków — odpowiedział chłodno wyższy, Dempsey.

— I po co tu przyszli?

— Chciałem, żeby popatrzyli na ciało i powiedzieli mi, czy to na pewno ten mężczyzna, którego ścigali — wyjaśnił Latham. — Przy identyfikacji Arabów zdarzają się kłopoty, a ponieważ ta sprawa może się skomplikować, chcę ustalić podstawowe fakty, nim zatoną w powodzi naukowego żargonu.

Doktor Lewis machnął dłonią w kierunku ciała.

— Panowie, czy to człowiek, o którego wam chodzi?

— To na pewno on — stwierdził Dempsey, Bryant tylko potaknął głową.

— Świetnie. — Lewis ujął dźwignię znajdującą się na końcu stołu sekcyjnego, na któr...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin