Forbes Colin - Stacja nr.5.txt

(515 KB) Pobierz
     
     
     COLIN FORBES 
     
     STACJA NR 5 
     
     Prze�o�y�a: 
     AGNIESZKA CIEP�OWSKA 
     
     Tytu� orygina�u: 
     TARGET 5 
Warszawa : Amber, 1991.


isbn 83-85079-71-8

     
     Pi�tek, 18 lutego 1972, 24.00 
     
     Nawet w roku 1972, kt�ry trudno by�oby uzna� za rok pokoju, 
nie nale�a�o do wydarze� codziennych zatrzymywanie poci�gu 
ekspresowego w �rodku nocy na ca�kowitym pustkowiu oraz 
wywlekanie z niego pasa�era przez uzbrojonych m�czyzn. 
Zw�aszcza, �e by� to ekspres ameryka�ski. 
     Takie szokuj�ce do�wiadczenie by�o z pewno�ci� ostatni� 
rzecz�, kt�rej m�g�by si� spodziewa� Keith Beaumont, 
odpoczywaj�cy na ��ku w wagonie sypialnym Florida Express. Po 
pierwsze poci�g sk�adaj�cy si� z trzydziestu dw�ch wagon�w p�dzi� 
z hukiem przez Po�udniow� i P�nocn� Karolin� z pr�dko�ci� ponad 
dziewi��dziesi�t mil na godzin�, a na zewn�trz lutowa burza 
w�ciekle atakowa�a zas�oni�te okna, a po drugie - do nast�pnego 
postoju przewidzianego rozk�adem jazdy pozosta�y jeszcze dwie 
godziny. 
     Przy oknach szczelnie zamkni�tych przed zacinaj�cym deszczem 
i centralnym ogrzewaniu, nastawionym na B�g wie ile stopni, w 
wagonie by�o gor�co, parno i duszno - tak gor�co, �e ros�y Anglik 
mia� k�opoty z za�ni�ciem. 
     Uni�s� si� na �okciu i popatrzy� na zegarek. Dochodzi�a 
p�noc. 
     Opad� z powrotem na poduszk�, splecione d�onie pod�o�y� pod 
masywny kark i rozmy�la� z otwartymi oczami, ukryty za zapi�t� na 
suwak zas�on� oddzielaj�c� go od korytarza. 
     Nad ranem powinien by� w Miami - tysi�ce mil od Grenlandii, 
od kierowania w�r�d wyj�cej zamieci zaprz�giem przera�onych ps�w, 
od popychania po ruchomym lodzie �lizgaj�cych si� sanek, a nade 
wszystko - daleko od wiecznych ciemno�ci i zimna parali�uj�cego 
m�zg. 
     I jakie to cudowne uczucie by� znowu suchym; Beaumont mocno 
przycisn�� do skraju ��ka stopy w skarpetkach i rozkoszowa� si� 
ciep�em. 
     Dw�ch uzbrojonych m�czyzn, stoj�cych dwadzie�cia mil przed 
poci�giem p�dz�cym przez burzliw� noc, nie by�o ani w cz�ci tak 
suchych. Kulili si� w strugach ulewnego deszczu. Pod sk�pym 
daszkiem stacji, zapomnianej przez Boga i ludzi w samym �rodku 
pustkowia, czekali na poci�g, kt�ry wed�ug rozk�adu nie powinien 
zatrzyma� si� w ci�gu najbli�szych dw�ch godzin. Jednak sygna�y 
�wietlne zosta�y ju� zmienione, a operator wielkiego 
dieslowskiego silnika ci�gn�cego d�ugi, d�ugi poci�g, ostrze�ony 
przed, niebezpiecze�stwem, ju� pewnie uruchomi� masywne hamulce. 
     - Na Boga, mam nadziej�, �e on tam jest - wymamrota� jeden z 
m�czyzn w p�aszczu przeciwdeszczowym, zaciskaj�c w z�bach 
rozmok�ego papierosa. 
     - Jest - zapewni� kompana czterdziestolatek, widocznie szef. 
-Wyci�gniemy go stamt�d. 
     - To mo�e by� trudne... 
     - Mamy gwarancj�, �e nie b�dzie - starszy m�czyzna 
wyci�gn�� z kieszeni colta kaliber 45, sprawdzi� b�benek i 
schowa� bro� na powr�t. - I nie zapomnij, Jo, �e to ma wygl�da� 
naturalnie, bardzo naturalnie. 
     O nieca�e dwadzie�cia mil maszynista prowadz�cy Florida 
Express z niepokojem wpatrywa� si� w noc. Semafor, kt�ry w�a�nie 
min��, nakazywa� mu zredukowanie pr�dko�ci, ale przecie� nast�pna 
stacja b�dzie dopiero za dwie godziny. Co si� wi�c, do diab�a, 
dzia�o? 
     Zmniejszy� szybko��, wciskaj�c wolno wielkie hamulce. Deszcz 
uderza� d�wi�cz�cymi m�oteczkami w stalow� obudow� kabiny, strugi 
piany odrywa�y si� od dachu i gin�y w ciemno�ci. Kolejny sygna� 
b�ysn�� obok. Czerwony: niebezpiecze�stwo, stop. Co si� dzieje, 
do cholery? 
     Nacisn�� hamulce mocniej. Znajdowali si� w pobli�u Cedar 
Falls, stacji, kt�ra nie by�a przewidziana w rozk�adzie jazdy. 
     Dwie minuty p�niej poci�g zatrzyma� si� przy 
akompaniamencie hucz�cego grzmotu pioruna; deszcz ch�osta� �ciany 
wagon�w. W chwili, gdy poci�g znieruchomia�, Beaumont wygl�da� na 
u�pionego; le�a� za zas�on� z r�kami splecionymi na 
prze�cieradle. Kiedy otwarto szarpni�ciem suwak, mia� zamkni�te 
oczy. Cz�owiek w kapeluszu z rozmi�k�ym rondem przyjrza� mu si� i 
por�wna� z fotografi�, kt�r� trzyma� w lewym r�ku. 
     - To on, Jo - powiedzia� cicho. 
     Beaumont otworzy� oczy i ujrza� wylot lufy colta kaliber 45. 
     - Zabieraj to - mrukn��. - Mo�e wystrzeli�, r�ka ci si� 
trz�sie. 
     Otwieraj�c oczy Beaumont automatycznie zarejestrowa� kilka 
szczeg��w: kompletnie przemoczony p�aszcz przeciwdeszczowy 
m�czyzny z rewolwerem, par� unosz�c� si� z jego r�kaw�w, 
przestrach na twarzy pasa�era zajmuj�cego ��ko po przeciwnej 
stronie korytarza oraz drugiego m�czyzn� w nieprzemakalnym 
p�aszczu stoj�cego nieco dalej, z jedn� r�k� w kieszeni. Starszy 
Amerykanin, kt�ry najwyra�niej dotkliwie odczuwa� wysok� 
temperatur� panuj�c� w wagonie - o czym �wiadczy�o jego spocone 
czo�o - odezwa� si� bez �ladu emocji w g�osie. 
     - Ubieraj si�, wysiadasz z poci�gu. 
     - A kim ty, do diab�a, jeste�? - spyta� Beaumont. 
     Zm�czony, wyczerpany podr� z Grenlandii do Waszyngtonu 
spokojnie ocenia� swoje szanse. Szybki ostry cios, kt�ry wytr�ci 
rewolwer z r�ki m�czyzny, potem kolano w pachwin�... Nie, to 
zbyt niebezpieczne dla innych pasa�er�w. 
     - Dixon, z FBI - warkn�� m�czyzna ze spoconym czo�em. -I 
pospiesz si�. Ten poci�g nie b�dzie sta� ca�� noc. 
     - Nie musi. Je�eli o mnie chodzi, mo�e rusza� nawet zaraz. 
Ze mn� w �rodku. Pope�niacie grub� pomy�k�. Jestem 
Brytyjczykiem... - Beaumont si�gn�� po kurtk� zawieszon� na 
haczyku. 
     - Uwa�aj... - ostrzeg� Dixon. 
     Anglik spojrza� na niego ponad pot�nym ramieniem w taki 
spos�b, �e Dixon poczu� si� nieswojo. - Na lito�� bosk�, usi�uj� 
pokaza� panu paszport - zadudni�. Ostro�nie wyj�� dokument z 
wewn�trznej kieszeni kurtki i poda� go Dixonowi. 
     Amerykanin wprawnie otworzy� paszport jedn� r�k�, przegl�da� 
go przez chwil�, po czym wr�czy� swojemu kompanowi. - Fa�szywy 
jak cholera, Jo. 
     Beaumont bez komentarza odsun�� koce; okaza�o si�, �e jest 
kompletnie ubrany, nie mia� na sobie tylko krawata, kurtki i 
but�w. 
     Gdy stan��, Dixon odsun�� si� nieco i obserwowa� go uwa�nie. 
Keith Beaumont mia� trzydzie�ci dwa lata, sze�� st�p i dwa cale 
wzrostu, szerokie ramiona i wa�y� niemal dwie�cie funt�w. Nie 
zrobi�o to na 
     Dixonie wi�kszego wra�enia. Przygl�da� si�, jak Anglik 
spokojnie wk�ada ubranie: wielki, powolny nied�wied�. Po minucie 
spojrza� na zegarek. 
     - Pospiesz si� - powt�rzy�. Mia� racj�: to jest cz�owiek bez 
refleksu. 
     - Odwal si�. 
     Pasa�er zajmuj�cy przeciwleg�e ��ko otrz�sn�� si� z szoku. 
- Nazywam si� Andrew Phillipson, jestem z Minneapolis - 
poinformowa� Dixona jednym tchem. - Ten facet powiedzia�, �e 
wraca z Grenlandii. Grenlandii! Tam, gdzie wsz�dzie jest l�d! 
My�la�em, �e to zabawne... 
     - Za chwil� ju� go tu nie b�dzie - przerwa� mu Dixon - 
b�dzie pan m�g� dalej spa�. - Popatrzy� na Beaumonta, kt�ry 
sko�czy� si� ubiera�. - To tw�j baga�? Dobrze. Teraz oprzyj obie 
r�ce na ��ku, jedna przy drugiej - da� si� s�ysze� nik�y brz�k 
metalu, gdy towarzysz Dixona wyjmowa� r�k� z kieszeni. Beaumont 
potrz�sn�� pot�n� g�ow� pokryt� g�stymi ciemnymi w�osami i 
u�miechn�� si� ponuro. 
     - A... tw�j przyjaciel chcia�by za�o�y� mi kajdanki? S�uchaj 
Dixon, nie �artuj�; wi�c lepiej dobrze si� zastan�w, zanim 
zdecydujesz: pozwolisz mi wyj�� bez tego �elastwa, czy wolicie 
mnie zastrzeli�? 
     Ruszyli korytarzem, Beaumont ze swobodnymi r�koma; pierwszy 
szed� Jo, nios�c walizk� Anglika, Dixon zabezpiecza� ty�y. 
Zas�ony oddzielaj�ce poszczeg�lne ��ka od korytarza odchyla�y 
si�, a pasa�erowie zerkali na niewielk� procesj�. 
     Za Dixonem rozleg� si� tupot nagich st�p goni�cego ich 
Phillipsona. - Kim jest ten facet? - wykrzykn�� podniecony. - 
Rozmawia� ze mn�, wi�c mo�e m�g�bym pom�c... 
     - Zwia� z wariatkowa - uci�� Dixon. 
     Beaumont potkn�� si� pokonuj�c strome schodki na ko�cu 
wagonu, wtuli� g�ow� w ramiona. Wielki, zaspany i niezdarny, 
oceni� go Dixon. 
     U podn�a schodk�w Beaumont zatrzyma� si� na torze, by 
zapi�� p�aszcz i nasun�� kapelusz g��biej na uszy. Stacja Cedar 
Falls sk�ada�a si� z jednego niewielkiego parterowego budynku 
umieszczonego na skraju lasu i z bocznego wyj�cia prowadz�cego na 
przebiegaj�c� obok szos�. Beaumont zauwa�y� to wszystko w �wietle 
b�yskawicy, rejestruj�c r�wnocze�nie - zanim strugi siek�cego 
deszczu przemoczy�y go do nitki - obraz drzew chylonych wiatrem 
na po�udnie. Kilka jard�w dalej kto� z obs�ugi poci�gu obserwowa� 
ich z mieszanin� przestrachu i ciekawo�ci na twarzy. Inny 
urz�dnik kolei sta� pod daszkiem stacji. 
     Dixon zszed� ze schodk�w i szturchn�� Beaumonta coltem. 
     - Naprz�d. Do wyj�cia. 
     Ruszyli. Drugi Amerykanin w dalszym ci�gu szed� na przedzie 
nios�c walizk� Beaumonta. Kolejny b�ysk rozdar� ciemno�ci, ale 
jedynie o�lepi� id�cych: to kolejarz stoj�cy pod daszkiem zrobi� 
Beaumontowi zdj�cie polaroidem. 
     - Jo - zawo�a� Dixon - odbierz mu to zdj�cie. 
     Jo wyprzedzi� ich kieruj�c si� ku budynkowi stacji, podczas 
gdy Beaumont, ci�ko st�paj�c, nadal pod��a� w kierunku furtki. 
Nast�pna b�yskawica ukaza�a jego oczom samoch�d stoj�cy przed 
wyj�ciem. 
     Du�y, czerwony i na oko drogi samoch�d. Krople deszczu 
odbija�y si� od dachu. Beaumont opu�ci� ramiona jeszcze ni�ej, 
skupi� si� na tym, by nie zmieni� kroku, nie da� po sobie nic 
pozna�. Teraz mia� ju� pewno�� - ci m�czy�ni nie byli agentami 
FBI. 
     Min�li wyj�cie i pogr��yli si� w ciemno�ci, oddalaj�c si� od 
zamazanych �wiate� poci�gu, od ludzi. Kroczyli przez ka�u�e 
b�otnistej wody. Z bliska samoch�d wydawa� si� jeszcze wi�kszy i 
jeszcze dro�szy. 
     Za kierownic� siedzia� trzeci m�czyzna. Obr�cony ku nim 
obserwowa�, jak si� zbli�aj�. Dixon otworzy� przed Beaumontem 
tylne drzwi, a ten przystan��, szperaj�c po kieszeniach p�aszcza. 
P�aszcza, kt�ry Di...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin