Gibson William - San Francisco 03 - Wszystkie jutra.doc

(1160 KB) Pobierz

William

Gibson

Wszystkie

Jutra

All Tomorrow’s Parties

Przełożył z angielskiego

Zbigniew A. Królicki


Dla Graeme’a i Badchairsów


1. KARTONOWE MIASTO

Przez wieczorną falę nierejestrowanych, nierozpoznanych twarzy, pośród spieszących czarnych butów i zwiniętych parasoli, w tłumie opuszczającym się jak jeden makroorganizm w duszne wnętrze stacji, Shinya Yamazaki idzie, z notebookiem troskliwie wciśniętym pod pachę, jakby to była gablotka z jakimś skromnym, lecz nieźle adaptującym się gatunkiem morskiego stworzenia.

Nawykły radzić sobie ze sterczącymi łokciami, reklamówkami pękatymi od zakupów w sklepach Ginzy, kanciastymi dyplomatkami, Yamazaki ze swym niewielkim brzemieniem informacji schodzi w neonową czeluść, ku oazie względnego spokoju, jaką jest wykafelkowany korytarz łączący dwa równoległe biegi ruchomych schodów.

Główne filary, spowite w zielone ceramiczne kokony, podtrzymują sklepienie pokryte zaroślami zakurzonych wentylatorów, wykrywaczy dymu, głośników. Za tymi filarami, pod odległą ścianą, kartony porzuconych opakowań tulą się długim rzędem do siebie - prowizoryczne schronienia bezdomnych. Yamazaki przystaje i w tym momencie zalewa go fala zgiełku, niepowstrzymywana dłużej przez poczucie misji. Z całego serca pragnie być w tym momencie gdzie indziej.

Krzywi się okropnie, gdy modnie ubrana młoda matka, w mikroporowych szatach od Chanela, przejeżdża mu po palcach trójkołowym wózkiem. Mamrocząc wymuszone przeprosiny, Yamazaki przez elastyczne zasłony z jakiegoś różowawego plastiku dostrzega małego pasażera; poświata wyświetlacza wideo mruga do niego znacząco, gdy matka z determinacją pcha wózek w dal.

Yamazaki wzdycha bezgłośnie i kusztyka w kierunku kartonowych pudeł. Przelotnie zastanawia się, co sobie pomyślą podróżni, widząc, jak wchodzi do piątego kartonu z lewej. Pudło ledwie sięga mu do piersi i jest dłuższe od innych, dziwnie podobne do trumny, z brudną od palców klapą białej tektury pełniącą rolę drzwi.

Może nie zauważą, myśli. Tak jak on nigdy nie widział nikogo wchodzącego do tych kartonowych pudeł lub wychodzącego z nich. Jakby ich mieszkańcy stali się niewidzialni w procesie transformacji, pozwalającym takim tworom istnieć na terenie stacji. Yamazaki studiuje socjologię egzystencjalną i takie procesy są przedmiotem jego szczególnego zainteresowania.

Teraz waha się, powstrzymując chęć zdjęcia butów i umieszczenia ich obok pary dość brudnych sandałów z żółtego plastiku, stojących na starannie złożonym arkuszu papieru do pakowania. Nie, myśli, wyobrażając sobie, że zaskoczony w tym kartonowym labiryncie musiałby stawić czoło jakimś tajemniczym wrogom. Lepiej nie napotykać ich boso.

Ponownie wzdycha i opada na kolana, zaciskając w dłoniach notebook. Przez chwilę klęczy, słysząc pospieszne kroki przechodzących za jego plecami ludzi. Potem kładzie notebook na ceramicznych płytkach posadzki i popycha go naprzód, pod tekturową klapę, po czym wchodzi pod nią na czworakach.

Ma głęboką nadzieję, że znalazł właściwy karton.

Zastyga w nieoczekiwanie jasnym i ciepłym wnętrzu. Pojedyncza jarzeniówka z siłą pustynnego słońca oświetla maleńkie pomieszczenie. W niewietrzonym wnętrzu jest ciepło jak w terrarium.

- Wejdź - mówi starzec po japońsku. - Nie zostawiaj na zewnątrz wypiętego tyłka.

Ma na sobie tylko przepaskę biodrową, zrobioną z tego, co niegdyś mogło być czerwonym bawełnianym podkoszulkiem. Siedzi ze skrzyżowanymi nogami na wystrzępionej, upstrzonej plamami farby macie ze słomy ryżowej. W jednej dłoni trzyma jaskrawo pomalowaną figurkę, a w drugiej cienki pędzelek. Yamazaki widzi, że jest to jakiś model - robota lub wojskowego egzoszkieletu. W jasnym świetle lśni srebrzyście, niebiesko i czerwono. Na macie leżą porozkładane narzędzia: skalpel, nożyce do cięcia blachy, rolka papieru ściernego.

Starzec jest bardzo chudy i gładko ogolony, lecz ma za długie włosy. Siwe pasma opadają mu na ramiona, a wargi są wykrzywione w grymasie permanentnej dezaprobaty. Na nosie ma okulary w solidnych oprawkach z czarnego plastiku i z archaicznie grubymi szkłami, w których odbija się światło.

Yamazaki posłusznie wchodzi do pudła i czuje, jak klapa zamyka się za nim. Pozostając na czworakach, powstrzymuje się od zwyczajowego ukłonu.

- On czeka - mówi starzec z pędzelkiem uniesionym nad figurką. - Tam.

Porusza tylko głową.

Yamazaki zauważa, że karton został wzmocniony rurami do przesyłek pocztowych według tradycyjnej japońskiej metody budownictwa wspornikowo-krokwiowego. Rury połączono ze sobą kawałkami polipropylenowej taśmy. W tak ciasnej przestrzeni zgromadzono zbyt wiele przedmiotów. Na kartonowych półkach leżą ręczniki, koce, garnki, książki - i stoi mały telewizor.

- Tam? - Yamazaki wskazuje na to, co bierze za następne drzwi, które przypominają wejście do kurnika i zasłonięte są prostokątem brudnej, cytrynowożółtej kołdry ze sztucznej pianki, z rodzaju tych, jakie znajduje się w hotelowych kapsułach. Jednak pędzelek już dotyka figurki i starzec, skupiony na swej czynności, zapomina o obecności przybysza. Yamazaki na czworakach gramoli się przez absurdalnie ciasne wnętrze i odsuwa prostokąt materiału. Ciemność.

- Laney-san?

Widzi coś, co wygląda na pomięty śpiwór. Czuje mdlący odór...

- Tak? - Ktoś kaszle. - Wejdź.

Zaczerpnąwszy tchu, Yamazaki wpełza do środka, popychając przed sobą notebook. Kiedy cytrynowożółty koc zasłania wejście, jasne światło sączy się przez syntetyczny materiał i cienką piankę, niczym blask tropikalnego słońca, widziany z głębi jakiejś koralowej groty.

- Laney?

Amerykanin jęczy. Chyba usiłuje się przewrócić na drugi bok albo usiąść. Yamazaki nie potrafi tego stwierdzić. Coś zasłania oczy Laneya. Yamazaki dostrzega mrugające na czerwono diody, kable, słabą poświatę interfejsu, odbitą cienką linią na śliskiej od potu kości policzkowej mężczyzny.

- Siedzę w tym głęboko - mówi Laney i kaszle.

- W czym?

- Nie śledzili cię, prawda?

- Nie sądzę.

- Wiedziałbym, gdyby było inaczej.

Nagle Yamazaki czuje pot spływający mu spod pach po żebrach. Stara się oddychać spokojniej. Powietrze jest stęchłe, cuchnące. Przypomina sobie o siedemnastu znanych szczepach prątków gruźlicy, opornych na wszelkie antybiotyki. Laney oddycha chrapliwie.

- Jednak nie szukają mnie, prawda?

- Nie - odpowiada Yamazaki. - Szukają jej.

- Nie znajdą - mówi Laney. - Nie tutaj. Ani nigdzie. Nie teraz.

- Dlaczego uciekłeś, Laney?

- Syndrom - mówi Laney i znowu kaszle, a Yamazaki czuje lekkie, mocne wibracje nadjeżdżającego gdzieś w głębi stacji składu, nie mechaniczne wstrząsy, lecz potężne pulsowanie wypychanego powietrza. - W końcu mnie dopadł. To 5-SB. Efekt kroczący.

- Dlatego kaszlesz? - Yamazaki czuje nieprzyjemny ucisk nowych szkieł kontaktowych.

- Nie - odpowiada Laney i kaszle w swoją bladą, podniesioną dłoń. - To inne świństwo. Tam wszyscy to mają.

- Martwiłem się, kiedy zniknąłeś. Zaczęli cię szukać, ale kiedy ona znikła...

- Wtedy gówno naprawdę wpadło w wentylator.

- Gówno?

Laney podnosi rękę i ściąga pękaty, staromodny wizjer. Yamazaki nie widzi nagrania, lecz migotliwe światło ekranu ukazuje podkrążone oczy Laneya.

- Wszystko się zmieni, Yamazaki. Dochodzimy do matki wszystkich węzłów sieciowych. Widzę to, nawet teraz. Zmieni się wszystko.

- Nie rozumiem.

- Wiesz, co jest najzabawniejsze? Nie zmieniło się wtedy, kiedy przewidywali. Milenium było chrześcijańskim świętem. Pogrzebałem w historii, Yamazaki. Sprawdziłem węzły. Taki jak teraz, po raz ostatni wystąpił w tysiąc dziewięćset jedenastym roku.

- A co wydarzyło się w tysiąc dziewięćset jedenastym?

- Wszystko się zmieniło.

- Jak?

- Po prostu. Tak to działa. Teraz to widzę.

- Laney - mówi Yamazaki. - Kiedy powiedziałeś mi o efekcie kroczącym, twierdziłeś, że ofiary, obiekty badania, ogarnęła obsesja na tle jakiejś osobistości.

- Tak.

- Masz obsesję na jej punkcie?

Laney spogląda na niego oczami oświetlonymi poświatą migających danych.

- Nie. Nie na jej punkcie. Na punkcie faceta o nazwisku Harwood. Cody Harwood. Zwykle pojawiają się razem. W San Francisco. I jeszcze ktoś. Pozostawia coś w rodzaju negatywnych śladów: trzeba wyciągać wnioski z jego nieobecności...

- Po co mnie tu ściągnąłeś, Laney? To okropne miejsce. Chcesz, żebym pomógł ci uciec? - Yamazaki myśli o ostrzach szwajcarskiego wojskowego scyzoryka, który ma w kieszeni. Jedno z nich jest ząbkowane i bez trudu mógłby wyciąć nim otwór w kartonowej ścianie. Jednak psychologiczne oddziaływanie jest silne, zbyt silne, i powstrzymuje go. Yamazaki czuje, że jest bardzo daleko od Shinjuku, Tokio, od wszystkiego. Czuje woń potu Laneya. - Jesteś chory.

- Rydell - mówi Laney, ponownie zakładając gogle. - Ten gliniarz do wynajęcia z Chateau. Ten, którego poznałeś. O którym opowiadałeś mi w Los Angeles.

- Tak?

- Potrzebny mi człowiek tam, na miejscu, w San Francisco. Zdołałem przekazać trochę pieniędzy. Nie sądzę, żeby zdążyli je wytropić. Pogmerałem w sektorze bankowym Dat America. Znajdź Rydella i powiedz mu, że może sobie je wziąć jako zaliczkę.

- Za co?

Laney potrząsa głową. Przewody gogli wiją się w ciemności jak węże.

- Musi tam być, to wszystko. Coś się zdarzy. Wszystko się zmieni.

- Laney, jesteś chory. Pozwól mi zabrać cię...

- Z powrotem na wyspę? Tam nic nie ma. I już nie będzie, ponieważ ona odeszła.

Yamazaki wie, że to prawda.

- Gdzie jest Rez? - pyta Laney.

- Kiedy doszedł do wniosku, że ona znikła, wyruszył w podróż po państwach Kombinatu.

Laney w zadumie kiwa głową, przy czym gogle nadają mu w ciemności wygląd modliszki.

- Znajdź Rydella, Yamazaki. Powiem ci, jak może pobrać pieniądze.

- Dlaczego?

- Ponieważ on jest tego częścią. Częścią węzła.

Później Yamazaki stoi, spoglądając na wieżowce Shinjuku, ściany migających świateł, znaków i znaczków, pnących się ku niebu w niekończącym się rytualnym tańcu popytu i podaży.

Ogromne twarze wypełniają ekrany, ikony piękna straszliwego, a jednocześnie banalnego.

Gdzieś pod jego nogami Laney kuli się i kaszle w swoim kartonowym schronieniu, a dane DatAmerica ciągłym strumieniem przepływają przed jego oczami. Laney jest jego przyjacielem i ten przyjaciel źle się czuje. Szczególny dar Laneya jest rezultatem eksperymentów z substancją 5-SB, prowadzonych w federalnym sierocińcu na Florydzie. Yamazaki widział, co Laney potrafi robić z danymi i co dane potrafią uczynić z Laneyem.

Nigdy więcej nie ma ochoty tego oglądać.

Gdy odrywa wzrok od tych ścian światła, od sztucznych twarzy, czuje ruchy swoich szkieł kontaktowych, dopasowujących się do nowej głębi pola widzenia. Wciąż go to denerwuje.

Niedaleko stacji, na bocznej i jasnej jak w biały dzień uliczce, znajduje kiosk, w którym sprzedawano anonimowe karty kredytowe. Nabywa jedną. W innym kiosku kupuje za nią jednorazowy telefon wystarczający na półgodzinne połączenie Tokio - LA.

Pyta notebook o numer telefonu Rydella.

2. SZCZĘŚLIWY SMOK

- Heroina - stwierdził Durius Walker, kolega Rydella z ochrony Szczęśliwego Smoka przy Sunset - to opium dla mas.

Durius właśnie skończył zamiatać. Ostrożnie trzymał wielki przemysłowy odkurzacz, kierując się do wbudowanego w ścianę pojemnika na odpadki, na którym umieszczono kolczasty symbol ostrzeżenia przed materiałem zakaźnym, jaki widuje się w szpitalach. Tam wrzucali znalezione igły.

Przeciętnie było ich pięć lub sześć tygodniowo. Rydell nigdy nikogo nie przyłapał na dawaniu sobie w żyłę, chociaż przypuszczał, że czasem robiono to w sklepie. Wyglądało na to, że ludzie rzucają zużyte strzykawki na podłogę, zazwyczaj przy kocim żarciu. Zamiatając Szczęśliwego Smoka, można było znaleźć przeróżne rzeczy: pigułki, zagraniczne monety, szpitalne bransoletki identyfikacyjne, pomięte banknoty z krajów, w których nadal ich używano. Tylko że wcale nie miał ochoty grzebać w tych śmieciach. Kiedy sprzątał, zakładał takie same kevlarowe rękawice, jakie teraz miał na rękach Durius, a pod nie drugie, gumowe.

Podejrzewał, że Durius nie mylił się, co dawało do myślenia: mimo że wszędzie było mnóstwo nowych substancji odurzających, ludzie nie zapominali o tych, które były na rynku od zawsze. Wystarczyło na przykład zakazać sprzedaży papierosów, a ludzie zaraz znaleźli jakiś sposób, żeby nadal palić. Szczęśliwy Smok nie miał zezwolenia na sprzedaż bibułek do skrętów, ale robił świetny interes na meksykańskich papierowych papilotach, które równie dobrze nadawały się do tego celu. Najbardziej popularny gatunek nosił nazwę „Biggerhair” i Rydell zastanawiał się, czy ktokolwiek używał tych wałków do kręcenia włosów. A poza tym, w jaki sposób można nawinąć włosy na takie małe prostokąciki bibułki?

- Jeszcze dziesięć minut - rzucił przez ramię Durius. - Chcesz zrobić obchód?

O czwartej rano jeden z nich wychodził na dziesięciominutową przerwę na zaplecze. Jeśli Rydell zrobi obchód, pierwszy pójdzie na przerwę, a dopiero potem zluzuje Duriusa. Obchód został wprowadzony za radą amerykańskiego zespołu kulturoznawców, zatrudnianych przez macierzystą korporację Szczęśliwego Smoka, mającą siedzibę w Singapurze. Pan Park, kierownik nocnej zmiany, wyjaśnił to Rydellowi, zaznaczając kolejne punkty w swoim notebooku. Podkreślał wagę swych słów, postukując w każdy kolejny paragraf, i wydawał się potwornie znudzony, lecz Rydell podejrzewał, że była to tylko poza, gdyż pan Park był strasznym formalistą.

- Aby dowieść, jak bardzo Szczęśliwy Smok troszczy się o bezpieczeństwo sąsiadów, służba ochrony ma każdej nocy patrolować ulicę przed sklepem.

Rydell pokiwał głową.

- Nie należy zbyt długo pozostawać poza sklepem - dodał pan Park dla wyjaśnienia. - Pięć minut. Tuż przed przerwą.

Pauza. Stuk.

- Obecność służby ochrony Szczęśliwego Smoka będzie dowodem przyjaźni i wrażliwości na miejscowe zwyczaje.

- Co to oznacza?

- Jeśli ktoś będzie tam spał, usuniecie go. Przyjaźnie. Zobaczycie przechadzającą się dziwkę, powiecie jej „cześć”, jakiś żarcik i każecie odejść.

- Boję się tych panienek - odparł ze śmiertelnie poważną miną Rydell. - W czasie świąt przebierają się za renifery Świętego Mikołaja.

- Żadnych dziwek przed Szczęśliwym Smokiem.

- A wrażliwość na miejscowe zwyczaje?

- Powiedz jakiś żart. Dziwki lubią żarty.

- Może w Singapurze - rzekł Durius, kiedy Rydell powtórzył mu polecenia Parka.

- On nie jest z Singapuru - powiedział Rydell. - Pochodzi z Korei.

- A zatem chcą po prostu, żebyśmy pokazali się i oczyścili chodnik, przyjaźnie i wrażliwie?

- I opowiedzieli jakiś dowcip.

Durius zmrużył oczy.

- Wiesz, jacy ludzie kręcą się przed supermarketem przy Sunset o czwartej nad ranem? Dzieciaki na haju, zaćpane po uszy, którym roją się filmy o potworach. Zgadnij, kto będzie potworem? Ponadto znajdziesz tam i starszych socjopatów, zażywających silniejsze środki i mających bardziej skomplikowane wizje...

- No i co?

- Mamy podcierać im tyłki - rzekł Durius. - Myśleć perspektywicznie.

- Jak mus, to mus. Nie ma sprawy.

Durius spojrzał na Rydella.

- Ty pierwszy.

Pochodził z Compton i był jedynym znanym Rydellowi rodowitym mieszkańcem Los Angeles.

- Jesteś większy.

- Wzrost to nie wszystko.

- Jasne - mruknął Rydell.

Całe lato Rydell i Durius pracowali na nocnej zmianie w Szczęśliwym Smoku, zbudowanym gdzie indziej i przeniesionym przez helikoptery na dawny płatny parking przy Sunset. Przedtem Rydell pracował jako nocny strażnik w Chateau, przy tej samej ulicy, a wcześniej był kierowcą wozu patrolowego IntenSecure. Jeszcze wcześniej, o czym starał się nie myśleć zbyt często, przez krótki czas był policjantem w Knoxville w stanie Tennessee. Prawie dwukrotnie stał się gwiazdą „Gliniarza w opałach”, programu, na którym się wychował i którego teraz udawało mu się prawie nigdy nie oglądać.

Nocna praca w Szczęśliwym Smoku była ciekawsza, niż się spodziewał. Durius twierdził, że to dlatego, że był to jedyny sklep w promieniu około dwóch kilometrów, który sprzedawał wszystko, czego ludzie potrzebowali - legalnie lub nie. Dania do mikrofalówki, zestawy diagnostyczne na większość występujących chorób, pa...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin