42 Piękna niewolnica z niebios Trzeciego dnia po ceremonii przy inkubatorze wyruszylimy w drogę powrotnš do domu. Zaledwie jednak czoło pochodu weszło na otwarta przestrzeń za miastem, wydano rozkaz natychmiastowego i spiesznego powrotu. Marsjanie, od lat ćwiczeni w wykonywaniu tego typu manewrów, zniknęli jak mgła w obszernych wejciach do najbliższych budynków i w trzy minuty póniej nie było już nawet ladu po wozach, pocišgowych zwierzętach i jedcach. Sola i ja weszlimy do budynku na skraju miasta, tego samego, w którym stoczyłem walkę z małpami. Chcšc dowiedzieć się, co spowodowało taki nagły odwrót, wszedłem na wyższe piętro. Stamtšd wyjrzałem przez okno w stronę doliny i położonych dalej wzgórz i zobaczyłem przyczynę, dla której Marsjanie tak nagle zaczęli szukać ukrycia. Ogromny statek powietrzny, długi, płaski, pomalowany na szaro przepływał wolno nad grzbietem najbliższego wzgórza. Za nim ukazał się następny i jeszcze jeden, i jeszcze, aż w końcu dwadziecia statków szybowało nisko nad ziemiš, powoli i majestatycznie zbliżajšc się do miasta. Wzdłuż każdego z nich, od dziobu po rufę, były przewieszone dziwne sztandary, na których wymalowano jakie napisy, połyskujšce w słońcu i wyranie widoczne nawet z dużej odległoci. Na pomostach i pokładach statków zauważyłem tłoczšce się postacie. Nie wiedziałem czy widziały nas, czy tylko przyglšdały się opuszczonemu miastu, w każdym jednak przypadku spotkały się z bardzo nieuprzejmym przyjęciem. Nagle i bez ostrzeżenia wojownicy otworzyli z okien budynków gwałtowny ogień, zasypujšc pociskami spokojnie wpływajšce w dolinę statki. Widok zmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pierwszy statek ruszył szybko w naszym kierunku i odpowiedział strzałami na nasz ogień, potem zawrócił, najwyraniej majšc zamiar zakrelić wielkie koło i znów zbliżyć się do nas na odległoć strzału. Pozostałe statki podšżyły za nim, zasypujšc nas pociskami, gdy tylko znalazły się na dogodnej pozycji. Intensywnoć ognia z naszej strony nie zmniejszyła się nawet na chwile i wštpię czy niecelnych pocisków było więcej niż dwadziecia pięć procent. Nigdy jeszcze nie dane mi było widzieć tak straszliwej celnoci wydawało się, że każdy strzał powoduje upadek drobnej sylwetki na którym ze statków. Sztandary i nadbudówki stanęły w płomieniach, nie mogšc się oprzeć niszczycielskiej sile naszych pocisków. Ogień ze statków był prawie całkowicie nieskuteczny, czego przyczynš było, jak się póniej dowiedziałem, całkowite zaskoczenie i gwałtownoć pierwszych salw zielonych Marsjan, które zniszczyły odsłonięte aparaty celownicze ciężkiej broni. Jak się wydaje, każdy z zielonych wojowników ma z góry okrelone cele, na które ma kierować swój ogień w relatywnie takich samych warunkach bojowych. Na przykład, pewna grupa, zazwyczaj najlepsi strzelcy, ostrzeliwuje wyłšcznie bezprzewodowš aparaturę celowniczš i wykrywajšcš, zamontowanš na ciężkiej broni. Inny oddział zajmuje się tylko broniš o mniejszym kalibrze. Jeszcze inny skupia się na nękaniu strzelców pokładowych czy oficerów. Pozostali koncentrujš swojš uwagę na członkach załogi statków nie zaangażowanych bezporednio w walkę na urzšdzeniach sterujšcych, napędzie czy nadbudówkach. W dwadziecia minut od chwili otwarcia ognia flota zaczęła się wycofywać w kierunku, z którego przybyła. Kilka statków było wyranie uszkodzonych i zdziesištkowanej załodze z najwyższym trudem udawało się utrzymać je na kursie. Statki całkowicie zaprzestały ognia i zdawały się koncentrować całš energię na ucieczce. Nasi wojownicy weszli na dachy budynków i posyłali wycofujšcej się flocie grad kul. Jednakże stopniowo statki, jeden po drugim, znikały za grzbietami wzgórz. W zasięgu wzroku pozostał tylko jeden, najbardziej zniszczony. Uprzednio skupiła się na nim znaczna czeć naszego ognia i zdawało się, że na pokładzie nie pozostał ani jeden żywy członek załogi. Stopniowo zbaczał z kursu i w końcu niepewnie i chwiejnie leciał z powrotem w naszym kierunku. Wojownicy przerwali ogień, gdyż było zupełnie oczywiste, że ten statek jest całkowicie bezradny i nie może już stanowić dla nas żadnego zagrożenia. Gdy zbliżył się do miasta wojownicy wyszli mu na spotkanie, jednak wcišż unosił się zbyt wysoko, by mogli wejć na jego pokład. Z mojego punktu obserwacyjnego widziałem porozrzucane po pokładach ciała załogi, ale wcišż nie mogłem okrelić jakiego typu sš to istoty. Statek płynšł powoli w kierunku południowo-wschodnim, popychany łagodnym wiatrem, a ja nie mogłem dostrzec na nim żadnego ruchu czy innego znaku życia. Unosił się około pięćdziesięciu stóp nad ziemiš, a za nim, dołem, szli wszyscy wojownicy, poza setkš tych, którzy zostali wysłani z powrotem na dachy jako ubezpieczenie na wypadek powrotu floty. Wkrótce stało się jasne, że statek uderzy w który z budynków około mile na południe od naszych pozycji. Czeć wojowników w pogoni pojechała naprzód i weszła do budynku, z którym statek prawdopodobnie miał się zderzyć. Gdy statek zbliżył się, wojownicy wystawili przez okna swoje ogromne dzidy i podparli go w ten sposób, że uniknšł gwałtownego wstrzšsu przy zderzeniu z budynkiem. Chwile póniej rzucili nań zakończone hakami liny i statek został zakotwiczony do ziemi przez tych, którzy zostali na zewnštrz budynku. Potem wojownicy wspięli się na pokład i dokładnie go przeszukali. Widziałem, że przyglšdajš się zabitym żeglarzom, poszukujšc w nich znaków życia, a jednoczenie zauważyłem, że kilku wyłoniło się z dolnego pokładu, cišgnšc kogo za sobš. Ta istota była co najmniej dwukrotnie niższa od otaczajšcych jš zielonych Marsjan i poruszała się, jak mogłem zauważyć, wyprostowana, na dwóch kończynach. Doszedłem do wniosku, że jest to jeszcze jedno dziwne marsjańskie monstrum, nieznane mi dotychczas. Postawili swego jeńca na ziemi, a potem rozpoczęli systematyczne łupienie statku. Zajęło im to kilka godzin, aż wreszcie łup, składajšcy się z broni, amunicji, jedwabiu, futer, biżuterii, dziwnie rzebionych kamiennych naczyń, dużej iloci pożywienia, w tym także wielu beczek wody, którš ujrzałem po raz pierwszy od mego przybycia na Marsa, załadowano na przysłane wozy. Opróżniony statek wojownicy odcišgnęli daleko w dolinę. Kilku z nich weszło na pokład i zajęło się, jak mi się wydawało z odległoci, w jakiej się znajdowałem, wylewaniem zawartoci różnego kształtu naczyń na ciała poległych, na pokłady i urzšdzenia statku. Po zakończeniu tych czynnoci opucili się po linach na ziemie. Ostatni wojownik odwrócił się, wrzucił co do rodka i chwile czekał na rezultat. Gdy z miejsca, w którym upadła rzucona przez niego rzecz zaczaj rozszerzać się płomień, przeskoczył szybko barierkę i wkrótce znalazł się na ziemi. Liny zostały jednoczenie wypuszczone i wielki statek, lżejszy po stracie ładunku, wzbił się majestatycznie w górę, a jego pokłady i nadbudówki pochłaniał szalejšcy płomień. Powoli odpływał na południowy wschód, wzbijajšc się coraz wyżej, w miarę jak pożar trawił drewniane częci i zmniejszał jego wagę. Wszedłem na dach i przez kilka godzin patrzyłem za oddalajšcym się statkiem, aż w końcu znikł mi z oczu w mgiełce nad horyzontem. Był to przygnębiajšcy widok ogromny, latajšcy stos pogrzebowy, dryfujšcy bezwładnie przez pustynie marsjańskiego nieba wypełniony mierciš, zniszczony wrak, jakby symbolizujšcy życie tych dziwnych i okrutnych stworzeń, w których nieprzyjazne ręce rzucił go los. Zgnębiony zszedłem powoli na ulice. Miałem takie wrażenie, jakbym był wiadkiem kieski i unicestwienia sił zbrojnych, należšcych do pokrewnej mi rasy, a nie zniszczenia przez zielonych wojowników hordy wrogich, ale podobnych im stworów. Nie mogłem zrozumieć skšd się wzięło to wrażenie, ale jednoczenie nie mogłem się go pozbyć. Gdzie w głębi mej duszy narodziło się dziwne współczucie dla tych nieznanych wrogów, a także nadzieja, że flota wróci i wystawi rachunek zielonym wojownikom, którzy jš tak bezlitonie i okrutnie zaatakowali. Wyszedłem na ulice, a pies Woola biegi tuż za mnš, na swoim już zwykłym miejscu. Wkrótce dogoniła mnie Solš. Karawana wozów wracała na plac. Wymarsz w stronę domu nie został podjęty na nowo ani tego dnia, ani przez cały następny tydzień ze względu na obawę przed powrotem powietrznej floty. Lorquas Ptomel był zbyt przebiegłym i dowiadczonym żołnierzem, aby dać się złapać na otwartej przestrzeni z mało ruchliwymi wozami, obcišżonymi na dodatek lupami i dziećmi. Pozostalimy wiec w opuszczonym miecie do czasu, aż, jak się zdawało, niebezpieczeństwo minęło. Gdy Solš i ja weszlimy na plac ujrzałem widok, który napełnił mnie mieszaninš nadziei, strachu, radoci i smutku, a nad tym wszystkim dominowało uczucie ulgi i szczęcia. Dwie kobiety brutalnie cišgnęły w kierunku wejcia do najbliższego budynku jeńca ze statku powietrznego. Była to dziewczyna, podobna w każdym szczególe do kobiet z Ziemi. W pierwszej chwili mnie nie zauważyła, ale gdy przekraczałem drzwi do budynku, który stać się miał jej wiezieniem, odwróciła głowę i jej oczy spotkały się z moimi. Miała bardzo pięknš, owalnš twarz o delikatnie rzebionych rysach, wielkie, błyszczšce oczy i czarne jak węgiel włosy, ułożone w dziwny, a jednoczenie bardzo do niej pasujšcy sposób. Zaróżowione policzki i wspaniale ukształtowane usta p...
aniona