Tolkien J.R.R. - Władca Pierścieni - 2 - Dwie Wieże - 2.pdf

(605 KB) Pobierz
<!DOCTYPE html PUBLIC "-//W3C//DTD HTML 4.01//EN" "http://www.w3.org/TR/html4/strict.dtd">
Jrr Tolkien – Dwie Wieże
(2/2)
Rozdział 1
Obłaskawienie Smeagola
- N
o, proszę pana, źle z nami – rzekł Sam Gamgee. Stał zrozpaczony kuląc się
obok Froda i wytrzeszczonymi oczyma wpatrywał się w mrok.
Był wieczór trzeciego dnia ucieczki Froda z obozowiska drużyny, tak przynajmniej im się
zdawało, bo niemal stracili rachunek czasu, wytrwale wspinając się i trudząc wśród
nagich, kamienistych zboczy łańcucha Emyn Muil, często zawracając, bo droga urywała
się przed nimi, nieraz stwierdzając, że zatoczywszy krąg znaleźli się na tym samym
miejscu, z którego przed wielu godzinami wyszli. Mimo wszystko posunęli się znacznie
na wschód, starali się wciąż w miarę możności trzymać zewnętrznej krawędzi splątanego
dziwacznie węzła gór. Jednak najczęściej zewnętrzne zbocza okazywały się strome,
wyniosłe, niedostępne, spiętrzone nad rozległą równiną; u ich stóp spod rumowiska
osypanych skał ciągnęły się w sinych oparach zgniłe bagna, na których oko nie
dostrzegało śladu życia, nawet przelatującego ptaka.
Hobbici stali na skraju wysokiego, nagiego i ponurego urwiska, którego podnóża
ginęły we mgle; za plecami wędrowców wznosiła się poszarpana ściana gór, nad nimi
płynęły chmury. Zimny wiatr dął od wschodu. Wieczór już zapadał nad posępną okolicą,
zgniła zieleń trzęsawisk nabierała o zmroku szarobrunatnej barwy. Po prawej stronie
Anduina, która za dnia, ilekroć słońce przedzierało się przez chmury, połyskiwała z
oddali, teraz ukryła się w ciemnościach. Lecz wzrok hobbitów nie zwracał się na rzekę
ani wstecz, ku Gondorowi, ku przyjaciołom i krajom życzliwych ludzi. Spoglądali na
południe i na wschód, gdzie na granicy nadciągającej nocy rysował się ciemny wał, jakby
odległe pasmo gór albo nieruchoma smuga dymu. Od czasu do czasu w miejscu, gdzie
ziemia spotykała się z niebem, wzbijało się w górę czerwone światełko.
- Ależ źle z nami! – powtórzył Sam. – Z wszystkich krajów świata, o których słyszeliśmy,
tego jednego wolelibyśmy nigdy z bliska nie oglądać. I właśnie tam musimy się dostać.
Co prawda bieda w tym, że chyba się nie dostaniemy. Coś mi się zdaje, że wybraliśmy złą
drogę. Zejść na dół nie sposób, a gdybyśmy nawet jakoś zleźli, założę się, że pod tą
zielenią czeka nas paskudne bagno. Fe! Czuje pan, panie Frodo, jak cuchnie?
Sam pociągnął nosem pod wiatr.
- Czuję – odparł Frodo, nie poruszył się jednak ani nie oderwał oczu od ciemnego wału
na widnokręgu i od migocących na jego tle płomyków. – Mordor! – szepnął ledwie
dosłyszalnie. – Skoro już muszę tam iść, chciałbym jak najprędzej znaleźć się u celu i
niechby się wreszcie to wszystko skończyło. – Zadrżał. Wiatr był lodowaty, a przy tym
przesycony zimnym smrodem zgnilizny. – No trudno – rzekł odwracając w końcu wzrok
– czy z nami źle, czy dobrze, w każdym razie nie możemy tu stać do rana. Trzeba
wyszukać jakiś zaciszniejszy kąt i jedną więcej noc spędzić na biwaku. Może jutro w
świetle dnia znajdziemy ścieżkę.
- Może jutro, a może pojutrze albo popojutrze – mruknął Sam – a może nigdy. Poszliśmy
złą drogą.
- Nie wiem – odparł Frodo. – Myślę, że skoro los chce, żebym zawędrował do Krainy
Cienia, droga się znajdzie. Ale czy pokaże mi ją przyjaciel, czy wróg? Jeśli jest dla nas
jakaś nadzieja, to jedynie w pośpiechu. Każda chwila zwłoki przeważa szalę na korzyść
nieprzyjaciela – i jak na złość wciąż wstrzymują mnie różne przeszkody. Czy może to
wola Czarnej Wieży kieruje tak naszymi krokami? Wszystkie moje dotychczasowe
decyzje okazały się błędne. Powinienem był znacznie wcześniej porzucić drużynę, zajść
od północy wschodnim brzegiem Anduiny i wschodnim skrajem gór Emyn Muil, przez
twardy grunt równiny, którą nazwano Polem Bitwy, prosto do bram Mordoru. Teraz
jednak nie odnajdziemy drogi powrotnej, a zresztą na wschodnim brzegu grasują bandy
orków. Każdy upływający dzień to strata cennego czasu. Jestem bardzo znużony, Samie.
Nie wiem, co robić. Czy mamy jeszcze jakieś zapasy żywności?
- Tylko te, jak je tam zwą, lembasy. Nawet sporo ich jeszcze zostało. Lepsze to bądź co
bądź niż nic. Kiedy pierwszy raz wziąłem je do ust, nie myślałem, ze kiedykolwiek mi się
uprzykrzą. Ale teraz chętnie bym zjadł dla odmiany choćby kromkę zwykłego chleba z
kwaterką czy niechby półkwaterkiem piwa dla spłukania gardła. Zabrałem z ostatniego
obozu cały sprzęt kuchenny i taszczę go na plecach, ale, jak widać, niepotrzebnie. Przede
wszystkim nie ma z czego ogniska rozpalić, a poza tym nie ma nic, co by się dało do
garnka włożyć, nawet trawy!
Zawrócili, wyszukali kamienistą jamkę i zeszli na jej dno. Chmury przesłaniały
zachodzące słońce, więc noc szybko zapadła. Noc spędzili jak się dało, kuląc się z zimna
i przewracając z boku na bok wśród ogromnych kamiennych drzazg sterczących ze
zwietrzałej skały. Bądź co bądź w zapadlinie byli osłonięci od wschodniego wiatru.
- Widział je pan znowu, panie Frodo? – spytał Sam, gdy zdrętwiali i zziębnięci podnieśli
się w szary chłodny poranek i siedzieli żując lembasy.
- Nie – odparł Frodo. – Nic nie słyszałem i nic nie widziałem już od dwóch nocy.
- Ja też – mówił Sam. – Brr! Ciarki po mnie chodzą, jak wspomnę te ślepia. Może w
końcu pozbyliśmy się tego paskudnego szpiega. Gollum! Już on by zagulgotał, żebym
tak kiedyś dobrał się pazurami do jego gardzieli.
- Mam nadzieję, że nigdy nie będziesz musiał do niego się dobierać – powiedział Frodo.
– Nie wiem, jakim sposobem nas przedtem wytropił, ale możliwe, że, jak powiadasz,
pozbyliśmy się go teraz. W tym suchym, jałowym kraju nie zostawiamy śladów stóp na
ziemi ani żadnych tropów, które mógłby wywęszyć swoim czujnym nosem.
- Oby tak było! – rzekł Sam. – Chciałbym, żeby odczepił się od nas raz na zawsze.
- Pewnie, że chciałbym tego również – powiedział Frodo – ale nie Gollum jest moim
największym zmartwieniem. Przede wszystkim marzę, żeby wydostać się z tych gór. Nie
cierpię ich. Tak się czuję, jakbym stał nagi, odsłonięty od wschodu, z dala widoczny na
tej wysokości, oddzielony tylko pustą płaszczyzną od Krainy Cienia. Stamtąd przecież
wypatruje mnie wrogie Oko. No, w drogę! Musimy dziś jakimś sposobem zejść na dół.
Lecz dzień upłynął, popołudnie chyliło się ku wieczorowi, a dwaj hobbici wciąż
wędrowali grzbietem gór nie mogąc znaleźć zejścia. Niekiedy wydawało im się, że w
ciszy pustkowia słyszą jakieś szmery za sobą, szelest osuwającego się kamienia czy też
może człapiące kroki wśród skał. Gdy jednak zatrzymywali się i wytężali słuch, nic już
nie mogli złowić uchem prócz westchnień wiatru ocierającego się o kamienną grań, ale
ten głos przypominał im także oddech świszczący między ostrymi zębami.
Tego jednak dnia zauważyli, że w miarę jak posuwają się mozolnie naprzód,
łańcuch Emyn Muil stopniowo, lecz wyraźnie skręca na północ. Grzbiet był tutaj dość
szeroki, płaski, zasypany rumowiskiem zwietrzałych skał, poprzeżynany żlebami,
wąskimi jak fosa, ostro opadającymi po urwistej ścianie w dół. Żeby przedostać się przez
coraz częstsze i coraz głębsze szczerby, Frodo i Sam musieli obchodzić je od lewej
strony, oddalając się od zewnętrznej krawędzi; uszli parę mil, nim się spostrzegli, że z
wolna wprawdzie, lecz stale schodzą coraz niżej; grań była lekko pochylona.
Wreszcie musieli się zatrzymać. Grzbiet w tym miejscu ostro skręcał ku północy, a
przed hobbitami ział wąwóz groźniejszy niż wszystkie dotychczasowe. Po drugiej stronie
piętrzyła się nad wąwozem ściana, próg na kilkadziesiąt stóp wysoki i niedostępny,
ogromna, szara skała podcięta ostro, jakby ją ktoś nożem odrąbał. Nie sposób było iść
naprzód, mieli do wyboru pójść na zachód albo na wschód. Ale wybierając zachód
musieliby się liczyć z dalszą utrudzającą wspinaczką i stratą czasu, bo wróciliby ku sercu
gór. Od wschodu natomiast otwierała się przepaść.
- Nie ma innej rady, trzeba spuścić się w głąb tego żlebu, mój Samie – rzekł Frodo. –
Zobaczymy, dokąd nas on zaprowadzi.
- Założę się, że do jakiejś paskudnej dziury – odparł Sam.
Żleb okazał się dłuższy i głębszy, niż się zrazu wydawało. Zszedłszy nieco niżej,
napotkali kępę skarlałych i koślawych drzew; były to od kilku dni pierwsze drzewa na ich
drodze, przeważnie mizerne brzozy, ale trafiał się wśród nich od czasu do czasu także
świerk. Wiele między nimi było martwych, wyschłych, do rdzenia przeżartych ostrym
wschodnim wichrem. Kiedyś, za lepszych dni musiał tu szumieć piękny, bujny las, teraz
jednak ledwie garstka drzew została, tylko stare, spróchniałe pieńki sterczały niemal aż
po krawędź urwiska. Żleb ciągnął się wzdłuż skalnego uskoku, dno miał piarżyste i ostro
spadał w dół. Kiedy doszli wreszcie do jego końca, Frodo przykucnął i pochylił się nad
krawędzią.
- Popatrz! – rzekł do Sama. – Albo uszliśmy spory kawał drogi, albo też skała się
obniżyła. Stąd wydaje się znacznie bliżej do równiny i zejście łatwiejsze.
Sam przyklęknął obok Froda i bardzo niechętnie spojrzał w dół. Potem podniósł wzrok
na urwisko spiętrzone nad ich głowami po lewej stronie.
- Łatwiejsze! – mruknął. – No, z dwojga złego rzeczywiście łatwiej zleźć niż wdrapać się
na tę górę. Kto nie umie fruwać, zawsze potrafi skoczyć.
- Skok rzeczywiście niemały – powiedział Frodo. Chwilę mierzył wzrokiem ścianę. –
Będzie ze sto, sto dziesięć stóp na oko. Nie więcej.
- Wystarczy – rzekł Sam. – Uf! Nie cierpię nawet patrzeć z wysokości w dół. A przecież
patrzeć łatwiej niż złazić.
- Mimo wszystko myślę, że tutaj można by zleźć – odparł Frodo. – Patrz, ściana inna niż
na całej dotychczasowej długości grzbietu. Nieco nachylona i popękana.
Rzeczywiście krawędź w tym miejscu nie obrywała się prostopadle, lecz opadała nieco
ukośnie, jak olbrzymi wał ochronny lub falochron, pod którym fundamenty się osunęły i
wskutek tego w nieregularnej, skrzywionej ścianie powstały rysy, ostre szczerby,
gdzieniegdzie tak niemal szerokie jak stopnie schodów.
- Ale jeśli chcemy dzisiaj spróbować szczęścia, nie ma na co czekać. Ściemnia się dzisiaj
wcześnie. Mam wrażenie, że zbiera się na burzę.
Osnuty dymem wał gór na wschodzie ginął w głębszej niż zwykle ciemności, która już
wyciągała długie ramiona ku zachodowi. Z daleka dochodził stłumiony jeszcze, głuchy
pomruk burzy. Frodo wystawił nos pod wiatr i nieufnie popatrzał na niebo. Zacisnął pas
na płaszczu i umocował lekki worek na plecach, potem zbliżył się do krawędzi.
- Spróbuję – powiedział.
- Niech będzie! – markotnie rzekł Sam. – Ale ja pójdę pierwszy.
- Ty? – zdziwił się Frodo. – Czemuż to zmieniłeś tak nagle zdanie?
- Wcale nie zmieniłem zdania, ale rozsądek dyktuje, że pierwszy musi iść ten, kto
najpewniej na łeb na szyję poleci. Nie chcę spaść na pana, panie Frodo, po co jednym
strzałem dwóch od razu zabijać.
I zanim Frodo zdążył go powstrzymać, Sam usiadł, przerzucił nogi przez krawędź,
odwrócił się i zawisnął na rękach szukając stopami jakiegoś punktu oparcia. Nigdy w
życiu chyba nie zdobył się z zimną krwią na czyn równie bohaterski i równie niemądry.
- Nie! Nie! Samie, kochany stary ośle! – zawołał Frodo. – Zabijesz się niechybnie złażąc
w ten sposób, nawet nie wypatrzywszy przedtem drogi. Wracaj natychmiast! – Chwycił
Sama pod pachy i wywindował z powrotem. – Czekaj chwilę, cierpliwości! – rzekł.
Położył się na skale, wychylił głowę i uważnie popatrzył w dół. Słońce jeszcze nie zaszło,
lecz ściemniało się szybko dokoła. – Myślę, że damy radę – powiedział Frodo. – Ja w
każdym razie zlezę, a ty także pod warunkiem, że nie stracisz głowy i będziesz ostrożnie
szedł moim śladem.
- Boję się, że pan jest zbyt pewny siebie, panie Frodo – odparł Sam. – Przecież w tej
ciemności nawet nie widać, co pod nami. A jeśli pan niżej trafi na takie miejsce, gdzie nie
będzie o co ani nóg, ani rąk zaczepić?
- No, to wrócę na górę – rzekł Frodo.
- Łatwo powiedzieć! – westchnął Sam. – Ja radzę czekać do rana, aż się rozwidni.
- Nie! To już byłaby ostateczność! – uniósł się nagle Frodo. – Szkoda każdej godziny,
każdej minuty. Zlezę trochę niżej, zbadam drogę. Ty nie idź za mną, póki nie zawołam.
Wczepił palce w kamienny próg i ostrożnie spuszczał się po ścianie; ramiona już miał
wyprężone w całej długości, gdy wreszcie zmacał stopą mały występ skalny.
- Pierwszy krok zrobiony! – oświadczył. – Ta półeczka rozszerza się ku prawej stronie!
Tam będę mógł stanąć bez pomocy rąk. Zaraz... Urwał nagle.
Ciemność gęstniejąca z każdą sekundą gnała z wiatrem od wschodu i już ogarnęła całe
niebo. Tuż nad ich głowami suchy trzask gromu rozdarł powietrze. Wraz z gwałtownym
podmuchem wichury, zmieszany z jej szumem rozległ się wysoki, przenikliwy okrzyk.
Hobbici znali ten głos: słyszeli go z oddali na Moczarach uchodząc z Hobbitonu, a
nawet tam, w swojskich lasach rodzinnego kraju mroził im krew w żyłach. Tu, daleko od
ojczyzny, na pustkowiu, zabrzmiał jeszcze straszniej, przeszył ich zimnym ostrzem grozy
i rozpaczy. Na chwilę zabrakło im tchu, serca jakby ustały w piersiach. Sam padł
plackiem na ziemię. Frodo mimo woli oderwał ręce od skały, żeby zasłonić sobie uszy.
Zachwiał się, pośliznął i z przeciągłym jękiem osunął w dół.
Sam usłyszał jęk i podczołgał się na sam skraj urwiska.
- Panie Frodo! – wołał. – Panie Frodo!
Nie było odpowiedzi. Sam trząsł się cały, ale nabrał tchu w płuca i znowu krzyknął: -
Panie! – Wiatr wpychał mu głos z powrotem do gardła, lecz wśród huku i szumu,
rozbijającego się echem po górach, do uszu Sama doleciał nikły, znajomy głos.
- W porządku, w porządku. Jestem tutaj. Ale nic nie widzę. – Frodo ledwie dobywał
głosu. Nie był wcale daleko. Nie spadł, lecz tylko osunął się i wylądował wprawdzie
brutalnie, lecz na równe nogi i na szerszej półeczce skalnej, ledwie o kilkanaście stóp
niżej. Szczęściem ściana w tym miejscu była odchylona, a wiatr przycisnął do niej
hobbita tak, że nie runął w przepaść. Chwilę odpoczywał tuląc twarz do zimnego
kamienia; serce waliło mu jak młotem, nie rozumiał, czy zapadły nagle nieprzeniknione
ciemności, czy tylko jemu ćmi się w oczach. Otaczała go zewsząd czarna noc.
Przemknęło mu przez myśl, że oślepł. Zaczerpnął w płuca powietrze.
- Niech pan wraca! Niech pan wraca! – w ciemności, gdzieś nad nim wołał Sam.
- Nie mogę – odpowiedział. – Nic nie widzę. Nie znajduję żadnego uchwytu w skale. Nie
mogę się na razie ruszyć.
- Jak panu pomóc? Co robić?! – krzyczał Sam wychylając się z narażeniem życia przez
krawędź. Dlaczego Frodo nic nie widział? Było dość ciemno, nie tak jednak, by nie móc
rozeznać najbliższego otoczenia. Sam widział Froda, małą, samotną figurkę przytuloną
do ściany. Nie mógł jednak dosięgnąć go pomocnym ramieniem.
Znów trzasnął piorun i lunął deszcz. Gęste strugi ulewy zmieszanej z gradem smagały
ścianę lodowatym biczem.
- Zejdę do pana! – krzyknął Sam, chociaż nie miał pojęcia, jakim sposobem zdoła pomóc
Frodowi.
- Nie! Nie! Czekaj! – odkrzyknął Frodo mocniejszym już głosem. – Już trochę wracam do
siebie. Czekaj! Bez liny i tak mi nic nie pomożesz.
- Lina! – zawołał Sam. Rozgorączkowany i nagle podniesiony na duchu, zaczął gadać do
siebie: - Zasłużyłem, żeby zadyndać na linie ku przestrodze innym półgłówkom. Głąb z
ciebie, Samie Gamgee, słusznie mi to mój Dziadunio powtarzał, święte jego słowa. Lina!
- Przestań pleść! – krzyknął Frodo, odzyskując na tyle siły, by zarazem zirytować się i
roześmiać. – Daj spokój swojemu Dziaduniowi. Czy chcesz wmówić sobie i mnie, że
masz linę w kieszeni? Jeśli tak, dawaj ją tu!
- Właśnie, proszę pana, że mam w worku linę. Taszczę ją setki mil, a na śmierć o niej
zapomniałem.
- No, to rusz się wreszcie i spuść mi ją prędko!
Sam co prędzej rozwiązał tobołek i zaczął w nim szperać. Rzeczywiście na dnie wymacał
zwój jedwabistej szarej liny skręconej przez elfy z Lorien. Rzucił jej koniec Frodowi. W
tym samym momencie albo ciemności zrzedły, albo hobbitowi w oczach pojaśniało.
Widział szary sznur kołyszący się w powietrzu, a nawet wydało mu się, że dostrzega
bijący od niego nikły srebrzysty blask. Miał już punkt jaśniejszy wśród nocy, na którym
mógł wzrok skupić, i dzięki temu zaraz przestało mu się w głowie kręcić. Odkleił się od
ściany, owiązał w pasie liną, chwycił się jej mocno oburącz. Sam cofnął się o krok czy
dwa od krawędzi i zaparł nogami o sterczący pieniek. Trochę o własnych siłach, a przede
wszystkim ciągnięty na linie, Frodo wreszcie wywindował się na górę i padł na ziemię
obok przyjaciela.
Grzmoty przetaczały się już gdzieś dalej, deszcz jednak wciąż lał jak z cebra.
Hobbici podpełzli w głąb żlebu, lecz i tam nie znaleźli zbyt zacisznego schronienia.
Zewsząd ciekły strugi wody, wkrótce dnem żlebu płynął bystry, spieniony na kamieniach
potok i przelewając się przez krawędź chlustał jak z rynny olbrzymiego dachu.
- Zalałoby mnie albo spłukało w przepaść, gdybym został na tej półce – rzekł Frodo. –
Co za szczęście, że mięliśmy linę!
- Byłoby jeszcze większe szczęście, gdybym sobie o niej w czas przypomniał –
powiedział Sam. – Może pan pamięta, że gdy opuszczaliśmy Lorien, elfy dały do każdej
łodzi zwój liny. Tak mi się ta lina spodobała, że jeden zwój wpakowałem do swojego
worka. Zdaje się, że to było nie wiedzieć ile lat temu! „Może wam się przydać w
niejednej potrzebie” – powiedział któryś z elfów, Haldir chyba. Miał rację!
- Szkoda, że nie przyszło mi na myśl zabrać jeszcze drugiego zwoju – rzekł Frodo. –
Rozstawałem się z drużyną w takim pośpiechu i zamęcie, że o tym nie pomyślałem.
Gdybyśmy mieli więcej liny, moglibyśmy jej użyć do zjazdu w dół. Ciekaw jestem, ile ta
twoja lina ma długości?
Sam z wolna zaczął rozwijać linę mierząc ją ramieniem.
- Pięć, dziesięć, dwadzieścia... będzie ze trzydzieści łokci mniej więcej – oznajmił.
- No, no! Kto by się spodziewał! – wykrzyknął Frodo.
- Ha! – odparł Sam. – Elfy to wspaniałe plemię. Lina zdaje się cienka, ale jest bardzo
mocna, a przy tym miękka i nie drapie ręki. Zwija się ciasno, a lekka jak piórko.
Wspaniałe plemię, ani słowa!
- Trzydzieści łokci! – w zamyśleniu powtórzył Frodo. – To chyba wystarczy. Jeżeli burza
ucichnie przed nocą, spróbuję dziś jeszcze.
- Deszcz prawie już ustał – powiedział Sam – ale niech pan po ciemku nie ryzykuje,
panie Frodo. Nie wiem, czy pan już zapomniał, ale ja jeszcze mam w uszach krzyk, który
z wichrem do nas doleciał. Taki głos mają Czarni Jeźdźcy, ale ten chyba w powietrzu
galopował, bo krzyk szedł znad gór. Na mój rozum trzeba w tej dziurze przeczekać do
rana.
- A na mój rozum ani chwili dłużej nie wolno marudzić na tym grzbiecie, gdzie nas oczy,
patrzące z Czarnego Kraju poprzez bagniska, jak na dłoni zobaczą – odparł Frodo.
Z tymi słowy zerwał się i znowu zszedł na skraj wąwozu. Wyjrzał przez krawędź. Na
wschodzie niebo się już przetarło. Boczne skrzydła burzy, postrzępione i mokre,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin