Kamien14.txt

(24 KB) Pobierz
107






























  XIV
  
  Gdy się obudzili następnego ranka, stwierdzili, że nie ma Artaqa. Najpierw myleli, że gdzie 
  odszedł, gdy spali, ale szybkie przeszukanie zagajnika i pobliskiej łški nie dało żadnych rezultatów; 
  po czarnym ogierze nie został nawet najmniejszy lad. Wtedy w umyle Wila zaczęło rodzić się 
  nieprzyjemne podejrzenie. Pospiesznie zbadał teren, gdzie pasł się Artaq. Poruszał się po obwodzie 
  obozowiska, klękajšc od czasu do czasu, by powšchać ziemię lub dotknšć jej palcami. Amberle 
  przyglšdała się temu z zainteresowaniem. Po kilku minutach odnalazł lad. Utkwił oczy w ziemię i 
  zaczšł posuwać się na południe  sto stóp, dwiecie. Skręcił w kierunku rzeki, dziewczyna za szła 
  cicho jego ladem. Kilka chwil póniej stanęli nad brzegiem Mermidonu, patrzšc na łańcuch płycizn 
  cišgnšcych się kilkaset jardów dalej.
   Wędrowcy.  Wil wypluł to słowo jak gorzkš pigułkę.  Przeszli tędy w nocy i ukradli go.
   Jeste pewien?  Amberle była zaskoczona.
   Oczywicie  stwierdził chłopak.  Odnalazłem ich lady. Poza tym nikt inny nie byłby w stanie 
  tego zrobić. To musiał być ekspert od koni, w przeciwnym razie Artaq dałby znać. A wędrowcy sš 
  najlepsi. Spójrz, już ich nie ma.
  Wskazał na miejsce, które wczoraj zajmowała karawana. Stali przez chwilę i patrzyli w milczeniu na 
  pusty obóz.
   Co teraz zrobimy?  zapytała w końcu dziewczyna. Wil był tak wciekły, że ledwo mógł 
  mówić.
   Pójdziemy z powrotem i zabierzemy swoje rzeczy. Potem przekroczymy rzekę i rozejrzymy się 
  po ich obozowisku.
  Wrócili szybko na miejsce noclegu, spakowali się i po chwili byli znów nad brzegiem rzeki. Z 
  łatwociš przeszli przez mieliznę i znaleli się w pustym teraz obozie wędrowców. Wil jeszcze raz 
  zbadał lady, poruszajšc się szybko po całym terenie. W końcu powrócił do miejsca, gdzie stała 
  Amberle. 
   Wujek Flick nauczył mnie czytać lady, gdy polowalimy w lasach Cienistej Doliny  
  poinformował jš beztroskim tonem. Jego nastrój znacznie się poprawił.  Gdy byłem mały, 
  polowalimy i łowilimy całymi tygodniami. Czułem, że to, czego się wtedy nauczyłem, może mi się 
  kiedy przydać.
   Co znalazłe?  zapytała niecierpliwie.
   Pojechali na zachód. Wyruszyli najprawdopodobniej jeszcze przed witem.
   To wszystko? Sš jakie dowody, że zabrali Artaqa?
   Och, jasne. Jest z nimi. Przy płyciznach sš lady konia, który wszedł do wody z jednej strony, a 
  wyszedł z drugiej. Jeden koń i kilkoro mężczyzn. Majš go bez wštpienia, ale my go odzyskamy.
   Chcesz ić za nimi?  Spojrzała nań wštpišco.
   Oczywicie, że pójdę za nimi!  owiadczył ze złociš Wil.  Pójdziemy za nimi oboje.
    Tylko ty i ja? Pieszo?   Dogonimy ich przed zmrokiem. Te wozy sš doć powolne.
   Zakładasz więc, że ich odnajdziemy?
   Nie ma w tym nic trudnego. Pewnego razu, w lesie, w którym od tygodni nie było deszczu, 
  wytropiłem jelenia. Mylę więc, że na trawiastej równinie uda mi się wytropić całš karawanę 
  wozów.
   Nie podoba mi się to  stwierdziła cicho Amberle.  Nawet jeli ich znajdziemy i okaże się, że 
  majš Artaqa, jak zdołamy go stamtšd wydostać?
   Póniej będziemy się o to martwić  odparł gładko Wil.
   Mylę, że powinnimy martwić się o to teraz  nie ustępowała dziewczyna.  Tam jest pełno 
  uzbrojonych mężczyzn, a ty mówisz o pocigu. To, co się stało, nie podoba mi się tak samo jak 
  tobie, ale nie możemy przez to tracić zdrowego rozsšdku.
   Nie mam zamiaru stracić tego konia.  Wil z trudem powstrzymał wybuch złoci.  Po 
  pierwsze gdyby nie Artaq, demony z pewnociš by nas dopadły. On zasługuje na lepszy los niż 
  spędzenie reszty życia w służbie u takich złodziei. Po drugie jest jedynym koniem, jakiego mamy i 
  najprawdopodobniej będziemy mieć. Bez niego będziemy musieli całš drogę do Arborlon przebyć 
  na piechotę. To nam zajmie ponad tydzień i prawie cały ten czas będziemy poruszać się po 
  równinach. To zasadniczo zwiększa szansę, że te potwory nas w końcu odkryjš, a mnie się to 
  zupełnie nie podoba. Dlatego potrzebujemy Artaqa.
   Wydaje mi się, że już podjšłe decyzję  stwierdziła oschle.
   Tak  potwierdził Wil.  Poza tym wędrowcy i tak podróżujš na zachód. Przynajmniej 
  będziemy zmierzać w dobrym kierunku.
  Przez chwilę nic nie mówiła i starała się na niego nie patrzeć. W końcu skinęła głowš.
   Dobrze, pójdziemy za nimi. Chcę odzyskać Artaqa. Zastanówmy się jednak trochę, zanim 
  ruszymy w pocig. Dobrze byłoby opracować jaki plan.
   Opracujemy.  Umiechnšł się rozbrajajšco.
  Przez cały dzień szli przez otwartš równinę, podšżajšc ladami karawany wędrowców. Było goršco 
  i sucho; z błękitnego, bezchmurnego nieba lał się żar. Przy drodze znaleli zacienione miejsce i schro-
  nili się tam przed upałem. Woda, którš mieli ze sobš, dawno się skończyła, a dotšd nie natrafili 
  nawet na najmniejszy strumień. W ustach mieli jedynie kurz i wielkie pragnienie. Bolały ich mięnie 
  nóg, a stopy pokryły się pęcherzami. Prawie ze sobš nie rozmawiali, oszczędzajšc siły i koncentrujšc 
  się na stawianiu jednej stopy przed drugš. Obserwowali z ulgš, jak słońce chowa się powoli za 
  horyzontem; w końcu wiatło dnia stało się jedynie przyćmionš, pomarańczowš powiatš 
  obejmujšcš rozległš przestrzeń równiny.
  Po chwili zaczęło się ciemniać. Dzień przeszedł w zmierzch, ten z kolei w noc. Szli jednak dalej, 
  chociaż nie mogli odnaleć ladów kół wozów. Opierali się teraz na swoim poczuciu kierunku i 
  podšżali prosto na zachód. Na niebie połyskiwały gwiazdy i księżyc, rzucajšc na równinę słabe 
  wiatło, które prowadziło w ciemnociach chłopaka z Vale i elfijska dziewczynę. Kurz i pot 
  pokrywajšce ich ciała szybko wyschły, a ubrania zesztywniały nieprzyjemnie. Jednak żadne z nich 
  nie zaproponowało odpoczynku. Postój oznaczałby, że tej nocy nie dogoniš już karawany i nazajutrz 
  będš znowu zmuszeni do męczšcego marszu. Szli więc dalej  w milczeniu, z determinacjš teraz tak 
  samo wielkš u dziewczyny, jak i u mężczyzny. Wil był tym bardzo zaskoczony i odczuwał szczery 
  zachwyt dla siły ducha Amberle.
  W końcu ujrzeli w oddali wiatło: ognisko płonšce w ciemnoci niczym latarnia. Zdali sobie sprawę, 
  że odnaleli obóz wędrowców. Bez słowa dotarli do granicy wiatła, obserwujšc, jak spiczaste 
  dachy wozów z każdym krokiem nabierajš kształtów, aż w końcu ich oczom ukazała się cała 
  karawana ustawiona w nieregularne koło, tak samo jak nad brzegami Mermidonu. 
  Wil chwycił Amberle za ramię i delikatnie pocišgnšł w dół.
   Wchodzimy  szepnšł, nie spuszczajšc z oka obozu wędrowców.
  Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
   To jest twój plan?
   Znam trochę tych ludzi. Rób po prostu to, co mówię, a wszystko będzie dobrze.
  Wstał i nie czekajšc na jej odpowied, zaczšł ić w kierunku obozu. Po chwili dziewczyna również 
  się podniosła i ruszyła jego ladem. Gdy podeszli bliżej, w wietle ukazały się twarze mężczyzn, 
  kobiet i dzieci. Dotarły do nich odgłosy miechu i rozmów. Wędrowcy skończyli już swój wieczorny 
  posiłek i teraz odwiedzali się wzajemnie. Gdzie z głębi obozu dochodziły dwięki jakiego 
  instrumentu.
  Dwadziecia jardów od granicy obozowiska Wil głono zawołał. Amberle była tym tak zaskoczona, 
  że aż podskoczyła. W tej samej chwili ruch w obozie zamarł i wszyscy zwrócili się w ich stronę. 
  Rozległ się tupot stóp i w przejciu między wozami pojawiło się kilku mężczyzn. Stali tyłem do ognia 
  i ich twarze pozostały ukryte w cieniu. Wil nie zwalniał kroku; szedł prosto ku nim. Amberle trzymała 
  się dwa kroki za nim. Cała karawana pogršżyła się w ciszy.
   Dobry wieczór  powiedział wesoło Wil, zbliżajšc się do kilku wędrowców, którzy tarasowali 
  wejcie do obozu.
  Mężczyni nie odpowiedzieli. W blasku ognia chłopak dostrzegł błysk metalowych ostrzy.
   Zobaczylimy wasze ognisko i pomylelimy, że moglibycie dać nam co do picia  mówił dalej 
  Wil i cały czas się umiechał.  Jestemy w drodze od witu. Skończyła nam się woda i czujemy się 
  zupełnie wyczerpani.
  Przez grupę milczšcych mężczyzn przepchnšł się wysoki człowiek w płaszczu koloru soczystej zieleni 
  i kapeluszu z szerokim rondem; był to ten sam mężczyzna, którego widzieli nad rzekš.
   Ach, to nasi młodzi podróżnicy z wczorajszego wieczora  powiedział cicho przybysz bez słowa 
  powitania.
   Witaj  odezwał się Wil uprzejmie.  Mielimy strasznego pecha. W nocy stracilimy konia; 
  pewnie gdzie odszedł, gdy spalimy. Szlimy przez cały dzień bez wody i przydałoby się nam co 
  zimnego do picia.
   Oczywicie.  Wysoki mężczyzna umiechnšł się chłodno. Miał ponad szeć stóp wzrostu, był 
  chudy i kocisty, a jego niadš twarz okalała czarna broda i wšsy, czynišc jego umiech niemal zło-
  wieszczym. Spod spłowiałych brwi opadajšcych na lekko haczykowaty nos spoglšdały oczy 
  czarniejsze niż noc. Na każdym palcu ręki, którš podniósł, aby przywołać stojšcych za nim 
  mężczyzn, błyszczał wielki piercień.
   Każcie przynieć wodę  rozkazał, wpatrujšc się w Wila.  Kim jeste, młody przyjacielu, i 
  dokšd zmierzasz?
   Nazywam się Wil Ohmsford  odparł chłopak z Vale  a to jest moja siostra Amberle. 
  Jestemy w drodze do Arborlon.
   Arborlon  powtórzył mężczyzna z namysłem.  Jestecie oczywicie elfami, przynajmniej 
  częciowo. Nawet głupiec by się tego domylił. A teraz, powiadasz, stracilicie konia. Czy nie 
  byłoby mšdrzej, gdybycie zostali nad Mermidonem, zamiast ić na zachód?
   Och, tak.  Wil się umiechnšł.  Mylelimy o tym, ale widzisz, musimy jak najszybciej 
  dostać się do Arborlon, a na piechotę zajmie nam to zbyt dużo czasu. Widzielimy was wczoraj...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin