Ciemno4.txt

(17 KB) Pobierz
84






























        ROZDZIAŁ CZWARTY
            Mijały lata i wród rozlicznych wydarzeń tego czasu wielkie dzieło 
        jednoczenia Katolickiego Królestwa zwycięsko posuwało się naprzód.
            W sierpniu roku tysišc czterysta osiemdziesištego siódmego, w dzień 
        więtej Heleny Cesarzowej, poddać się musiała chrzecijańskim wojskom 
        Malaga, a w niespełna pięć lat póniej, akurat u samego progu roku 
        dziewięćdziesištego drugiego, król Ferdynand zdobył po długotrwałym 
        oblężeniu Grenadę. Ostatni pogański skrawek potężnego niegdy królestwa 
        Maurów przestał na ziemi hiszpańskiej istnieć i współczesny poeta z dumš w 
        pełni usprawiedliwionš mógł zapiewać: Jedna trzoda, jeden pasterz, jedna 
        wiara, jeden król, jeden miecz.
            Istotnie, gdy nadchodził pokój, zdobyty kilkoma wiekami krwawych walk, 
        większš niż dotychczas można było przyłożyć troskę, aby jednoć wiary 
        poczęła tryumfować na zjednoczonej ziemi. Wprawdzie w minionym roku, z 
        polecenia czcigodnego ojca Wielkiego Inkwizytora, wiele tysięcy bezbożnych 
        ksišg hebrajskich spłonęło na rynkach miast i przed kociołami, również i 
        więte Trybunały, coraz skuteczniej wspomagane przez policję więtej 
        Hermandady, z niezmiennš czujnociš stały na straży czystoci wiary, przecież 
        jakkolwiek tyle czyniono dla chronienia i umacniania prawdy - setki tysięcy nie 
        ochrzczonych Żydów wcišż przebywały na hiszpańskiej ziemi, bogacšc się na 
        wyzysku i oszustwach oraz bezkarnie uprawiajšc swoje wszeteczne praktyki. U 
        samych zatem korzeni należało podcišć zło.
            Wkrótce po uroczystym wyjedzie Ich Królewskich Moci do Grenady 
        rozeszły się po kraju pogłoski, że w niedalekim czasie Król i Królowa 
        zamierzajš ogłosić edykt skazujšcy wszystkich Żydów na konfiskatę majštków 
        oraz wygnanie z granic Królestwa. Wieci te, jakkolwiek jeszcze niepewne, 
        spotkały się z jak najprzychylniejszym oddwiękiem w szerokich rzeszach 
        wiernych. Równoczenie bogate rodziny żydowskie, chcšc zapobiec grożšcej 
        katastrofie i pozorujšc swój krok chęciš pokrycia wydatków poniesionych w 
        ostatniej wojnie, wyraziły gotowoć zaofiarowania Ich Królewskim Mociom 
        okupu w wysokoci trzydziestu tysięcy dukatów. Była to suma ogromna i król 
        Ferdynand, doceniajšc wagę złota, poczšł się wahać, czy jej nie przyjšć. 
        Również królowa Izabela uległa skrupułom, bowiem pod wpływem nazbyt 
        wolnomylicielskich umysłów skłonna była sšdzić, iż zamysł wygnania Żydów 
        pozostaje w pewnej sprzecznoci z zasadami chrzecijańskiego miłosierdzia. 
        Tak więc, gdy na skutek tych pogłosek niepokój i troska ogarnęły ludzi 
        mylšcych po bożemu, Żydzi ze swej strony nie tracili nadziei, iż los, który ich 
        przeladował tak rozlicznymi nieszczęciami, oszczędzi im nieszczęcia 
        ostatecznego. Tyle wszakże pokładajšc zaufania w chwiejnoci monarchów 
        oraz w potędze złota, nie docenili sił, które dobro prawdy zawsze stawiajš 
        najwyżej. W drugiej połowie miesišca stycznia czcigodny ojciec Torquemada 
        opucił Toledo i niebawem przybył do Sewilli, gdzie wraz ze swym dworem, 
        szczególnie teraz rojnym i hucznym, bawiły Ich Królewskie Mocie.
            Do odległej, już nieomal zamierzchłej przeszłoci należały owe czasy 
        sprzed lat zaledwie dwunastu, kiedy pierwsi inkwizytorzy Kastylii, bracia 
        dominikanie Miguel Morillo i Juan de Saint-Martin, przybywszy do Sewilli, nie 
        mogli znaleć ludzi niezbędnych do podjęcia urzędowych czynnoci i ich 
        Królewskie Mocie musiały wysłać z Medina del Campo nowe pismo 
        wzywajšce wieckie władze miasta oraz diecezjalne Kadyksu do udzielenia 
        pomocy nowo mianowanym dostojnikom. Dymy stosów, które w cišgu 
        minionych lat płonęły na sewilskim quamadero częciej i w ilociach większych 
        niż w jakimkolwiek innym miecie, niosły ze sobš, jak się okazywało, moc 
        cudownego oczyszczania ludzkich umysłów i serc.
            Nieprzebrane tłumy wyległy na ulice i place witać Wielkiego Inkwizytora. 
        Żołnierze więtej Hermandady z trudem utrzymywali porzšdek. Dzień był 
        ciepły i słoneczny. Dzwony kociołów biły zarówno w miecie, jak i na 
        przedmieciu Triana, leżšcym po drugiej stronie Guadalquiviru. W stronę 
        północnej Puerta del Sol od wczesnego rana cišgnęły z choršgwiami i z 
        feretronami procesje braci zakonnych oraz wieckich księży. Wraz z nimi 
        najznakomitsi panowie i rycerze Andaluzji witali czcigodnego ojca przy murach 
        miasta. Markiz Kadyksu, pan don Alfonso Carlos ksišżę Medina Sidonia, 
        pierwszy zeskoczył ze swego rumaka, aby ucałować dłoń czcigodnego ojca.
            Niestety, pobożne pragnienia wiernych, żeby ujrzeć ojca Inkwizytora w 
        pełnym blasku, nie zostały całkowicie zaspokojone, ze względu bowiem na 
        podeszły wiek i siły coraz bardziej nadwštlone padre Torquemada nie mógł już 
        podróżować rycerskim zwyczajem. Wjechał do miasta we włoskiej karecie 
        zaprzężonej w cztery białe konie, a ponieważ domownicy i rycerstwo ciasno ze 
        wszystkich stron otaczali wolno toczšcy się pojazd, mało kto sporód tak licznie 
        zgromadzonych tłumów zdołał dojrzeć twarz Wielkiego Inkwizytora.
            Fray Diego Manente, niedawno mianowany sekretarzem Królewskiej Rady 
        Inkwizycyjnej, towarzyszył czcigodnemu ojcu. Padre Torquemada wydawał się 
        bardzo znużony ucišżliwš podróżš i raczej własnymi mylami pochłonięty 
        aniżeli tym, co się działo dokoła, nie okazywał zainteresowania ani uroczystym 
        powitaniem, ani rzeszami pospólstwa oczekujšcymi od niego błogosławieństwa. 
        Minione lata nie oszczędziły ojca Torquemady. Bardzo się postarzał, zaostrzyły 
        się rysy jego wychudzonej twarzy, skórę na niej, szczególnie na skroniach, miał 
        przezroczystš i pożółkłš, pooranš zmarszczkami, wargi bezkrwiste, a głęboko 
        zapadnięte oczy już bez dawnego blasku, znużone i coraz częciej nieobecne, 
        jak gdyby zwrócone ku sprawom nie tego wiata.
            Natomiast fray Diego, w przeciwieństwie do czcigodnego ojca, najżywiej 
        przejęty był uroczystš chwilš. Jego również ubiegły czas znacznie odmienił, 
        lecz ku męskiej dojrzałoci, a nie ku kresowi życia posunšł. Zmężniał i przytył, 
        twarz miał nieporównanie pełniejszš niż dawniej, cokolwiek już nalanš, i mało 
        co z jego skupionej powagi oraz z pełnego wewnętrznej godnoci opanowania 
        przypominało młodzieńca, który jeszcze przed kilkoma laty dręczony był 
        gwałtownymi niepokojami.
            Orszak Wielkiego Inkwizytora mijał włanie pałac ksišżšt Cornejo i zbliżał 
        się do kocioła Santa Maria. Dzwony okolicznych wištyń, zwłaszcza od San 
        Marcos, San Julian i z klasztoru sióstr hieronimek Santa Paula, potężnie i 
        wieloma tonami huczały ponad tłumem wznoszšcym entuzjastyczne okrzyki na 
        czeć Jezusa i Przenajwiętszej Panny Marii. Bracia dominikanie, zdšżajšcy w 
        nieskończenie długim dwuszeregu, zaintonowali w tym momencie pobożny 
        hymn i ich piew, łšczšc się z okrzykami tłumu, szczękiem zbroi, tupotem 
        kopyt końskich oraz biciem dzwonów, wysoko ponad tłum i domy się wznosił, 
        zdajšc się tryumfem wiary sięgać aż nieba, rozpostartego w górze ogromnym 
        błękitem.
            - Doprawdy - powiedział fray Diego mocnym, męskim głosem - trudno o 
        widok bardziej budujšcy.
            Padre Torquemada podniósł znużone oczy. Tuż przy karocy jechał na 
        ogromnym czarnym andaluzyjczyku, cały zakuty w zbroję, kapitan familiantów, 
        pan don Lorenzo de Montesa. Jego to było zasługš, iż przed kilkoma 
        miesišcami, podczas dłuższego pobytu w Toledo, wyszły na jaw rozwišzłe 
        stosunki, jakie pan don Rodrigo de Castro utrzymywał potajemnie z pewnš 
        dziewczynš żydowskš. Zhańbiwszy się tak niegodnie, został pan de Castro 
        wyrokiem więtego Trybunału szlachectwa oraz mienia pozbawiony i na 
        dożywotnie wygnanie skazany, natomiast dowództwo po nim objšł pan de 
        Montesa, żaden bowiem sporód szlachetnie urodzonych domowników 
        czcigodnego ojca nie dorównywał mu wiernociš oraz czystociš obyczajów.
            - Spójrz, ojcze - zawołał fray Diego - jak wielkš powszechnš cieszysz się u 
        ludzi miłociš!
            Padre Torquemada cofnšł się w głšb karocy.
            - Tak - powiedział.
            Fray Diego zdšżył się już oswoić z milczeniem, które ostatnimi laty coraz 
        częciej wyrastało pomiędzy nim a czcigodnym ojcem. Zrazu w sobie 
        doszukiwał się winy i nie znajdujšc jej, cierpiał. Od pewnego wszakże czasu 
        doć mocno poczšł ufać swojej niedostępnej dla wštpliwoci wierze, aby 
        niestosownš pokorš gmatwać jasnoć sšdzenia. Raczej więc podeszłemu 
        wiekowi czcigodnego ojca przypisywał owe chwile zamylenia oraz pewne 
        zobojętnienie wobec spraw, które do niedawna nigdy dla niego obojętnymi nie 
        bywały. Zresztš, mimo lat coraz większym ciężarem kładšcych mu się na 
        ramiona, padre Torquemada, gdy zachodziła potrzeba działania, zachowywał tę 
        samš co dawniej siłę umysłu i nieugiętš wolę. Głosiła nawet opinia, iż wobec 
        odstępstw od wiary okazywał więcej nieprzejednanej surowoci niż dawniej, i 
        jeli sam ze względu na słabnšce siły musia...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin