teonanactl 2.doc

(620 KB) Pobierz

Styczeń był w tym roku piękny, choć bardzo mroźny. Oszronione drzewa błyszczały w słońcu, śnieg zalegał na ziemi puszystymi zwałami, a niebo jaśniało czystym błękitem. Wspaniała pogoda miała na ludzi zbawienny wpływ. Mimo krótszych dni i przejmującego zimna, humory dopisywały nawet przechodniom, zdążającym co rano do pracy. Łykali oni po drodze świeże, pachnące powietrze i śmiali się w duchu na myśl, że pewnie niedługo już nadejdzie wiosna i ciepły wiatr. Było więc na co czekać. Poza tym gdzieś w ich podświadomości zakorzenione było przekonanie, że za kilka godzin znowu będą w ciepłym domu, zjedzą obiad z najbliższymi, a potem usiądą przed telewizorem i zakończą kolejny dobry dzień. Wiele takich dni składa się na lata. Po latach zaś będą sprawiedliwie osądzeni z dorobku swojego życia i dobry Bóg da im wieczny odpoczynek w światłości i pięknie.

To mniej więcej było zakorzenione w podświadomości większości przechodniów. Niektórzy mieli co prawda coś na sumieniu, ale mimo wszystko towarzyszyło im błogie poczucie, że wszystkie swoje grzechy zdążą naprawić podczas pozostałych im lat, a mniejsze sprawki zostaną im raczej wybaczone. Byli też oczywiście ludzie, którzy mieli na sumieniu znacznie więcej i żyli ze stałym poczuciem winy. Jednak nawet oni karmili się nadzieją, że coś w ich życiu może się jeszcze zmienić. Natomiast piątka mieszkańców Magdeburga nie mogła o sobie powiedzieć nawet tego...

Od pamiętnego spotkania twarzą w twarz z władcą szatanów, Lucyferem, minęło już ponad pół roku, a bliźniacy Kaulitz codziennie rano budzili się z szalonym biciem serca i przygniatającym poczuciem, że ich losy są już przesądzone. Przedziwny to był paradoks: ludzie, jako istoty z uporem pragnące tego, co dla nich najgorsze, od wieków szukali recepty na poznanie przyszłości. Powstały wróżby, horoskopy i wizje. Jednak, gdy ktoś rzeczywiście pozna swoje przeznaczenie, staje się najbardziej nieszczęśliwym z ludzi. Od tego momentu umiera w nim nadzieja, a rodzi się ponura pewność i poczucie beznadziejności wszelkich wysiłków. Tak właśnie czuli się bliźniacy. Poznali swoją przyszłość z najbardziej wiarygodnego źródła, jakie ludzkość mogła sobie wymarzyć, ale to wcale nie sprawiło, że przestali się już czymkolwiek martwić. Przeciwnie – ich życie było teraz pasmem udręki, stałą myślą o tym, co ich nieuchronnie czeka. Każdy dzień był do siebie podobny. Żałośnie snuli się po własnym mieszkaniu, nie mając ochoty na zrobienie czegokolwiek, nie widząc żadnego celu i drżąc ze strachu za każdym razem, gdy przypominały im się słowa Lucyfera.

Jednocześnie obaj traktowali to nieco inaczej. Bill popadał w rodzaj letargu, z którego nie mógł go wybudzić ani głos matki, ani nic innego na świecie. Zmagał się z podwójnym brzemieniem: nie tylko oczekiwał nieuniknionych dla siebie piekielnych otchłani, ale drążyła go jeszcze świadomość, że przez niego zginęła jedyna osoba, którą prawdziwie i szczerze pokochał.  Myśl o śmierci Laurel przygniatała go tak bardzo, że oczekujący go szatan zdawał się pestką. Było mu już właściwie wszystko jedno, gdzie trafi po śmierci, bo swoje piekło przeżywał już teraz, na ziemi. Całkowicie stracił chęć do dalszego życia i wpadł w przedziwny rodzaj depresji, który objawiał się nie tylko marazmem, ale nawet chwilami całkowitego bezruchu. Potrafił na przykład siedzieć przez cały dzień przed wyłączonym telewizorem i nie reagować na żadne bodźce, ani nawet nie słyszeć głosu wołającego go brata.

Tom zaś zmienił się nie do poznania. Tak jak Billa, nie interesowało go już nic. Marnotrawił swój czas bez jakiegokolwiek poczucia winy i też budził się w nocy z krzykiem, bo po raz kolejny śniło mu się własne przeznaczenie, ale na dodatek dręczyć go poczęły przeróżne choroby i wypadki. Potrafił złamać nogę, schodząc ze schodów do pobliskiego sklepu. Na grypę lub różnego rodzaju przeziębienia zapadał regularnie mniej więcej co dwa tygodnie. Uderzał się głową we framugi, upadał na gładkiej podłodze, a raz nieomal odciął sobie palec, krojąc chleb na kolację. W szpitalu przyjmowano go już bez pytań o tożsamość czy dokumenty.

I tak mijały dni sławnych bliźniąt. Nadal mieli rzesze wiernych fanek, choć były one już mocno przerzedzone, bo od pół roku chłopcy nie dawali niemal żadnego znaku życia. Zrezygnowali z nagrywania nowej płyty, odwołali koncerty i nie pokazywali się w mediach. Zresztą zespół już właściwie nie istniał. Gustav nadal był w szpitalu stałym klientem, bo śpiączka i niedotlenienie poczyniły w jego mózgu sporo spustoszenia. Miewał chwile całkiem dobrego samopoczucia, gdy normalnie ze wszystkimi rozmawiał i wydawał się całkowicie przytomny, ale bywały też momenty, kiedy całkowicie tracił kontakt z otoczeniem. Zamierał w pół gestu, jak katatonik i trwał w bezruchu długimi godzinami. Odwiedzający go chłopcy mieli czasem wrażenie, że w tych momentach Gustav wraca do innego wymiaru, w który tak skutecznie wprowadzała go kiedyś Yonder. To by też tłumaczyło jego zachowanie już po przebudzeniu. Często wzywał ich do siebie i opowiadał niestworzone historie o tym, co mianowicie widział i gdzie był, mimo że wszyscy widzieli go w tym czasie leżącego na szpitalnym łóżku. Czasem ich ostrzegał albo z paniką w oczach błagał o ratunek. Lekarze wyjaśniali, że jego mózg podczas tych kilku minut śmierci klinicznej doznał poważnych uszkodzeń i stąd biorą się dziwne wizje lub lęki, jednak chłopcy wiedzieli swoje. Wiele rzeczy mogło być wytworem wyobraźni perkusisty, ale najbardziej zadziwiające i przekonujące było to, że Gustav doskonale pamiętał całą ich rozmowę z Lucyferem, chociaż był wtedy – jak wszyscy wiedzieli – nieprzytomny. Dlatego też bliźniacy przychodzili do szpitala za każdym razem, gdy kolega o to prosił i nie mieli poczucia, że to beznadziejne i nic nie daje. Przychodzili, bo ciągle mieli podświadomą nadzieję, że Gustav dostanie w innym wymiarze jakiś znak, cokolwiek, co mogłoby im pomóc. Bill zaś nieodmiennie pytał, czy Gustav widział tam Laurel, czy dziewczyna nie chciała mu czegoś przekazać...

Najgorzej było z Georgiem. Tak, jak zapowiedział Lucyfer, młody basista trafił do więzienia. Sąd nie miał żadnych wątpliwości co do jego winy, mimo że chłopak tak naprawdę nigdy nie widział zgwałconej i zamordowanej dziewczyny na oczy. Tylko dzięki doskonałemu adwokatowi i temu, że nie był wcześniej karany, wymierzono mu zaledwie dziesięć lat pozbawienia wolności. Potem będzie mógł wyjść i robić, co chce, ale dla niego życie skończyło się z chwilą odczytania wyroku. Miał w pamięci słowa szatana, przesądzające jego przyszłość nie tylko doczesną, ale i tę po śmierci.

Jednak tylko on jeden wypracował sobie mechanizm obronny. Było to w jego sytuacji konieczne, bo oszalałby siedząc w odizolowaniu i nieustannie myśląc o swoim czynie i przeznaczeniu. Doszedł więc do wniosku, że skoro jedna siła zniszczyła mu życie, to tylko siła przeciwna jest w stanie je naprawić. Uciekł do Boga, zaczął czytać Biblię i studiować teologię. Modlił się każdego dnia, każdą niedzielę spędzał w więziennej kaplicy. Po pewnym czasie przestał żałować, że trafił do więzienia, a nawet zaczął się z tego cieszyć. Miał wrażenie, że w ten sposób odprawia swoją pokutę.

Bliźniacy odwiedzali go czasami, gdy tylko dostali pozwolenie na widzenia. Dzięki wpływom Davida mogli przychodzić w każdą sobotę i zawsze z tego korzystali, tak jak odwiedzali Gustava. Przeżycia zeszłego lata zbliżyły ich do siebie jeszcze bardziej, bo zjednoczeni byli wspólnym nieszczęściem. Poza tym tylko oni nie mieli wątpliwości co do faktu, że Georg nie zabił nieznanej mu dziewczyny. Co nie zmienia faktu, że jednak kogoś zabił...

Menadżer zespołu natomiast wycofał się w cień i zniknął na pewien czas. Wyjechał w jakieś odludne miejsce, nikt nie wiedział gdzie i spędził tam kilka tygodni, a od popełnienia samobójstwa powstrzymywała go jedynie świadomość, gdzie trafi po śmierci. Wrócił w połowie października, ale już inny, odmieniony. Całkowicie zrezygnował z showbiznesu, chociaż utrzymywał kontakty z chłopakami, a nawet starał się im na swój sposób pomóc. Też dążył do częstych spotkań, bo czuł się jednym z pokrzywdzonych przez tę nieznaną do tej pory siłę. Nawet nie musieli rozmawiać, wystarczało im, że byli obok siebie i znali swoje problemy. Ostatecznie tylko oni rozumieli się nawzajem i zawarli milczące porozumienie. Wiedzieli, że nie mogą nikomu o wszystkim opowiedzieć. Zresztą, kto by im uwierzył.

Nikt jednak nie miał pojęcia, że w tym samym czasie przebywała w Magdeburgu jeszcze jedna osoba zaangażowana w całą tę sytuację...

 

*

 

Olbrzymia, ciemna komnata z kamiennym kominkiem wypełniona była ciszą. Dziewczęta w milczeniu siedziały na pięknych, starych kanapach i zabytkowych fotelach, co jakiś czas poprawiając jedwabne suknie i zerkając na płonące szczapy drewna. Ubiquitous nerwowo zaciskała dłonie, choć jej siostry nie widziały aż takiego powodu do paniki. Na razie jeszcze nic nie było wiadomo, ojciec zwołał je tu, nie podając żadnych szczegółów rozmowy. Jednak Ubi zawsze wiedziała o wiele więcej od nich. Coś musiało się wydarzyć.

Ogień wydawał z siebie ciche trzaski i kładł migotliwe cienie na wysokich, zimnych ścianach. Dopiero po chwili stał się krwiście czerwony. Na ten znak wszystkie kobiety spojrzały w stronę rzeźbionych odrzwi.

Wszedł do środka szybko, aż pęd powietrza rozwiał kruczoczarne włosy. Tym razem nie usiadł na swoim fotelu, ale stanął tyłem do kominka i obrzucił je wszystkie krótkim spojrzeniem, zakładając ręce z tyłu pleców. Jego wzrok płonął bardziej niż szalejący za nim ogień, włosy lekko falowały. Siostry patrzyły na ojca z szacunkiem i uwielbieniem. Szatan sprawiał wrażenie ruchu nawet wtedy, gdy spokojnie stał. Był przecież w tylu miejscach jednocześnie...

-         Niedługo znajdą sposób... - przemówił wreszcie głosem jak spiż, chociaż można było w nim wyczuć nutę gniewu. - Nie może im się udać, ten chłopak jest dla nas zbyt ważny.

-         Jak to? - spytała obrażonym głosem Lewd. - Przecież wszystko już załatwione!

-         Ciągle żyją, a to znaczy, że ciągle mają szansę. Wkrótce to zrozumieją, a wtedy wszystko może runąć. Jeden z nich już wiele odkrył, niedługo im to powie – mówił Lucyfer, z oczami utkwionymi w przestrzeń.

-         I co teraz? - wyrwało się Calamity, ale zaraz umilkła, przestraszona własnym zuchwalstwem.

Szatan jednak nie uniósł się gniewem, tylko powoli przeniósł na nią spokojne, zdecydowane spojrzenie. Przez chwilę milczał, a Calamity zwijała się w fotelu pod wpływem jego wzroku. W końcu jednak odpowiedział.

-         Czas na Nią... - wyrzekł krótko, a Ubiquitous spuściła głowę.

-         Nie! - Lewd zerwała się z fotela. Jej oczy pałały, a płomienne loki lśniły ognistym blaskiem. - Możemy to załatwić, Ona nie jest nam potrzebna! To nasza sprawa!

Lucyfer zgromił ją lodowatym, złym spojrzeniem.

-         Czy pozwoliłem ci mówić, Lewd? - spytał cicho, ale w jego głosie dźwięczała stal. - Usiądź.

Dziewczyna zamarła. Jej piękne ciało zesztywniało, zaskoczone surowością w wypowiedzi ojca. Była jego ulubienicą, zawsze wszystko jej było wolno i nigdy nie mówił do niej tym tonem. Dopiero teraz... Usiadła powoli, sztywno.

-         Wy już miałyście swoją szansę. Nie wszystko poszło po mojej myśli, nie doceniliśmy Laurel, trudno. Teraz pora na kogoś, kto nigdy nie zawodzi – kontynuował szatan.

-         Ale skąd wiesz, że Ona da temu radę?! - Lewd nie mogła powstrzymać języka.

-         Przeszła une planche - odezwała się zgaszonym głosem Ubiquitous, nie podnosząc nawet głowy.

Przez chwilę panowała cisza. Siostry przetrawiały wiadomość.

-         Czas? - rzuciła krótko Lewd.

-         Nawet nie sekunda... - odpowiedziała Ubi szybko.

-         To niemożliwe! - zawołała Lewd. - Jak...

Przerwało jej kolejne otwarcie się drzwi. Wiatr zaświszczał w kominku, na moment przygaszając palenisko i tłumiąc jego blask. W obramowaniu potężnych framug pojawiła się szczupła, zakapturzona postać. Lucyfer wyprostował się jak struna.

-         Witaj... - powiedział z szacunkiem.

 

*

 

Bill obudził się jak zwykle – z krzykiem na ustach. Znowu śnił mu się wypadek samochodowy. Delikatne, kruche ciało miażdżone przez twardą karoserię, mnóstwo krwi i szyderczy uśmiech Lucyfera. On sam w tym śnie mógł się jedynie przyglądać. Widział Laurel przechodzącą przez ulicę ze wzrokiem wbitym w okna jego mieszkania i doskonale wiedział, co się za chwilę wydarzy, ale nie mógł zrobić nic. Za każdym razem próbował krzyknąć, ostrzec ją lub wręcz odciągnąć na chodnik, ale głos zamierał mu w gardle, a nogi przyrastały do ziemi. Jedyne, co nigdy nie odmawiało mu posłuszeństwa, to wzrok. Jednak to było jeszcze gorsze, bo w idealnej ostrości widział przerażenie na twarzy ukochanej dziewczyny, jej szeroko otwarte oczy, ręce uniesione w obronnym geście i moment katastrofy. Widział, jak siła uderzenia odrzuca jej bezwładne, szczupłe ciało kilka metrów dalej, jak jej głowa trzaska o krawężnik, a potem Laurel zastyga, ułożona jak szmaciana lalka porzucona przez małą dziewczynkę. Wówczas serce Billa rozdzierało się niemym krzykiem, a jego samego ogarniał przepotworny ból. Sen zawsze kończył się tak samo: nad martwą Laurel pojawiał się zadowolony Lucyfer i uśmiechał się do Billa szyderczo. Wtedy się budził. Z krzykiem.

Po takim śnie musiał długo dochodzić do siebie. Siadał na łóżku, obejmując dłońmi twarz i starając się wymazać sprzed oczu obraz zimnego, pozbawionego życia ciała Laurel. Na ten właśnie moment trafił wchodzący do pokoju Tom.

-         Dziś sobota... - powiedział tylko, patrząc bezmyślnie w przestrzeń.

Ostatnio tak właśnie ze sobą rozmawiali. Półsłówkami, suchymi zdaniami bez cienia emocji, nawet na siebie nie patrząc. Wymieniali tylko najpotrzebniejsze informacje, jakby byli wyprani z wszelkich uczuć, jakby nawet nie byli już braćmi.

Teraz też: Bill wstał bez słowa i poszedł do łazienki, a Tom wrócił do kuchni, przygotować jakieś śniadanie. Szło mu to powoli, bo kilka dni temu złamał rękę, próbując poodkurzać mieszkanie. Ale nauczył się już samodzielnie wstawić wodę na herbatę, wyjmować rzeczy z lodówki, a nawet smarować chleb masłem, mimo że miał do dyspozycji tylko jedną rękę, w dodatku lewą. Zalał więc wrzątkiem dwie torebki Earl Greya, postawił na stole koszyk z pieczywem i wyjął ser. Nie mógł tylko przekroić sobie bułki, dlatego musiał poczekać na Billa. Młodszy bliźniak nie spędzał już godzin w łazience. Przestał dbać o swój wygląd, teraz tylko wchodził pod szybki prysznic i mył zęby, w efekcie czego włosy urosły mu o kilka centymetrów, na gładkich dawniej policzkach widniał często jasny zarost, a oczy nie bywały już podkreślane makijażem.

-         Daj... - mruknął Bill, wchodząc do kuchni i widząc brata siłującego się z nożem i pieczywem.

Przekroił dwie bułki, posmarował masłem, położył na każdej plasterek sera i podał Tomowi. Potem  przygotował kanapkę dla siebie i przez najbliższy kwadrans obaj siedzieli przy stole, w milczeniu żując pokarm, chociaż każdy kęs wydawał się suchy i bez smaku. Nie nastawiali już muzyki, jak dawniej. Wokół nich panowała dzwoniąca w uszach cisza, przerywana jedynie dźwiękiem klaksonu, dochodzącym czasem z ulicy.

To, że dziś była sobota, oznaczało jedynie kolejny długi, smutny i męczący dzień. Różnił się od innych tylko tym, że to właśnie w soboty chodzili zwykle w odwiedziny do Georga i Gustava. Po śniadaniu ubrali się więc do wyjścia, Bill zasznurował Tomowi buty i wyszli z domu, mrużąc oczy od oślepiającego blasku słońca, powielonego przez iskrzenie śniegu. Mieli swoją ustaloną trasę, polegającą na upartym omijaniu magdeburskiego parku. Od tamtych wydarzeń żaden nie postawił tam nogi.

Do budynku szpitala doszli w kilkanaście minut, noga przy nodze. Nie było to daleko, ale i tak szli wolno, ze względu na podatnego na wypadki Toma. Śliski chodnik był dla niego niczym droga śmierci, więc żaden nie chciał ryzykować nieuważnego kroku. Kiwnęli dłonią portierowi i bez problemów weszli do środka. Nie poganiani włożyli ochronne obuwie i fartuchy, po czym wjechali windą na siódme piętro, gdzie od ponad pół roku przebywał ich przyjaciel.

-         Dzień dobry – od razu na wstępie powitała ich młoda lekarka. - Jesteście dziś panowie wcześniej, Gustav jeszcze śpi. Ale możecie do niego wejść, jeśli chcecie.

Kiwnęli tylko głowami. Lekarka już ich znała i nie obrażała się na brak powitania. Nie wiedzieli, jak sobie to tłumaczyła, ale w jej oczach zawsze znajdowali współczucie. Nie musiała im wskazywać drogi do sali Gustava, więc przeszła koło nich i wróciła do swoich pacjentów. Oni natomiast przebyli powoli cały sterylnie biały korytarz, zatrzymując się dopiero przy przedostatnich drzwiach. Bill nacisnął klamkę i weszli do środka.

Gustav leżał w tym samym łóżku, w którym widzieli go od razu po wypadku. Otaczała go jasnozielona pościel, mocno pomięta i stłamszona, jakby chłopak wściekle rzucał się przez sen. Nawet się temu nie zdziwili, ostatecznie sami zachowywali się w nocy tak samo... Teraz jednak ich kolega spał spokojnie, bez ruchu, jeśli nie liczyć źrenic, poruszających się szybko pod zamkniętymi powiekami. Ręce ułożone miał równo wzdłuż ciała, głowę idealnie prosto, a nogi złączone i wyprostowane. W jego pozycji było coś nienaturalnego.

-         On w ogóle oddycha? - spytał retorycznie Tom, pochylając się nad śpiącym.

Aparatura obok łóżka cały czas dawała im równym pikaniem znak, że Gustav żyje i ma się dobrze, ale wyglądał tak dziwnie i sztywno, że Tom musiał się upewnić. Zbliżył się do łóżka jeszcze bardziej i schylił głowę jeszcze mocniej, niemal dotykał uchem do ust chłopaka.

-         Bill, on coś mruczy...- powiedział cicho, skupiony na niewyraźnych słowach Gustava.

Bill podniósł do góry brew i też podszedł do łóżka. Nie zdążył się jednak pochylić, gdy jego uwagę odwróciło przyspieszone pikanie kardiografu. Na początku tylko nieznacznie szybsze, zaczęło jednak  przybierać na sile i nabierać coraz większej prędkości.

-         Coś się dzieje... - zmarszczył czoło, wpatrując się w wykres na monitorze. - Może powinienem zawołać lekarza...

-         Cicho, on chce coś powiedzieć! - syknął Tom, a Bill stwierdził, że brat ma rację.

Z pozornie zamkniętych i nieruchomych ust Gustava dobywał się coraz silniejszy pomruk, jakby chłopak chciał im przekazać coś ważnego, ale jakaś siła wyraźnie go przed tym powstrzymywała. Kardiograf zaczął szaleć, wykres wyglądał jak bazgroły dwuletniego dziecka, ale Gustav wciąż leżał nieruchomo. Bill pochylił się nad nim tak samo, jak Tom i w tym momencie nadal twardo śpiący Gustav złapał go za rękę. Chwycił tak mocno, że Bill niemal słyszał trzeszczenie kości, ale nie wyrwał dłoni, tylko znieruchomiał, próbując uspokoić wystraszone trzepotanie serca.

-         Słuchaj! - szepnął nagle Tom.

-         Jest... już tu... już... - z ust Gustava dobywały się jedynie strzępki wyrazów. - ...a imię będzie... już jest...

Bill i Tom spojrzeli po sobie z mieszaniną zdumienia i strachu. Gustav mówił przez sen, ale jego słowa wydawały im się czymś w rodzaju przepowiedni. Znowu obrócili głowy w jego stronę, ale nic już nie powiedział, tylko zaczął chrapliwie oddychać, jakby brakowało mu powietrza. Bill zdecydował, że czas najwyższy iść po lekarza. Chciał wyrwać rękę z uścisku Gustava, ale wtedy kolega nagle podniósł się do pełnego pionu i spojrzał na niego nieprzytomnie, choć w jego oczach mignął błysk rozpoznania.

-         Ona już tu jest – powiedział twardo, nie znoszącym sprzeciwu głosem.

Po jego słowach na moment zapanowała cisza. Ustało nawet szaleńcze pikanie aparatury. Chłopcy patrzyli na siebie bez słowa i starali się opanować targające nimi przerażenie. Zamarli wszyscy trzej: pochylony Tom, zaskoczony Bill i Gustav, wpatrujący się uważnie w ciemne oczy młodszego bliźniaka. Trwało to kilkanaście sekund, po czym Gustav opadł z powrotem na poduszki, puszczając dłoń Billa. Kardiograf wskazywał, że jego tętno było już zupełnie prawidłowe.

-         Kto tu jest? - spytał wreszcie Tom.

Gustav spojrzał na niego nieprzytomnie.

-         Zabierzcie mnie do Georga – powiedział tylko, nie odpowiadając na pytanie gitarzysty.

-         Chyba oszalałeś, nigdzie nie pójdziesz – uświadomił mu Bill. - Musisz być pod stałą opieką lekarzy i...

-         Muszę zobaczyć się z Georgiem! - przerwał mu Gustav, ciężko oddychając. - Wy też! Zabierzcie mnie do niego!

Bliźniacy spojrzeli na siebie bezradnie. Wierzyli koledze, wiedzieli, że nic sobie nie wymyślił i naprawdę chcieli spełnić jego życzenie, ale było to bardzo ryzykowne. Niemniej jednak warto było spróbować...

-         Idę po lekarza – zdecydował Tom i ruszył do drzwi.

Bill nie oponował. Usiadł tylko przy łóżku Gustava i podał mu szklankę wody. Pomógł mu się napić, po czym znowu trwali w milczeniu, jeden siedząc, drugi leżąc, a każdy powoli przetrawiał własne myśli. Bill bał się o przyjaciela, ale jednocześnie był mu bezgranicznie wdzięczny. Dzięki jego zachowaniu przez chwilę nie myślał o śmierci Laurel, o swoim ponurym przeznaczeniu ani o tamtym wypadku. Pierwszy raz od ponad pół roku...

-         Co się dzieje, panie Schäfer? - spytała od progu młoda lekarka, wchodząc do sali beztroskim, lekkim krokiem.

-         Muszę wyjść i zobaczyć się z przyjacielem – wyjaśnił jej krótko Gustav, nie wdając się w zbędne szczegóły. - To bardzo ważne.

-         Nie wątpię, jednak powinien pan pozostać pod obserwacją – odpowiedziała uprzejmie.

Chłopcom przez moment wydało się, że potraktowała to jako normalny kaprys chorego psychicznie pacjenta. Na pewno nie zdawała sobie sprawy z powagi sytuacji, ale mogłaby chociaż prawdziwie go wysłuchać. A ona z góry założyła, że nie dowie się niczego ważnego i jej rola kończy się jedynie na uspokojeniu pacjenta.

-         Niech pani zrozumie... - zaczął wolno Bill. - Nasz przyjaciel... także jest w bardzo ciężkim stanie, cięższym nawet niż Gustav. Teraz nas potrzebuje i na pewno chciałby zobaczyć się z nami, zanim... zanim nie będzie w stanie tego zrobić...

Tom z podziwem spojrzał na brata. W opowiadaniu przekonujących kłamstw chyba nikt nie mógł go prześcignąć. W poparciu pokiwał energicznie głową, przybierając zbolały wyraz twarzy. Tymczasem Bill kontynuował:

-         To nic wielkiego, zaopiekujemy się Gustavem. Zawieziemy go tylko na miejsce. Samochodem, więc nawet nie będzie musiał chodzić. Porozmawiamy chwilę z kolegą i odwieziemy go tutaj, będzie z powrotem za godzinę – tłumaczył spokojnie, jakby nie targały nim szalone emocje. - Nawet pani tego nie zauważy...

Lekarka spojrzała na niego z ledwie już widocznym powątpiewaniem. Widać jednak było, że spokojne słowa Billa i jego kamienny wyraz twarzy zrobiły swoje. Powoli zaczynała się przekonywać.

-         Prosimy, cały czas będzie z nami... - dołączył się Tom.

-         A pani na pewno też przyda się chwila odpoczynku... - kusił Bill. - Za godzinkę dostanie pani swojego pacjenta z powrotem.

Kobieta westchnęła.

-         No dobrze. Ale jesteście tu za równą godzinę! - przykazała surowo.

-         Oczywiście – zapewnił ją Bill i wysilił się na pełen wdzięczności uśmiech.

Szybko pomogli się Gustavowi ubrać, posadzili go na wózek i wyjechali z sali, zanim lekarka nie zdążyła zmienić zdania. Z ulgą odetchnęli jednak dopiero w windzie.

-         Dzwoń po taksówkę – przypomniał bratu Tom.

Bill kiwnął głową i wyjął telefon komórkowy. Odbył krótką rozmowę, po czym rozłączył się i wypchnął wózek z Gustavem na korytarz. Przejechali koło portierni i ostrożnie zwieźli kolegę po schodach.

-         Musimy przejść na parking, bo tutaj taksówka nie dojedzie – rzucił szybko Bill.

Znowu tylko sucha informacja. Kiedyś, kiedy w ich życiu nie pojawiły się jeszcze żadne siły wyższe i problemy, potrafili rozmawiać ze sobą normalnie. Teraz już nie. Kiedyś droga sprzed szpitala na parking byłaby wypełniona żartami, docinkami i śmiechem, usta by im się nie zamykały. Teraz żaden o tym nawet nie pomyślał. Bill w milczeniu pchał wózek z Gustavem, a Tom starał się utrzymać pion na śliskiej powierzchni chodnika. Jego wysiłki nie zdały się jednak na nic: po przebyciu kilkunastu metrów poślizgnął się w suchym niemal miejscu i byłby uderzył głową w twardy lód, gdyby nie przechodząca obok niego dziewczyna w granatowej czapce. Chwycił się jej odruchowo, bo brat stał za daleko. Zdrową ręką zawisł na jej ramieniu całym swoim ciężarem, aż drobną dziewczynę przygięło do ziemi. On nie zrobił sobie nic, ale ona uderzyła kolanem o lód.

-         Uważaj do cholery! - krzyknęła, wrogo łypiąc na niego czekoladowym okiem.

-         Przepraszam... - szepnął cicho zażenowany Tom i podał jej lewą dłoń, pomagając jej wstać. - Nic ci się nie stało?

-         Przeżyję – syknęła, rozmasowując sobie stłuczone kolano. - Ale następnym razem patrz jak idziesz!

Podniosła się wreszcie i stanęła na nogi. Po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy. I na sekundę zamarła, przechylając głowę w geście zdziwionego rozpoznania. Po chwili jednak potrząsnęła głową i przeszła obok niego. Nawet nie był tym zaskoczony, ostatnio większość dawnych fanek zachowywała się w ten sposób. Ale jemu to już od dawna nie przeszkadzało...

-         No chodź już! - ponaglił go głos Billa, więc oderwał wzrok od odchodzącej dziewczyny i skierował się w stronę taksówki.

Lekko utykała, widocznie porządnie stłukła sobie to kolano. Nawet było mu trochę wstyd, bo przecież to przez niego. Mógł po prostu upaść, a nie chwytać się jej jak mięczak. Ostatecznie kolejne złamanie nie zmieniłoby wiele w jego sytuacji. Nawet miał blisko do szpitala – pomyślał, po raz pierwszy od wielu dni czując w sobie iskierkę humoru.

Tymczasem jednak wsiadł do białego samochodu i odjechali. Droga do zakładu karnego zajęła im niecałe dziesięć minut. Bill szybko uregulował rachunek i z powrotem byli na mroźnym, pachnącym powietrzu. Całe szczęście, że podczas najlepszego czasu zespołu zdążyli zarobić wystarczająco dużo pieniędzy, żeby się o nie teraz nie martwić. Mogli pozwolić sobie na stałe nieróbstwo, a i tak starczało im na wszystkie potrzeby, nawet podróże taksówkami. No i David miał ciągle wiele wpływów, dzięki czemu wchodzili teraz do więzienia bez żadnych problemów.  Pilnujący bramy policjanci kiwnęli im nawet przyjaźnie.

Nieco kłopotu sprawiło im dowiezienie Gustava do sali widzeń, bo zakład karny zupełnie nie był przystosowany do potrzeb niepełnosprawnych, a chłopak wciąż nie mógł chodzić sam. Gdy tylko się z tym uporali, doprowadzono do nich Georga.

Był bardzo szczupły. Na wychudłej twarzy doskonale widoczne były worki pod oczami, ale żadnego z chłopców to nie zdziwiło. Wszyscy mieli problemy ze snem. Tylko, że Georg wyglądał najgorzej. Zapadłe policzki były szorstkie od zarostu, błyszczące niegdyś oczy zmatowiały, a na mocnych rękach widniały szlaki ciemnych żył. Więzienne ubranie wisiało na nim jak na szkielecie,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin